Na naszym rynku znajdują się trzy, główne tłumaczenia tolkienowskiego „Władcy Pierścieni”. Są to przekłady w autorstwie Marii Skibniewskiej, małżeństwa Frąców oraz właśnie Łozińskiego. Jedno z nich obrosło sławą nieudanego. Skąd ta opinia i czy jest ona zasadna?
Dlaczego o tym piszę?
Obecnie rant na Łozińskiego jest dość stary, a wiele osób, zwłaszcza tych urodzonych po roku 1990 nie całkiem rozumie niechęć starszych kolegów do jego wersji „Władcy pierścieni”. Czytelnicy książek sygnowanych jego nazwiskiem nierzadko pytają się „Dlaczego są tak bardzo nielubiane? Przecież to tłumaczenie jest bardzo podobne do tego Skibniewskiej lub Frąców”. Ba! Niektóre osoby, które zaczynały od książek w tłumaczeniu Łozińskiego, po zetknięciu się ze starszymi ich wydaniami przypisują jego dziwactwa właśnie Skibniewskiej lub (rzadziej) Frącom.
Dlaczego tak się dzieje?
Wynika to z faktu, o którym nie wszyscy wiedzą. Otóż: istnieją dwie wersje „Władcy pierścieni” w tłumaczeniu Łozińskiego. Są to:
-
Oryginalna wersja tłumaczenia z roku 1995
-
Oraz późna wersja tłumaczenia zwana też „pseudo-Łozińskim” lub „wersją po 10 latach korekty”.
W zasadzie od roku 2003 wersja oryginalna praktycznie nie występuje w handlu. A to do niej odnoszą się wszystkie zarzuty. O tym, jak one brzmią opowiem niżej.
Kiedy pan Bilbo Bagosz z Bagoszna czyli początek historii…
„Władca pierścieni” został wydany w Polsce po raz pierwszy w roku 1962 w przekładzie Marii Skibniewskiej. Wydanie to miało kilka wad, z których największą z punktu widzenia czytelników była jego niewielka dostępność i mały, w stosunku do zainteresowania klientów nakład, a z punktu widzenia wydawcy: prawa autorskie do tłumaczenia, które posiadało wydawnictwo Muza.
Pod koniec lat 90-tych, wiedząc, że mają do czynienia z jedną z najlepiej sprzedających się książek w dziejach ludzkości dwa wydawnictwa postanowiły to zmienić. Jednym był Amber, który w 2001 roku wydał „Władcę pierścieni” w przekładzie Frąców, drugim natomiast Zysk i Ska, który nieco wcześniej opublikował książkę w przekładzie Jerzego Łozińskiego.
Wersja Łozińskiego od samego początku budziła liczne kontrowersje, wiele jego rozwiązań odbiegało od kanonu, który do tej pory zdołał już rozwinąć się w fantastyce, inne zwyczajnie były niewygodne, albo wręcz trudne do wypowiedzenia w języku polskim. Tak więc we Władcy Pierścieni pojawiły się takie określenia jak: Bagosz (oryginalnie: Baggins), Rady (oryginalnie: hobbit o imieniu Mery), Podgórek (oryginalnie: Underhill), Bagoszno (Bag End), Gożawina (Brandywina), Chmielko Maślak (Barliman Butterbur), Bill Paprotnik (Bill Ferny), Krzatowie (Krasnoludy), Tajar (Rivendell) i wiele więcej.
Łoziński zmiękczył też i spolonizował wiele nazw (np. zarzucając formę Minas Tirith i zastępując ją Minast Tirit), w książce pojawił się też tak zwany „welingtonowski przekład” (Wellington, Wellingtona, Wellingtonie, czy też raczej, Frodo, Froda, Frodzie etc.), choć nie tak silny jak w późniejszej Diunie.
Spora część z jego propozycji była raczej niezręczna, trudna w użyciu czy choćby wypowiedzeniu, jak te nieszczęsne „krzaty”. Poważnym problemem tego przekładu była też niekonsekwencja: jedne nazwy były spolszczane, inne, mimo że tworzone wedle tej samej reguły: już nie. Niektóre były zmiękczane, inne nie. Nierzadko w imieniu zachowania „ducha oryginału” Łoziński bardzo dalece popuszczał wodze fantazji, jak w wypadku Barlimana Butterbura, czy raczej Chmielka Maślaka. Jego imię faktycznie w angielskim oryginale nawiązywało do składnika piwa, jednak nie do chmielu, a jęczmienia (Barley), nazwisko, (jak wiele innych w Bree) było nazwą botaniczną. Jednak butterbur to oczywiście nie maślak (slippery jack), a lepiężnik.
Inny dobry przykład to Deadsman Dike, przełożona jako Trupia Dolina (Szaniec Umarłych u Skibniewskiej). „Dike” jest to naturalna lub sztuczna hałda ziemi, nasyp zwykły albo kolejowy, mur, ściana lub wał. W wiejskich regionach Wielkiej Brytanii określenie to stosuje się też na ułożony z nieobrobionych kamieni mur dzielący pola na własność poszczególnych gospodarzy. Tak więc nazwa ta nie ma najmniejszego związku z doliną, jednak z szańcem jak najbardziej można ją porównać.
Ale prócz tego był jeszcze jeden problem.
Niestety, w książce ukryta była mała pułapka:
Otóż, jak zauważyła zapewne większość czytelników na końcu „Władcy Pierścieni” znajduje się „Dodatek F”. Podzielony jest on na dwie części: pierwsza to „Języki i ludy”, a druga nosi tytuł „Zasady przekładu”.
Wystarczyło otworzyć książkę na tym rozdziale, by wiedzieć, co było nie tak.
Legenda „tłumaczenia bliższego oryginałowi”:
Mimo, że dość szybko uznano przekład Łozińskiego za nieudany, a wrażenie to pogorszył, jeszcze gorzej odebrany przekład „Diuny” jego autorstwa, były też osoby, którym bardziej się podobał, niż przekład Skibniewskiej.
Zanim zajmiemy się nim, należy powiedzieć, że tłumaczenie Skibniewskiej też ma dwie wersje. Są to:
-
wersja z 1962, zwana czasem „Prawdzie Skibniewską”
-
wersja wydawana po 2000, zwana też „wersją poprawioną” lub „pośmiertną” (bowiem sama Skibniewska zmarła w 1984).
Obydwie wersje różnią się nieco. W wersji pierwotnej tłumaczka pozwoliła sobie na odejście w pewnych miejscach od ducha oryginału lub może na pójście na skróty. W efekcie niektóre jej decyzje mogły budzić kontrowersje, jak na przykład pomysł nazwania rumaka Gandalfa „Gryfem” (angielska wersja brzmiała „Shadowfax”) czy też zatytułowanie pierwszego tomu „Wyprawa” (oryginalny tytuł brzmiał „Fellowship of the Ring”, wersja Łozińskiego „Bractwo Pierścienia” była bardziej na miejscu). Takich pomysłów było oczywiście więcej. Wadą Skibniewskiej była też duża ilość archaizmów zawartych w tekście, którymi szafowała bardzo chętnie, przez co tekst momentami brzmiał sztucznie, a styl był niekiedy trudny do zrozumienia.
Tym, co bardzo mocno odbiło się na reputacji Skibniewskiej były też niektóre wydania z przełomu lat 80-tych i 90-tych. Okres ten był bardzo dziki, rynek wydawniczy spragniony był nowości, zwłaszcza zachodnich, a brak regulacji prawnych powodował, że wiele wydawnictw starało się za wszelką cenę wykorzystać zainteresowanie klientów.
W tym okresie miało miejsce kilka wydań „Władcy Pierścieni” w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej, z których część miała chyba charakter piracki (w tamtych czasach nie było jeszcze w Polsce pojęcia praw autorskich). Niektóre z nich były bardzo niekompletne. Przykładowo do druku trafiły wydania pozbawione zarówno map, jak i dodatków.
Jako, że Władca Pierścieni był w okresie wcześniejszym książką poszukiwaną i stanowiącą biały kruk (sam pamiętam, że w naszej bibliotece miejskiej trzeba było zapisywać się do wypożyczenia go z półrocznym wyprzedzeniem), wielu czytelników nie mogło porównać posiadanego egzemplarza z innymi i nie było świadomych, że mają do czynienia z wydaniem okrojonym.
W ten sposób zrodziła się czarna legenda „starego, kiepskiego wydania”.
Czasy współczesne:
Wszystko to jednak pieśń przeszłości. Około roku 2000, szykując się na premierę filmu i spodziewany skok zainteresowania Władcą Pierścieni zarówno Muza jak i Zysk i Spółka poczyniły szeroko idące kroki mające na celu zmaksymalizować zyski z posiadanych przez siebie wersji książki. Nie inaczej nawiasem mówiąc postąpił i Amber, który w tym okresie wypuścił wydanie Frąców.
Tak więc obydwie wersje książki poddano ponownej redakcji, w wyniku czego usunięto z nich wiele kontrowersyjnych wcześniej rzeczy. Tak więc dziś nie ma już ani Gryfów, ani Bagoszy, Wypraw, ani Krzatów (aczkolwiek nie wiem, jak jest z Maślakami).
Oczywiście oba przekłady nie są identyczne, a różnice między nimi porównać można na poniższym przykładzie:
Jak widzimy:
-
W obecnej wersji „Władcy pierścieni” sygnowanej nazwiskiem Łozińskiego wycofano się z wielu jego decyzji, wersja ta stosuje wiele zabiegów z kanonicznego przekładu Skibniewskiej oraz do wskazówek Tolkiena i przekład wielu elementów jest identyczny.
-
Obydwie wersje dość poważnie różnią się wydźwiękiem niektórych zdań.
-
Styl w wersji Łozińskiego jest mniej wyszukany, niż u Skibniewskiej, a same zdania prostsze.
-
Przynajmniej sądząc po tej krótkiej próbce przekład Skibniewskiej jest bliższy oryginału. Widać to po pierwszym zdaniu drugiego akapitu. „Peculiar” znaczy „osobliwy”, w oryginale nie ma natomiast nic na temat zasług Bilba.
Ogólnie rzecz biorąc, ciekawym tematem mogłyby być różnice między wszystkimi trzema wersjami oraz oryginałem. Będzie kiedyś trzeba się nimi zająć.
Nie czuję niezręczności nazw z tego tłumaczenia, chociażby w „krzatach”. Słowo jak słowo, chyba nawet łatwiejsze do wypowiedzenia niż „krasnolud”. Niekonsekwencja to większy problem, ale nie znam na tyle szczegółów, aby to ocenić.
Największym problemem w tym tłumaczeniu jest nie masowe spolszaczanie, tylko masowe spolszczanie w relacji do świata przedstawionego. Shire to angielska prowincja, robienie z niego polskiej wsi całkowicie zaprzecza duchowi oryginału. Jest też ten problem, że LoTR jest w oryginale językowo spójny, tzn. tolkienowskie fikcyjne języki i nazwy własne tworzą tam przemyślaną całość. Próba grzebania w tym to zły pomysł.
„Wolanie” jako Fremeni i „laserobiny” z „Diuny” długo zapadną mi w pamięć…
Destylozon. Nie zapominajmy o destylozonie.
Nie tyle boli nadmierna „kreatywność” w tych tłumaczeniach (w oryginale był to „stillsuit”), ile zwyczajna pokraczność językowa. Trudno to wręcz wymówić!
@DoktorNo – w którymś tłumaczeniu był to „filtrfrak”. To już naprawdę wolę destylozon, mimo że jest potworkiem językowym, złożeniem „destylacji” z „kombinezonem” na modłę rosyjskich „kombrygów” czy „specustaw”.
Zresztą wymówcie „stillsuit” bez połamania języka 🙂
Dobrze, że nei Wolacy, bo jeszcze Kaczyńskiemu by bryknął
Nadal niestety funkcjonuje tłumaczenie „Treebeard” jako „Drzewiec” (gdzie zniknęła broda?) Jest to raczej istotne, gdyż „Treebeard” jest samo w sobie tłumaczeniem sindarińskiego „Fangorn” na angielski i „Fangorn” również odnosi się do brody, która u Skibniewskiej znikła. Wiem, czepiam się.
Hobbita przeczytałem w 2000 r., w wieku 10 lat. Całkiem mi się podobał. Rok później wypożyczyłem z biblioteki szkolnej ,,Bractwo Pierścienia” w starym przekładzie Łozińskiego, z krzatami i spółką. Powiem tak: tego nie dało się czytać. Odczuwałem brak spójności z Hobbitem, gdzie poznałem już Bilba Bagginsa, który tutaj nagle stał się Bagoszem. Po paru rozdziałach zwróciłem książkę, uznając ją za gniota. Kilka miesięcy później do kin trafiła ,,Drużyna Pierścienia”, która mnie zachwyciła. W międzyczasie ukazał się również numer czasopisma ,,Fantasy”, z którego dowiedziałem się o istnieniu trzech tłumaczeń i różnicach między nimi. Wkrótce wypożyczyłem, a następnie kupiłem całą trylogię w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej, która natychmiast stała jedną z moich ulubionych książek. Gdyby nie Peter Jackson i ,,Fantasy”, być może do dziś żyłbym w przekonaniu, że ,,Władca” to gniot…
Ciekawostka: na UW prowadzony jest przedmiot pt. Czytanie „Fenomenologii ducha”:
http://informatorects.uw.edu.pl/pl/courses/view?prz_kod=3501-CZFD-S
Dawniej prowadził go nie kto inny jak właśnie Jerzy Łoziński. Wówczas opis przedmiotu (jak i zapewne sam przedmiot) wyglądał nieco inaczej, np. rubryka ,,efekty kształcenia” wyglądała tak:
,,Wystawienie się na ukąszenie Heglowskie.
Nauka radzenia sobie z tym ukąszeniem, co generalnie może uodpornić na inne życiowe tarapaty.
Możliwość dostrzeżenia, że bezsens różne ma postacie i że do niektórych sensów dojść można tylko przez ich wstępnie bezensowne postacie.
Umocnienie w podejrzeniu, że nic nie jest łatwe, ale niełatwość jest stopniowalna.”
O, dzięki, to naprawdę sporo wyjaśnia 🙂 Myślałem, że to jedynie oryginalny tłumacz, a wychodzi na to, że facet ma generalnie nierówno pod sufitem.
Zaczynałem do „prawdziwej Skibniewskiej” i to ona mi się wryła w pamięć, bo to ona była podstawą do całej okołotolkienowskiej franczyzy z lat 80 i 90 wydawanej w Polsce, a jak się miało w grze „Gryfa”, to pozostawał już w głowie Gryf, nawet jeśli potem doczytało się oryginał i wiedziało, że jednak Shadowfax powinien być zrobiony inaczej.
Niemniej, mam do niej duży szacunek, zwłaszcza, że widziałem przekłady Lovecrafta robione w latach 60, gdzie tłumacze potrafili wywalić całe akapity lub „tłumoczyć” po swojemu. Zresztą, Lovecraft aż do niedawnego tłumaczenia Płazy nie miał porządnego, wiernego duchowi oryginału, polskiego tłumaczenia.
O co chodzi z tym „wellingtonowskim przekładem”? Btw, imię Frodo, jak inne imiona męskie kończące się na „o”, należałoby chyba odmieniać z „-n”, czyli z Frodonem, o Frodonie itd. Podobnie jak mówimy u Hugonie Kołłątaju, albo podajemy coś za Brunonem Jasińskim itd („Hugiem” i „Brunem” mówią tylko Karyny, które ponazywały tam młodsze rodzeństwo Brajanków).
Moja wina, bo źle dobrałem przykład. Lepszy będzie „Eldar -> królowie Eldaru”.
Jako ciekawostka – w przekładzie Łozińskiego przydomek Aragorna „Strider” został przetłumaczony jako „Łazik” co wyśmiewano wielokrotnie porównując do „Obierzyświata” Skibniewskiej. Problem w tym, że przydomek ten miał być zgodnie z narracją pogardliwy, więc skojarzenie z włóczęgą wydaje się na miejscu. Nie zmienia to faktu, że Łazik brzmi tak dobrze jak Wolanie.
Powinien być „Łazęgą”, „Włóczęgą”, „Wagabundą”.
Dobry byłby Włóczykij, ale to zostało zawłaszczona w „Muminkach”.
Swoją drogą samo „Strider” po angielsku też nie brzmi specjalnie obelżywie.
Shadowfax – „Szybkocień”?
Chyba Cienistogrzywy.
W sumie nieźle pasowałby „Wałęsa”, ale z wiadomych względów takie tłumaczenie było niemożliwe 🙂
Wałęsak?
Silt-strider z Morrowinda też został przetłumaczony jako łazik 😀
Gryf, Smoczy Język czy Wyprawa to jednak detale, które mało wpływają na obraz całości tłumaczenia. Podczas gdy u Łozina to Radostek, Tajar, Aruena, Krzaty są dużo bardziej widoczne.
Czytałem książkę w tłumaczeniu Skibniewskiej i przejrzałem oryginalnego Łozińskiego. Ale kupić to kupiłem wydanie z Amberu w tłumaczeniu Frąców, bo tanie, twarde okładki, wszystko w jednym tomie, etc. Czyta się przyjemnie, językiem dobry napisane. Tylko brak takiej podniosłości do której się przyzwyczaiłem w tłumaczeniu Skibniewskiej. Sceny jak walka z Balrogiem na moście, Nazgul wjeżdża do Minast Tirith i później jego walki z Eowinką, to jednak lepiej dla mnie wyglądają w tłumaczeniu Skibniewskiej.
Aruena boli zwłaszcza w świetle Dodatków, gdzie Tolkien nakazuje W wymawiać po niemiecku a nie angielsku.
Samą idę krzatów rozumiem, ale wciskanie jej, przy ugruntowanych już kulturowo w świadomości społecznej krasnoludów (i nie chodzi tylko o Skibniewską, ale gry komputerowe, RPG i inne książki fantasy), było zgrzytem.
Moim zdaniem, jak i wszystkich moich czytających znajomych, „czarna legenda ” Łozińskiego wzięła się przede wszystkim z serii wydanej przez Świat Książki 2002. Miałam okazję zetknąć się z nią osobiście i źle mi się to czytało. Za to z wielką ochotą przeczytałam tłumaczenie Frąców dla wydawnictwa Amber.
Miałbym pytanie do autora tego bloga, skoro – jak można się przekonać na podstawie zamieszczonych przykładów – dane mu było porównywać różne wersje tłumaczenia Władcy Pierścieni.
Jeśli bym przykładowo chciał zakupić sobie całą Trylogię – zacząłem bowiem odczuwać taką wewnętrzną potrzebę, aby nadrobić tą swoją czytelniczą zaległość (i proszę bez jakichś wyrzutów – nie każdy przecież musi siedzieć w fantastyce), to którą wersję – spośród dostępnych w ofercie różnych internetowych księgarni NA DZIEŃ DZISIEJSZY – autor artykułu by polecił – jako najrzetelniejszą, najlepiej oddającą „ducha” Tolkiena, tudzież po prostu jego kunszt?
Ja osobiście jestem zwolennikiem Skibniewskiej, czyli w zasadzie „klasycznego” tłumaczenia. Generalnie z obecnego przekładu Łozińskiego wywalono większość głupot i dość mocno go wygładzono. Problem w tym, że moim zdaniem różni się on duchem od oryginału, bowiem na przykład zamordowano większość dowcipów. Przykładowo: pod koniec 1 rodziału Bilbo znika z Bag End, zostawiając za sobą masę listów do krewnych z różnymi żartobliwo-złośliwymi uwagami. W wersji Tolkiena jest to śmieszne. U Skibniewskiej: też śmieszne. W obecnym tłumaczeniu Łozińskiego: nadęte.
Było kiedyś też tłumaczenie Frąców. Ale obecnie jest ono tylko ciekawostką antykwaryczną, a książki z tego cyklu chodzą po 300 złotych za komplet.
W tym momencie na rynku, w normalnych księgarniach są „tylko” trzy wersje Władcy:
– wersja Wydawnictwa Muza tłumaczeniu Skibniewskiej, z czarnymi okładkami
– wersja Zysk i Spółka w poprawionym tłumaczeniu Łozińskiego z ilustracjami Alana Lee
– wersja Zysk i Spółka w poprawionym tłumaczeniu Łozińskiego bez ilustracji
Wybór jest więc oczywisty. Muza od lat wydaje Skibniewską w wersji Gumkowskiego. I jest to najbliższy oryginałowi i najlepszy przekład. Skibniewska żyła w tym samym czasie, co Tolkien, była świetną tłumaczką książek historycznych, oraz prowadziła z nim korespondencję. Nie ustrzegła się kilku kontrowersyjnych decyzji, ale te po redakcji Gumkowskiego usunięto.
A więc wszystkie obecnie dostępne w księgarniach internetowych wydania od Muzy to są TE WŁAŚCIWE. No to teraz mnie uspokoiłeś.
Te z czarną okładką widziałem, ale nie byłem pewien, czy aby na pewno to te, co trzeba.
Przepraszam za fatygę, ale chciałem mieć po prostu absolutną pewność.
Dziękuję i pozdrawiam. 🙂
Żadna to dla mnie fatyga.
To przecież oczywiste, że najlepiej w tłumaczeniu Skibniewskiej. Tak zresztą wynika również z twoich analiz w powyższym artykule.
Jednakże sam, w powyższym artykule, uświadamiasz, że istnieją różne wersje tego tłumaczenia.
Na rynku dostępnych jest również mnóstwo różnych wersji, od Skibniewskiej właśnie, podobno różniących się między sobą.
Prowadząc własne poszukiwania w internecie, w celu znalezienia odpowiedzi na pytanie, którą wersję najlepiej nabyć, natknąłem się między innymi na tak sformułowane zdanie:
Uważam, że najlepiej czytać powieść J.R.R. Tolkiena w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej i pod redakcją Marka Gumkowskiego. „Władcę Pierścieni” w tej wersji wydaje wydawnictwo Muza. Lubię ten przekład i za każdym razem jestem pod wrażeniem tłumaczonej przez Marię Skibniewską historii.
źródło:
https://goodstory.pl/polecane-ksiazki/ktore-tlumaczenie-wladcy-pierscieni-jest-najlepsze/
Jednak w twoim powyższym artykule mamy do czynienia z bardziej dociekliwą analizą porównawczą różnych wersji, więc w pewnym sensie liczyłem na to, iż natrafiłem na przynajmniej „umiarkowanego eksperta” w tym temacie.
Chciałbym więc poznać twoją opinię na temat tego, która wersja tłumaczenia Skibniewskiej będzie tą najbardziej, ale to najbardziej doszlifowaną.
(albo w ostateczności – wydanie z którego roku, którego wydawnictwa i pod czyją redakcją ty sam posiadasz)