Czarna Kompania to klasyczna powieść dark fantasy opowiadający o losach kompanii najemników. Cykl rozpoczyna tom o takim samym tytule, wydany w roku 1984. Autorem jest Glen Cook, były żołnierz sił specjalnych. Sama książka należy do moich ulubionych cyklów wiadomej literatury, pisałem o niej już kilka razy na tym blogu.
Czarna Kompania powstała już dość dawno temu i pod wieloma względami stanowiła krok milowy w historii gatunku. W swojej epoce stanowiła dialog z (obecnie praktycznie wymarłym) heroic fantasy w typie conanowskim. Tak więc bohaterami byli zwykli żołnierze, a nie jakieś heroiczne postacie, wykorzystywali raczej podstęp, a nie siłę, a walczyli w konflikcie, który mocno przekraczał ich możliwości, a w którym wskazanie dobrych i złych często nie było nawet możliwe…
Tak się składa, że jest to jednocześnie jeden z moich ulubionych cykli książkowych.
Glen Cook nie jest dobrym pisarzem:
Na początku należy ostrzec każdego, kto mógłby sięgnąć po książkę i miałby potem narzekać, że trafił na barachło, iż Glen Cook nie jest dobrym pisarzem. Czytałem jego książki zarówno w języku polskim, jak i po angielsku i po prostu nie są one napisane dobrze. Problemem z tym pisarzem jest kiepski styl i równie kiepski język, łączący w sobie różne kolokwializmy, slangi i żargony. W efekcie powstaje trudna do zrozumienia papka.
Polscy tłumacze (przynajmniej w wersji z lat 90-tych, bo wydania sprzed kilku lat nie czytałem) dali z siebie wszystko by to naprawić. Co niestety nie znaczy, że wiele…
Są też rzeczy, które nie wynikają z tłumaczenia. W pierwszej kolejności worldbuilding, a także budowa akcji książki. Tak więc w Czarnej Kompanii nie wiemy bardzo dużo rzeczy o świecie. Pomijając już fakt, że Cook nie rysuje żadnych map i nie buduje historii, to nie dowiadujemy się właściwie, jak działa ten świat, jak zbudowane i rządzone jest Imperium Pani, jak wyglądają jej regularne wojska, właściwie w imię czego walczą Buntownicy, kim są ich wodzowie, których znamy jedynie z ksywek…
Autor – co można poczytać zarówno za wadę, jak i zaletę – nie buduje też napięcia w klasyczny sposób. To znaczy: opowieść nie skupia się na bitwach i heroicznych dokonaniach najemników ani nawet samych najemnikach. Napięcie nie jest też budowane w oczekiwaniu na rozwiązanie się kolejnych zagrożeń stających na drodze bohaterów.
Co ciekawe Glen Cook zna swoje ograniczenia i udaje mu się zbudować na tej bazie ciekawą powieść. Tak więc głównym bohaterem i jednocześnie narratorem powieści jest Kronikarz, wyznaczony żołnierz, który (obok zwykłych obowiązków) spisuje historię oddziału. Kronikarz ma też inne obowiązki, a wydarzenia nie zawsze pozwalają mu pisać. W efekcie czasem, w natężeniu działań nie ma czasu uzupełniać ksiąg…
Sama Kompania składa się głównie z przestępców. Nie wyrzutków czy buntowników (choć, jak zauważa bohater wielu jej członków lubi za takich uchodzić), ale po prostu z typów, którzy mieli do wyboru uciec i zaciągnąć się do cudzoziemskiego wojska lub stanąć przed sądem. Wydaje się, że ich wyroki nie zawsze były wysokie, a przestępstwa raczej pospolite. Z czasem zadomowili się w oddziale i służba wojskowa przestała być dla nich przygodą, a stała się po prostu pracą. Żołnierze wypracowali kulturę nie zadawania pytań i nie interesowania się rzeczami, które nie są ich sprawą…
W efekcie najemnicy idą tam, gdzie płacą i robią, co im każą…
Przy czym z tym robieniem co im każą jest różnie. Czarna Kompania nie lubi walczyć. Jej żołnierze z całą pewnością nie są bohaterami. W zasadzie stanowią bandę wyszkolonych rzezimieszków utrzymywanych w militarnej dyscyplinie. Są skuteczni, ale ich główne metody to podstęp, oszustwo, manewr, zasadzka… Kompania podpisała by się rękoma i nogami pod słowami Sun Tsu: „Osiągnąć sto zwycięstw w stu bitwach nie jest szczytem umiejętności. Szczytem umiejętności jest pokonanie przeciwnika bez walki.”
W zasadzie to nawet nie Dark Fantasy:
Co więcej należy zauważyć, że (podobnie jak np. Wiedźmin) Czarna Kompania jest bardzo wyważoną książką, przez co osoby wychowane na takich pozycjach jak Warhammer 40.000, Opowieści z Meekchańskiego Pogranicza czy Achai najpewniej w ogóle nie zakwalifikowaliby jej do tego gatunku.
Świat Czarnej Kompanii jest, a przynajmniej byłyby dość normalny, gdyby akurat nie toczyła się w nim wojna. Owszem, jest w nim sporo biedy i zepsucia, ale gdzie ich nie ma? Co więcej większość jego mieszkańców jest raczej zwyczajna. Żołnierze nie są specjalnie twardzi, trudy, jakie ich spotykają nie wymagają natomiast od nich heroicznej wytrzymałości i odporności psychicznej.
To nie jest świat, gdzie, jak pójdziesz w prawo to trafisz na kanibali, a jak w lewo na niewolniczą pracę dzieci, przed tobą czeka głód, a za tobą inkwizycja…
To po prostu normalny świat, zamieszkany przez normalnych ludzi, nawiedzony przez dość kreskówkowe zło oraz bardzo krwawy konflikt, w którym bohaterowie stoją po złej (i przegrywającej stronie).
Ale i tak 18+
Prawdę mówiąc w czasach, gdy po raz pierwszy przeczytałem Czarną Kompanię, w wieku tych 18 czy 19 lat umknęło mi z książki wiele rzeczy, do których musiałem z czasem dojrzeć. Otóż: powieść opowiada o ludziach złych i robiących złe rzeczy. Nie koniecznie najgorszych (w tym świecie są bowiem podlejsze charaktery) i niekoniecznie ich grzechy są bardzo okropne: niekiedy są to rzeczy należące do typowego arsenału spryciarzy, niekiedy po prostu obrzydliwe… Aczkolwiek książka pozostawia liczne przesłanki wskazujące, że Kronikarze mogą w swych zapiskach pomijać niektóre wydarzenia, by nie stawiać kolegów w złym świetle.
Niemniej jednak jak zauważa jeden z Kronikarzy (Konował) na początku drugiego tomu jej aktywność to „zwykle działania mieszczące się w granicach zawodu, czasem uderzenie prewencyjne albo masakra, ale nic naprawdę okropnego”.
Co więcej widać to od pierwszych stron. Tak więc Czarna Kompania nie ma problemów w wynajmowaniu się łotrom, czarnoksiężnikom i tyranom. Nie protestuje, jeśli używana jest w polityce i do zwalczania opozycji. Co więcej w zasadzie nie wiadomo, dlaczego to robi, pieniądze bowiem nie wydają się głównym motorem działania oddziału. Co więcej prawie na początku oddział zdradza swego pracodawcę by zmienić stronę, której służy na lepiej rokującą.
W efekcie ląduje na froncie konfliktu, w którym co najmniej jedna strona (ich) używa broni masowej zagłady.
Sam oddział specjalizuje się w taktyce bardzo podstępnej. Tak więc jego żołnierze operują w przebraniach cywilów lub w mundurach nieprzyjaciela, dokonywać aktów fałszywej kapitulacji, mordują śpiących wrogów, zwracają swą broń przeciwko cywilom (nie rabują, kompania pragmatycznie płaci kwitami za towary, które zdobywa, by nie antagonizować niepotrzebnie społeczeństwa… rzecz w tym, że niekiedy uznaje za stosowne zantagonizować je celowo), dokonywać egzekucji pojmanych i jeńców…
Znaczna część z tych działań (może za wyjątkiem egzekucji na jeńcach) znajduje się w Zeszycie Podstępów typowego bohatera-awanturnika. Problem w tym, że wszystkie one stanowią zarówno w świetle współczesnej etyki wojskowej jak i średniowiecznych kodeksów rycerskich zbrodnie wojenne. Co więcej autor, który przez 10 lat był zawodowym żołnierzem i członkiem sił specjalnych musiał o tym widzieć.
Kontrowersje:
Myślę, że Glen Cook napisał książkę w ten sposób raczej celowo. Tym bardziej, że początkowo żołnierze Kompanii raczej budzą sympatię (i sytuacja ta nie zmienia się aż do końca książki). Niemniej jednak mniej-więcej w połowie powieści ma miejsce scena, która wywołała duże emocje na wielu, współczesnych blogach. Mianowicie do po zdobyciu obozu Buntowników żołnierze oddają się typowej działalności średniowiecznych zwycięzców: rabują, palą i gwałcą. Konował, zwłaszcza to ostatnie stara się w swoich notatkach zakryć dość niezręcznym „no tak to jest i w zasadzie nic się nie stało”.
Część krytyków uznała tą scenę za zwyczajnie niepotrzebną i źle napisaną.
Faktycznie jest ona konieczna. Do tego momentu bowiem żołnierze Kompanii wyglądają jak typowi bohaterowie powieści awanturniczej: walczą z wrogami, którzy są na tyle głupi, że nabierają się na ich podstępy z przebierankami i fałszywymi kapitulacjami. Kiedy odkrywają, że są oszukiwani okazują stanowczość, ucierają nosa sojusznikom, którzy zachowują się w sposób mało rycerski, a nawet ratują bezbronne sierotki.
W tej scenie natomiast po prostu wychodzi szydło z worka.
Czarna Kompania i Imperium Grozy to dwie najlepsze rzeczy, jakie przeczytałem – choć, przyznaję, bardzo wiele tekstów jeszcze przede mną, także pewnie się to jeszcze zmieni. Dzięki za tę analizę, podpisuję się pod nią obiema rękami. Geniusz Czarnej Kompanii bierze się właśnie stąd, że Cook nie umie dobrze pisać. Dzięki temu cały czas miałem wrażenie, że czytam opowieść stylizowaną na autentyczny tekst spod pióra żołnierza. I ten autentyzm jest ze wszech miar dojmujący, bo i tacy są jego bohaterowie… Cook pisze tak odmiennie, od większości pisarzy fantastyki, że albo się go pokocha, albo znienawidzi, albo będzie się go mieć w czterech literach.
Ach, no i CK niestety traci z czasem. Pierwsze trzy tomy się genialnie, potem poziom raz spada, raz wzrasta.
Jest to (oba akapity) prawda.
Jeśli już mówimy o Księgach Południa, to nigdy nie podobało mi się zakończenie i awans Konowała.
Mnie pierwsza część porwała pomysłem, chociaż fabuła składała się z dłużyzn przetykanych krótkimi fragmentami, w których coś się działo. Można powiedzieć – jak to na wojnie. Druga była porywająca pod obiema względami, trzecia była i nudna, i nijaka. Takie moje wrażenia z ich lektury.
Nie jestem pewien, czy wad trzeciego tomu nie należałoby zrzucić na jego niezrozumiałość. Raz, że jego estetyka jest chyba najbardziej eksperymentalna ze wszystkich. Dwa, że (przynajmniej w wydaniu z lat 90-tych) był bardzo źle przetłumaczony. Do tego stopnia, że momentami zupełnie nie dawało się zrozumieć o co w nim chodziło.
Konował nawet chyba wspomina dosłownie, że o wielu rzeczach nie pisze, bo nie wypada źle pisać o rodzinie. Właśnie w owym rozdziale. Fajne są wątki niewojskowe. Konował piszący Fan-fiki o pani. Shopa prowadzący karczmę.
Za to wątki wojskowe są.. Podziemne słonie, żołnierze przebywający 150 mil dziennie itp.
Swoją drogą, czy wiadomo czy Kres to czytał? W polskiej fantastyce takie warhammerowo-żołnierskie klimaty trzymają się mocno, i ciekawi mnie, którą drogą szła linia dziedziczenia. Czy od Cooka, czy od Kresa, czy od Trzewiczka, czy też oni wszyscy nawiązują kolejno do siebie.
Mógł czytać, ale nie ma przesłanek na to wskazujących. Kompania wyszła w 1984, pierwszy zbiór Kresa (Prawo Sępów) w 1991. Jestem jednak pewien, że czytałem opowiadanie zatytułowane Prawo Sępów w jakimś zbiorze opowiadań wydanym znacznie wcześniej. W tamtych czasach trudno było być na bieżąco z literaturą zachodnią, więc nie musiał nawet o Kompanii szukać.
Dwa, że wczesne utwory Kressa i Cook to jednak zupełnie inne światy. Cook to jednak hig fantasy z dużą ilością magii, Kress bardzo szybko się z pomysłu czarowników wycofał. Cook raczej neguje istnienie boga i boskości, u Kressa mamy wyraźny deizm i bardzo duże zainteresowanie boskością. U Cooka najważniejszy jest bohater kolektywny, bohaterowie Kressa to indywidualiści. Żołnierze Kompanii to zwykli ludzie, są leniwi, unikają walki, wolą sprawy załatwiać sprytem. U Kressa to najsławniejsi piraci, zbójnicy i mega-łuczniczki. Cook dekonstruuje sword and sorcery, sprzeciwia się mu wręcz. Kress mimo wszystko całymi garściami czerpie z różnych Conanów.
Wydaje mi się raczej, że linia dziedziczenia była z Connana wział się Moorcock. Z Moorcocka i Tolkiena: Warhammer. Z Moorcocka i twardej fantastyki polskiej oraz rosyjskiej wziął się Kress. Warhammer skrzyżowany z Kressem począł Trzewiczka.
Pytanie brzmi, gdzie w tym wszystkim jest Wegner. Jego twórczość mocno przypomina Kressa, są w niej też wątki wskazujące na znajomość gier fabularnych (magia kapłańska i jej opozycja do magii arcane), a być może wręcz „Władcy Zimy” Trzewiczka.
Jednak to wszystko są moje hipotezy oparte na podobieństwach motywów.
Zmieniłem trochę zapytania i wychodzi na to, że pierwsze opowiadania Kressa o Szeeże ukazały się w 1985 roku. Nie wydaje mi się, żeby w tamtej epoce i tak krótkim czasie Kres mógł zapoznać się z zachodnią, dość niszową nowością.