Netflix: przyjdź królestwo Twoje:

netflix-logoDziś miało być o Mark of the Ninja, niemniej po drodze po drodze ukazały się znaki, że Netflix wejdzie do Polski i wybuchła z tego afera, podpięcie pod którą może dać więcej wyświetleń. Tak więc o Mark of the Ninja będzie za tydzień albo dwa, a my zajmiemy się tym tematem oraz narosłym wokół niego medialnym szumem.

Co to jest Netflix?

Otóż: Netflix jest to największa na świecie wypożyczalnia filmów wideo. Jako, że czasy mamy takie, że nikt już filmów na kasetach czy nawet płytach DVD nie pożycza, to zajmuje się ona głównie świadczeniem usług Wideo Na Żądanie. Oznacza to, że płaci się pewną sumę (8 dolców w USA lub Euro w UE na miesiąc, czyli niedużo), a następnie ogląda się na komputerze, telewizorze lub smartphonie do oporu.

Baza filmów Netflix jest duża, w każdym kraju niestety tak naprawdę inna i bywa, że wypada kiepsko. Niemniej jednak porównywać się jej z jakimkolwiek innym, polskim VoD-em nie da. Tak naprawdę to nawet spora część serwisów pirackich w tym zestawieniu źle wypada.

Firma jednak oczywiście nie świadczy swych usług w Polsce.

Odrobina historii:

Netflix powstał we wczesnej fazie rozwoju Internetu, a dokładniej w Erze Dotcomowej założony przez właściciela mailowego sklepu wysyłkowego Marca Randolpha i byłego marines Reeda Hastingsa. Inspiracją do dzieła miała być rzekomo kara w wysokości 40 dolarów, jaką Hastings zapłacił za przetrzymanie kasety wideo z filmem Apollo 13. Wymyślił on wówczas, że mógłby założyć internetową wypożyczalnię, opierającą się na miesięcznym abonamencie oraz rozsyłanych i zwracanych pocztą kasetach wideo, a później płytach DVD.

W roku 2007, wychodząc naprzeciw duchowi czasu oraz zmniejszającemu się popytowi na usługi wypożyczalni (stopniowo spychanych w niebyt przez BitTorrenta i internetowe piractwo) Netflix zaproponował klientom usługi Video on Demand świadczone przez Internet. Te okazały się sukcesem, w efekcie czego już w roku 2010 wypożyczalnia stała się największym źródłem ruchu internetowego w USA.

W tym samym roku Netflix rozpoczął swoją ekspansję międzynarodową, najpierw wchodząc do Kanady, następnie atakując Amerykę Południową po czym przekroczył ocean atakując jednocześnie Europę i Australię. Obecnie usługa wdrażana jest w Hiszpanii, Portugalii, Grecji i Japonii.

Dodatkowo około 30 milionów użytkowników z pozostałych krajów korzysta z niej nielegalnie, za pomocą bramek proxy i maskowania VNP.

Od 2011 roku wypożyczalnia tworzy własny kontent telewizyjny. Do tej kategorii należą między innymi popularne seriale nowej generacji jak Orange Is the New Black, Daredevil czy House of Cards. W roku 2014 roku, na potrzeby podboju Japonii zaczęła też gromadzić bazę anime, ale nie wiem, jak jest z ich dostępnością w innych krajach.

Objawienie świętego VoD-a

House-Of-Cards-w-swiecie-Przyjaciol-.-Zobacz-video

Jeden z seriali stworzonych przez firmę.

Jak pisałem: przez cały ten czas usługa omijała Polskę. Niemniej jednak w zeszłym tygodniu doszło do szeregu objawień i znaków świadczących o tym, że taki stan rzeczy ulec może zmianie. Tak więc najpierw zmienił się napis na stronie serwisu z „Sorry, Netflix is not available in your country yet.” na „We’ll be available in Poland soon.” (co ciekawe ja w tej chwili znowu widzę pierwszy napis), a następnie jeden z seriali („Daredevil” będący sztandarową produkcją firmy) dorobił się polskich napisów.

Przez prawie cztery dni nikt natomiast nie odnotował, że ubrany w sweter prezio firmy, składając kwartalne sprawozdanie finansowe dla akcjonariuszy oświadczył, że zamierza podbić Chiny. Ale dopiero po tym, jak skończy ujarzmiać Polskę z Indonezją.

Potem serwis technologiczny Spider’s Web twierdzi natomiast, że w naszym kraju już działa wroga piąta kolumna pod postacią kolaborujących z Amerykanami sieci sklepowym Media Mark, która ma wprowadzić do sklepów telewizory z funkcją dostępu do Netflix.

I teraz tak…

Wszystko to może oznaczać rożne rzeczy: od wybuchu entuzjazmu spowodowanego standardowym komunikatem, który został nadinterpretowany po początek kampanii wirusowej oraz wycieków kontrolowanych, które mają firmie przynieść darmową reklamę w mediach. Jeśli faktycznie chodzi o to ostatnie, to sądząc z szumu medialnego udało się. Już o tym, pojedynczym, zmienionym zdaniu pisały bowiem wszystkie serwisy technologiczne w naszym kraju.

Polacy chcą oglądać polskie seriale

Jednak pierwszym serwisem, który zdobył się na jakiś, szerszy komentarz była Gazeta.pl. Wyciągnęła ona zeszłoroczne wypowiedzi szefów TVP oraz TVN, udzielone z okazji poprzedniej plotki, w których stwierdzali oni, że nie boją się konkurencji Netfliksa, bowiem „serwis ten nie oferuje polskich treści” oraz „jedynym sposobem na odniesienie sukcesu w Polsce są rodzime seriale”.

W artykule o którym mówię nie było na ten temat ani słowa, jednak we tekście z którego pochodziły cytaty wspominano o przygodach, jakie obydwie stacje miały z hitowymi serialami zagranicznymi w rodzaju The Walking Dead, które (puszczone oczywiście w zaporowych porach oraz losowych momentach ramówki) oczywiście nie odniosły sukcesu.

Netflix nie zmniejszy strat polskich twórców z powodów piractwa

Daredevil_Final_Poster

Inny.

Podobnego zdania jest też cytowany przez Dziennik Internautów Jacek Bromski (reżyser „U pana boga za piecem” i „Kariera Nikosia Dyzmy” oraz prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich) który twierdzi, że wejście do polski Netfliksa nie zmniejszy strat polskich twórców z powodu piractwa, ani nie ułatwi dostępności do polskich filmów. Wbrew pozorom argumenty Bromskiego są bardzo rozsądne. Pozwolę sobie przytoczyć jego wypowiedź:

– O ile nam wiadomo wejście Netfliksa nie pomogło jak dotąd żadnej europejskiej kinematografii. Polski rynek providerów VOD, który siłą rzeczy dba o polski repertuar, nie jest przygotowany na wejście Netfliksa, więc prawdopodobnie ekspansja Netfliksa raczej utrudni dostęp do polskiego repertuaru, niż w tym pomoże – stwierdził reżyser.

Mentalni złodzieje

Ze spojrzenia Bromskiego wybija dość ciekawe spojrzenie: otóż filmy w internecie nie sprzedają się, bo polacy-złodzieje je kradną. Faktycznie, na pierwszy rzut oka jest w tym dużo prawdy. Jeśli porówna się najpopularniejszy portal VoD w Polsce, należący do grupy Onet z najpopularniejszym serwisem streamingowym czyli z CDA.pl, to niestety wypada ona na niekorzyść tego pierwszego, który posiada zaledwie 4,4 miliona użytkowników miesięcznie, w chwili, gdy jego konkurent ma ich 5,7 miliona. Czyli o ponad 1/3 więcej.

Powiem uczciwie: nie wierzę, że wraz z wejściem na polski rynek Netflixu wszyscy piraci nawrócą się i wykupią abonament. Przeciwnie: rozmowy z użytkownikami pirackich serwisów, jakie mi się zdarzają świadczą dobitnie, że spora część z nich to mentalni złodzieje. Wielu z tych, których znam osobiście posiada bardzo dobrze płatne zawody: lekarz, analityk giełdowy, żołnierz czynnej służby w stopniu podoficerskim, programista, a mimo to korzystają z tego, co znajdą w internecie, bo zwyczajnie zapłacenie choćby złotówki za coś, co mogą mieć za darmo traktują jak frajerstwo.

Choć być może nie mam racji, należy bowiem zauważyć, ze Netflix bardzo skutecznie rozprawił się z piractwem w krajach, w których działa. W roku 2009 w USA szacowano, że BitTorent odpowiada za około 70% ruchu internetowego w tym kraju, stanowiąc jego główne źródło. Już rok później został jednak wyprzedzony właśnie przez Netflix.

Bajka o Hołdysie

Zarzut Bromskiego przypomina mi słynną w zeszłym roku opowieść o Spotify i Zbigniewie Hołdysie. Jak wszyscy wiedzą: od dwóch lat mamy w Polsce mamy serwis streamujący muzykę o nazwie Spotify (i też miało się nie dać). Rok po jego wprowadzeniu ze snu zimowego obudził się były lider Perfect i stwierdził, że Spotify go okrada, bo nie płaci za jego piosenki. W odpowiedzi na ten zarzut Rzecznik Prasowy firmy odpowiedział co następuje:

– Piosenki Hołdysa mają w sumie pięć odtworzeń, ale nikt nie odsłuchał żadnej dłużej niż minutę. Artysta po prostu nic nie zarobił.

W sprawę włączył się nawet ZAIKS dementując słowa muzyka:

– Głupio nam było powiedzieć prawdę, to przecież dla wielu legenda – powiedział dla Gadżetomani jeden z pracowników instytucji.

Być może jest więc tak, że ci straszni piraci wcale nie wyrywają sobie nawzajem kolejnych epizodów „Klanu” i „Na wspólnej” z gardeł? Bo prawdę mówiąc znam różnych ludzi: gości, którzy piracą japońskie kreskówki i amerykańskie seriale, filmy francuskie i indyjskie, a nawet australijskie programy kuchenne i rosyjskie filmy wojenne. Nie spotkałem natomiast jeszcze nikogo, kto pasjami oglądałby polskie kino rozrywkowe.

Tak więc może to nie piraci w sieci polskie filmy kradną, tylko nikt zwyczajnie ich tam nie ogląda?

Zresztą, dowodów na to dostarcza także nasza telewizja. Bo ostatnio najpopularniejszym serialem nie są żadne, polskie popłuczyny, tylko wysokobudżetowa produkcja turecka.

Trochę inne spojrzenie:

Orange-is-the-New-BlackTrochę inne spojrzenie na zjawisko ma serwis Forsal. Ogólnie rzecz biorąc serwisom biznesowymz działających w Polsce mediów najbliżej do rzetelnego dziennikarstwa. Także i tym razem stanęły na wysokości zadania, przedstawiając liczne za i przeciw.

Przeciw już znamy, tak więc pora na za:

– Mamy generalnie dwa rodzaje widzów. Pierwsi oglądają wieloodcinkowe seriale w telewizji lub serwisie VoD w modelu darmowym, z reklamami – mówi Marek Włodarczyk z zarządu Independent Digital, dystrybutora cyfrowych treści audio i wideo. – Drugi rodzaj to widz nowoczesny, który szuka w Internecie zagranicznych tytułów, trudniej dostępnych treści premium oraz przedpremierowych odcinków polskich seriali. Chce obejrzeć je wtedy, kiedy mu pasuje, a nie o konkretnej godzinie w telewizji. Większość pieniędzy i widzów leży nadal po stronie seriali wieloodcinkowych. W Polsce tworzą je głównie telewizje, to one są właścicielami licencji i Netflix może mieć problem z ich pozyskaniem. Być może świadomie skupi się na treściach premium, serialach o maksymalnie kilkudziesięciu odcinkach.

Przy czym wypowiedź pana Włodarczyka należy IMHO doprecyzować: pieniędzy w drugim sektorze nie ma z prostego powodu – nikt nie próbuje sprzedawać towaru tej drugiej kategorii widzów. To znaczy: nie do końca. Są ludzie, którzy to robią: piraci.

O tym, że klientów typu drugiego jest bardzo dużo świadczy punkt drugi. Na razie jednak łupią ich wyłącznie piraci. Moim zdaniem, jeśli Netflix wejdzie do Polski może w bardzo szybkim czasie podbić nasz rynek.

Amerykanie też oglądają „Na wspólnej”

Kolejną rzecz, o której warto napisać zauważył Zwierz Popkulturalny: mianowicie to nie jest tak, że nagle cały zachód oszalał na punkcie seriali drugiej generacji. Wręcz przeciwnie: te posiadają relatywnie niewielką oglądalność. Rekordowe odcinki Breaking Bad i Walking Dead oglądało około 9 i 12 milionów telewidzów. Grey’s Anatomy jest natomiast przez owe 9 milionów telewidzów oglądany co tydzień, mimo, że nagród raczej nie zbiera.

Czym to jest spowodowane?

Otóż stacje i wypożyczalnie emitujące drogie seriale mają nieco inny model biznesowy, niż typowa telewizja. Ich celem nie jest dotarcie z darmową ofertą do jak największej grupy ludzi gotowych po obejrzeniu 60 sekundowego filmiku naprawdę uwierzyć, że „Coca-Cola to jest to!” Ich celem jest zgromadzić jak największą grupę ludzi, którzy gotowi są zapłacić kilka dolarów za ofertę premium!

Bo piraci to z modlitwy żyją

Jak pisałem wcześniej: istnieją empiryczne dowody na to, że w Polsce są ludzie, którzy już na tym zjawisku zarabiają. Są to oczywiście piraci. Bo nie wiem, czy wiecie, ale współcześnie Torrenty nie stanowią już głównego źródła pirackich filmów. Współcześnie typowy pirat ogląda filmy na serwisach streamingowych.

Ich model biznesowy jest bardzo prosty: polega na wstawieniu pseudo-darmowej treści oraz wymuszeniu wykupienia subskrypcji za pomocą bombardowania usera uciążliwymi reklamami, nakładanymi na niego limitami transmisji oraz pojawiającymi się w losowych momentach przerwami w oglądaniu poszczególnych odcinków.

Oczywiście może paść tutaj argument, że prawdziwy pirat jest człowiekiem cierpliwym i nie zważa na reklamy / ma adblocka / ściąga z torrentów. Jednak powiedzmy sobie szczerze: tego typu ludzie są zbędnym balastem zarówno dla Netfiksa, telewizji jak i pirackich serwisów streamingowych. Tym ostatnim zależy na klientach, którzy płacą tak samo, jak każdemu innemu biznesowi.

Poprawka na polskie realia:

photo.jpg

I jeden z najpopularniejszych seriali emitowanych w TVP Polska. Aktorzy o wybitnie słowiańskich rysach ubrani w łowickie stroje ludowe i tytuł w gwarze kaszubskiej dobitnie świadczą o tym, że Polacy brzydzą się produkcjami zagranicznymi.

Nawiasem mówiąc piraci nie są jedynymi stosującymi ten model. Przeciwnie: normą jest, że w naszym pięknym kraju płaci się abonamet za dostęp do telewizji państwowej, kolejny za dostęp do platormy cyfrowej, w której (prócz papki dla mało wymagających i filmików o tym, że „Coca-cola to jest to” właśnie) nic nie ma. Do tego płaci się jeszcze jeden za jakiegoś rodzaju kanały premium w rodzaju HBO.

W tych okolicznościach nie da się ukryć, że Netflix ma szanse konkurować stosunkiem do klienta z piratami, ofertą z telewizjami oraz cenowo z jednymi i drugimi.

Jadą czterej jeźdźcy, jadą…

– Polscy wydawcy w dużej części chowają głowy w piasek, licząc, że polski widz jest za leniwy, by ich porzucić. Dopiero gdy Netflix nadejdzie, będą szukać ratunku – powiedział dla Forsal.pl nieznany z imienia analityk.

Ja powiem więcej: moim zdaniem mamy do czynienia z analogią do sytuacji, jaka w latach 90-tych panowała na rynku gier komputerowych. Jak pewnie część userów pamięta podówczas legalne oprogramowanie było bardzo drogie. W sklepach nawet takie cuda jak Polskie Fonty Windows kosztowały 70 złotych (źródło: Katalog wysyłkowy sklepu Ami-Kom, Gambler 5/97), a był to jeden z tańszych produktów. Kupowali w nich więc tylko ostatni frajerzy, giełda kwitła, a mało który gracz na oczy widział legalną produkcję.

A potem przyszedł CD-Project oraz jego rewolucyjne Baldurs Gate, na 5 płytach, z bajerami jak we współczesnym, kolekcjonerskim wydaniu, w cenie zaledwie 160 złotych (w czasach, gdy premierowa gra kosztowała złotych 200-250) oraz z serią gier jednopłytowych w cenach, za które konkurencja sprzedawała fonty do Windowsa, albo nawet i o połowę taniej.

I nagle okazało się, że Polakom jednak można sprzedawać gry komputerowe.

Tak samo jest w dystrybucji cyfrowej. Na potrzeby tego tekstu przeliczyłem ile średnio gier na Steamie mają moi znajomi: po sto piętnaście. GOG również radzi sobie nie najgorzej. Muzyka? Spotify w zeszłym roku rosło u nas po 60 procent miesięcznie.

Nie widzę powodów, by sytuacja miała inaczej wyglądać w wypadku telewizji.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Filmy, Internet, Telewizja, Wredni ludzie i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

7 odpowiedzi na „Netflix: przyjdź królestwo Twoje:

  1. wolf pisze:

    @”A potem przyszedł CD-Project oraz jego rewolucyjne Baldurs Gate, na 5 płytach, z bajerami jak we współczesnym, kolekcjonerskim wydaniu, w cenie zaledwie 120 złotych (w czasach, gdy premierowa gra kosztowała złotych 300)”

    No nie przesadzajmy. BG w dniu premiery kosztował bodaj 159 zł (musiałbym sprawdzić w starych numerach ŚGK, bo na 100% pewny nie jestem, ale na pewno nie 120) i była to standardowa cena gry w tamtych czasach. 300 zł to jakieś kompletne s-f. Nawet wyjątkowo drogie gry na Segę Saturn tyle nie kosztowały.

    • Aż sprawdziłem w Secret Service i racja: 159 za 5 płyt. Z tymi 300 złotymi też trochę przestrzeliłem, ale widzę w numerach z 1997 całą masę gier po 200-250 złotych.

      • wolf pisze:

        Jeszcze się przyczepię: BG w Polsce to rok 1998/1999, wówczas gier po 200-250 zł było już bardzo mało. Rok 1998 to tytuły takie jak Hopkins FBI czy Jack Orlando (oraz inne gry TopWare), czyli pierwsze komercyjnie udane próby obniżenia cen poniżej 100 zł. W chwili kiedy BG miały premierę ich cena nie odbiegała od standardu.

      • Odbiegała, ponieważ BG było na pięciu płytach. W tym momencie (przynajmniej u mnie w mieście) piraci brali 20 złotych za skopiowanie pojedynczej płyty. W wypadku BG powodowało to, że bardziej opłacało się kupić oryginał, niż kopiować grę. Dużo dobrego w wyplenieniu piractwa zrobiły też płyty dodawane do czasopism.

      • wolf pisze:

        No tak, odbiegała jeśli chodzi o gry pirackie, gdzie faktycznie cena zależała od ilości płyt i co przełożyło się ostatecznie na sukces BG. Ale inne gry oryginalne kosztowały tyle samo co Baldur.

      • banracy pisze:

        Z tego co pamiętam z tamtych czasów to większą rewolucją zniechęcającą do piractwa dla mnie okazały się extra gra i extra klasyka. W extra grze były niekiedy bardzo dobre premierowe gry w cenie czasopism np: doskonałe Giants czy Original War. Extra klasyka to z kolei największe hity po śmiesznych cenach i nie tak znowu długo po premierze. Heroes, Fallout, Might and Magic itd.

  2. Z tego co obiło mi się o uszy to pojawiły się oferty pracy dla tłumaczy pod kątem Netfliksa. Także coś jest na rzeczy (oby było i przybyło jak najszybciej).

Dodaj komentarz