Lipiec był kolejnym miesiącem mało owocnej lektury, padły bowiem zaledwie cztery książki, mimo że plany miałem ambitniejsze.Miałem bowiem nadzieję pokonać jeszcze co najmniej trzy pozycje oraz wrócić do przerwanej lektury Czarnej Kompanii.
Niestety żadna z tych rzeczy nie okazała się możliwa, a winę za to (jak zwykle) ponosi marna książka, której nie dawałem rady skończyć.
Co więcej tym razem niebezpieczeństwo przyszło z najmniej oczekiwanej strony i przybrało postać zdrady…
Drużyna Pierścienia: (tłumaczenie Frąców)
Ocena: 4/10
Tłumaczenie bardzo toporne. Zaryzykuje nawet stwierdzenie, że przekład ten jest jeszcze gorszy, niż niesławne tłumaczenie Łozińskiego, a wszystkie pochwały na jego temat stanowią wyłącznie przykład prawdoporównizmu i próby znalezienia „złotego środka” w sporze między obrońcami Łoziny, a zwolennikami Skibniewskiej.
Część nazw w ogóle pozostała nieprzetłumaczona w ogóle. Na przykład nie ma Thorina Dębowej Tarczy, jest Thorin Oakshield, jedna z krain w Rohanie nazywa się Greyflood, mamy oberżę Złoty Okoń w Stock czy takie miejsca jak Woodhall, Marish, Rushey czy Haysend. Wiele innych jest przetłumaczonych bardzo niezręcznie np. rzeka wypływająca z pod bram Morii w stronę Loreen nazywa się Szary Strumyk.
Niektóre zdania są tak przetłumaczone, że nie da się ich zrozumieć lub zawierają lapsusy. Na przykład „Pierścień dał Gollumowi taką moc, że wszyscy go nienawidzili” albo „Orkowie są jak psy, chodzą więc po drzewach„. Wiele innych to w zasadzie masło maślane. Tolkien często stosuje taką metodę wypowiedzi, że stwierdza coś, następnie buduje antytezę i odczarowuje ją przykładowo „Jest nadzieja, droga do Mordoru jest w prawdzie długa i usłana niebezpieczeństwami, jednak mężne serca im podołają”. Frącowie to prostują na wypowiedzi typu „Jest nadzieja! Mężne serca podołają! Nie traćmy więc ducha!” przez co postacie paplają długo i bez sensu.
Podobnie jak Łoziński oczywiście Frącowie zamordowali wszystkie dowcipy. W prawdzie Tolkien to nie Pratchett, żeby rzucać je garściami, ale hobbity podchodziły z dużym dystansem i humorem do swoich przygód. U Frąców ten humor uleciał. Momentami efekty są bardzo groteskowe. Przykładowo w Rivendell Sam do Froda rzuca hasłem w rodzaju „A pamiętasz, kiedy naszym największym problemem było SB?”. O co chodzi? Otóż: w oryginale hobbity zdrabniały Samville-Bagginsów do S-B. Wszyscy polscy tłumacze zrezygnowali z tej formy, bo kojarzy się ona jednoznacznie z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa. Frącowie też, ale po dotarciu do Rivendell o tym zapomnieli. I walnęli SB.
Część wypowiedzi jest tak przetłumaczone, że zmienia kontekst. Przykładowo znów w Rivendell Pippin mówi „Ruszę z wami, bo w tej drużynie potrzeba kogoś z rozumem„, na co Gandlaf w oryginale odpowiada, że „W takim razie akurat ty nie powinieneś iść!” co po prostu jest uszczypliwością. U Frąców „W takim razie zabraniam ci iść z nami!” co jest kategorycznym zakazem… Nawiasem mówiąc bezsensownym, bo przecież poszedł…
Atlas historii świata:
Ocena: 9/10
Atlas historyczny, tym razem stworzony z map publikowanych w jakimś, francuskim piśmie popularnonaukowym. Co ciekawe, treść jest zgodna z tytułem i mapy faktycznie dotyczą historii świata. A nie skupiają się na jednym tylko kraju. Aczkolwiek faktycznie większość z nich dotyczy Francji i basenu Morza Śródziemnego.
Co więcej mapy są bardzo smakowite. Dostajemy więc plan udomowienia poszczególnych roślin uprawnych, rozmieszczenia kultur Indian w Nowym Świecie i ich wędrówek w czasach prehistorycznych, rozkład ulic Tenohititlan w czasach Olmeków, państw chińskich w okresie Walczących Królestw, mapę ataków wilków w nowożytnej Francji, rozpowszechniania się dżumy w średniowieczu, XVII wiecznej ekspansji Rosji i Paryża w czasach Rewolucji, dokładny plan bitwy pod Verdun i mapę ofiar Wielkiego Głodu w ZSRR, plany walk o Stalingrad, Leningrad i Berlin.
Oraz wiele, wiele innych.
Książka ma 616 stron i jest cała w mapach. Książka ta w praktyce wyczerpała moją potrzebę posiadania atlasów historycznych. Gorąco polecam.
Złote cywilizacje Ameryki:
Ocena: 8/10
Pozycja ciekawa i nudna zarazem. Traktuje ona o metalurgii i sposobach obróbki metalu w cywilizacjach prekolumbijskich. Jest bardzo (aż nadmiernie) kompetentna i odmieniła ona moje przekonania na temat tych ludów. O ile wcześniej myślałem, że Indianie potrafili jedynie obrabiać złote samorodki, tak teraz okazało się, że ich techniki metalurgiczne były bardziej zaawansowane. Potrafili bowiem obrabiać też miedź, tworzyć jej stopy z różnymi metalami (w tym brązem) oraz wytapiać srebro. Jak się okazuje nie wykorzystywali jednak tych materiałów narzędziowo.
Nudna, ponieważ pisała to archeolog. Tak więc dużo jest o kulturach i warstwach kulturowych, artefaktach wyciągniętych z grobów i odłamkach ceramiki. Czyli rzeczach, które nie są specjalnie pociągające.
Z drugiej strony: publikacji o cywilizacjach prekolumbijskich nie ma w Polsce szczególnie dużo.
Prawdziwa historia czekolady:
Ocena: 9/10
Krótka, bo licząca zaledwie 200 stron publikacja, będąca naukową historią wiadomego przysmaku. Tak więc czytamy najpierw o miejscu pochodzenia i udomowienia kakaowca, jego uprawie u Olmeków, Majów i roli społecznej, jaką przypisano mu wśród Azteków. Następnie poznajemy historię jego zaadoptowania przez Europejczyków, sposób upowszechnienia się w Europie i Ameryce Północnej oraz w Ameryce Południowej (zupełnie różny). Z czasem rozpowszechnienie się upraw kakao na inne kontynenty oraz rewolucja, jaką był dla czekolady XIX wiek.
Ogólnie pozycja nie jest pisana szczególnie trudnym językiem, a temat, jakim się zajmuje jest ciekawy, podobnie jak szczegółowe dzieje przysmaku. Mimo to z jakiegoś powodu książkę czytało mi się bardzo powoli i musiałem poświęcić jej więcej czasu, niż zamierzałem.
Mimo to polecam ją jak najbardziej, bo zagadnienie jest zwyczajnie ciekawe.
PS. Książka zawiera ciekawą, aztecką przypowieść umoralniającą. Tak więc:
Otóż pewnego dnia władca Azteków wysłał delegację 60 czarowników, żeby udali się do krainy przodków i rozmówili się z bogami. Dotarli do krainy przodków, widzą: siedzi jakiś starzec.
– Przepraszamy, ale gdzie tu można się spotkać z bogami?
– Chodźcie za mną, to pokażę – odpowiedział starzeć
Ruszyli na wielką górę.
Starzec szedł dziarskim krokiem, nie zrażając na trudności. Czarownicy ledwie dawali radę, cały czas przystawali, musieli odpocząć, łapali zadyszkę. Starzec musiał zatrzymywać się i czekać na nich. W końcu weszli na górę, patrzą, a tam zasiadają bogowie. Pytają się więc:
– O wielcy bogowie! Czy ten starzec jest jednym z was, albo jakimś herosem, albo demonem?
– Nie, to zwykły staruszek!
– O wielcy bogowie! To jak to możliwe, że z taką nadnaturalną sprawnością chodzi po górach?
– Kochani, on chodzi normalnie! To wy żyjecie w wielkich luksusach, codziennie żrecie czekoladę i od tego zrobiliście się grubi i bez kondycji!
„A pamiętasz, kiedy naszym największym problemem było SB?” – z tego można nową powieść napisać.