Dlaczego kiedyś polubiłem anime?

Narzekam na to anime i narzekam ostatnimi czasy, aż przyszła mi na myśl ochota podsumować, dlaczego je lubię (lub też: lubiłem, bo ostatnio oglądam je już tylko formalnie). Tylko, że nic jakoś nie mogłem wymyślić.

Na szczęście z pomocą przyszła mi moja rodzina i kolejna emisja „Przyjaciół” których jej część uczy się chyba na pamięć.

Ogólnie rzecz biorąc „Przyjaciele”, „Teoria Wielkiego Podrywu”, „Dwie spłukane dziewczyny” oraz kilka innych sitcomów (których, w odróżnieniu od powyższej trójki najczęściej zupełnie nie da się oglądać) przypomniały mi, jak wyglądała telewizja w latach 90-tych. Oraz, jak na jej tle wyglądało anime. Uwydatniło też cechy, które uważałem za zalety.

Po pierwsze: było to dawno temu

Należy zauważyć, że moment, gdy polubiłem anime miał miejsce już wiele lat temu, bowiem w późnych latach 90-tych. Zarówno telewizja była wtedy inna, jak i anime nie przypominało obecnego. W czasach dzisiejszych większość japońskich kreskówek stanowi albo produkcje dla dzieci, albo dla otaku. Brakuje natomiast propozycji pośrednich: dla dojrzałego lub dojrzewającego widza: serii fantasy i science fiction, normalnych komedii i filmów obyczajowych, filmów akcji i przygodowych. W tamtych czasach natomiast były normą. Nie było natomiast wysokobudżetowych, wielosezonowych widowisk telewizyjnych.

Z drugiej strony obecnie wiele z tych cech trudno obronić. Niestety, obecnie trend jest taki, że powstają głównie trzy typy serii. Są to:

  • Produkcje dla dzieci

  • dla otaku, które trudno zdzierżyć nie tylko hardcorowcom, ale nawet Japończykom

  • reklamówki „książek” działające na zasadzie: 12 odcinków, fabuła przerwana w najbardziej perfidnym momencie, „a resztę sobie doczytaj frajerze”.

Rozwój postaci:

W okresie, w którym wsiąkłem w anime nie oglądałem szczególnie dużo telewizji. Zwykle zupełnie ją ignorowałem, raz na jakiś kwartał trafiało mi się coś, co oglądałem z dużą chęcią (zwykle kreskówka), czasem jakaś produkcja, którą oglądałem z nudów, jeśli akurat nie mogłem dopchać się do komputera lub nie miałem książki. Seriale „pierwszej generacji” od zawsze bowiem miały dla mnie poważną wadę: postacie.

Te po prostu nie rozwijały się prawie w ogóle. W serialach akcji i science fiction najczęściej wyglądało to tak, że w każdym odcinku był nowy przeciwnik, z którym sobie radzono, nie wyciągając jednak z tego żadnych wniosków. Nie posuwało to też postaci do przodu. Czasem, zwykle dwa razy na sezon tworzono epizod, w którym bohaterowie mieli pogłębiane osobowości i relacje, po czym twórcy o tym zapominali i w kolejnym odcinku wszystko wracało do normy. Bohaterowie zachowywali się niemalże jak nieznajomi, a nie zgrany zespół.

Na tym tle anime wypadało znacznie lepiej, bowiem postacie faktycznie często zachowywały się autentycznie. Ich wybory były konsekwentne, decyzje z jednego odcinka pozostawały w następnych, miały sympatie i antypatie, przeszłości i dość rozbudowane osobowości.

Bliżsi widzowi bohaterowie:

Kolejna rzecz, która zawsze działała mi na nerwy w serialu pierwszej generacji było oddalenie bohaterów od typowego człowieka. Głównymi bohaterami zawsze byli ludzie piękni, młodzi, bogaci i odnoszący sukcesy, którzy najwyraźniej nie chodzili do pracy ani do szkoły. A jeśli nawet chodzili (lub akcja rozgrywała się w miejscu pracy lub w szkole), to najwyraźniej tylko na plotki. Mieli też nieskończone ilości pieniędzy i wiedli bezstresowe życie, co jakiś czas wyjeżdżając na różne wakacje, niemal codziennie imprezując w knajpach etc.

Nawet Al Bundy, który miał rzekomo być biedny, tudzież, z bardziej współczesnych: bohaterki Dwóch Spłukanych Dziewczyn, to jest to bieda bardzo amerykańska. Przykładowo: dla wielu moich rówieśników wymieniony Al Bundy (chociaż „Świat według Bundych” jest chyba jedynym serialem z tego okresu, który dziś obejrzałbym z przyjemnością) mógłby być symbolem sukcesu: ma stałą pracę, umowę na czas nieokreślony, żonę, dzieci oraz zdolność kredytową na tyle dużą, by kupić dom i samochód. Facet po prostu nie docenia, co ma i zwyczajnie narzeka.

W anime bohaterowie zawsze jakoś poważniej traktowali życie i miało to na nich większy wpływ. Mieli kłopoty finansowe, jak Goku, przechodzili z klasy do klasy, uczyli się do egzaminów, a niekiedy nawet dorastali i starzeli się, jak znaczna część obsady Dragonballa.

Mniej konsumpcyjny styl życia:

Tym, co naprawdę zachęciło mnie do napisania tej notki był odcinek „Przyjaciół”, w którym bohaterowie stanęli oko w oko ze straszliwą prawdą: skończyli trzydziestkę. I z tego powodu mieli zepsuty dzień.

No naprawdę straszne.

Jednak patrząc na fabułę wielu amerykańskich seriali, w szczególności sitcomów widzimy bohaterów potwornie pustych i prowadzących tak naprawdę bardzo oderwane od realizmu życie, które w zasadzie można nazwać rozpustnym: pełne bardzo płytkich relacji międzyludzkich, jednoodcinkowych przygód łóżkowych, seksu każdy z każdym, dziewczyn zmienianych jak rękawiczki w co drugim odcinku, neurotyczne zachowanie większości postaci, fabuły w rodzaj „ulubiona szminka bohaterki X nie jest już dostępna w handlu” etc.

Zawsze mnie to drażniło.

W anime, przynajmniej do nadejścia ery moe bohaterowie nie prezentowali aż tak żałosnej płycizny i wypadali dojrzalej. I to nawet mimo faktu, że zwykle mieli po 14 lat.

Trudne tematy:

Kolejną zaletą anime na tle serialu pierwszej generacji był fakt, że było bardziej szczere. Japończycy nie bali się rozmawiać o tematach, które na zachodzie wydawały się być tabu: bardziej, niż platoniczna miłość nastolatków, wchodzenie w stały związek, fascynacja erotyczna, śmierć, niepowodzenie, przemoc…

Czyli rzeczy, które podówczas bardzo młodego Zegarmistrza interesowały.

Dla kontrastu w serialach zachodnich często rzeczy te były pomijane. Świat prawie zawsze był czarno-biały, jakiekolwiek niuanse etyczne i moralne były pomijane, trup padał gęsto, ale krew na ekranie nie miała prawa się pojawić, tak samo, jak jakakolwiek sugestia erotyczna. Bohaterowie czasem umierali, ale rzadko wynikało to z fabuły, a częściej z potrzeby chwili: bo ktoś nie przedłużył kontraktu.

A potem przyszła Gra o Tron…

Złożona fabuła:

Poważną wadą serialu pierwszej generacji była zawsze fabuła typu „monster of the week”. Każdy odcinek zawierał jedną przygodę i zwykle na niej się kończył. Wyjątek stanowiły sytuacje, gdy przygoda rozciągała się na odcinki dwa lub trzy. Zwykle nie układały się one w ciąg przyczynowo-skutkowy, a fabuła nie dążyła do niczego. Każdy nowy odcinek (za wyjątkiem wprowadzających nowe postacie lub usuwających stare) resetował rzeczywistość.

Pod tym względem Japończycy wyprzedzili epokę o jedno czy dwa dziesięciolecia, bowiem oni mieli spójne fabuły, posiadające początek, środek i koniec już we wczesnych latach 90-tych. Żeby było śmieszniej jest to rewolucja, która wyraźnie zjadła własny ogon, bowiem dziś królują serie przerwane, nie posiadające pointy.

Bo nie wszystko dało się zagrać, ale wszystko dało się narysować:

To kolejna zaleta anime, która, w dobie komputerowo generowanych armii oraz filmów aktorskich, które same są bardziej kreskówkami, niż filmami raczej trudno ją utrzymać.

Niemniej jednak w chwili, gdy polubiłem anime to było bardzo efektowne w stosunku nie tylko do serialu pierwszej generacji, ale też w filmach. Japońskie kreskówki poruszały więc tematykę, której serie zachodnie unikały z prostej przyczyny: bo była droga. Science fiction, fantasy, cyberpunk… Gdy się rysowało można było zaoszczędzić na dekoracjach, kostiumach i efektach specjalnych. Koniec końców narysować wybuch atomowy było prościej, niż odpalić prawdziwą atomówkę…

A jeśli umieściło się jeszcze fabułę w nocy lub na pustynnej planecie, to w ogóle nie trzeba było się wysilać.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Anime i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

16 odpowiedzi na „Dlaczego kiedyś polubiłem anime?

  1. Grisznak pisze:

    Co do Bundych – czytałem kiedyś, że kiedy puszczono ten serial w Rosji, to zupełnie się tam nie przyjął. Dopiero emisja Kiepskich okazała się sukcesem.
    Ja zresztą zupełnie nie łapałem się na te seriale – jedynymi, które śledziłem, były Drużyna A, Buffy, Xena i Star Trek: NG. A Buffy już jednak szła trochę dalej, miała w sobie zalążki czegoś ciekawszego, prawdziwej fabuły, rozwoju bohaterów itd. Podobnie Xena. Pamiętam, jak wszyscy jarali się Beverly Hills 90210 – mnie to nudziło przepotwornie.
    Dla mnie sytuacja z anime była podobna – Sailor Moon, czyli moja pierwsza seria, miała wszystko – fabułę, dramatyzm, śmierć postaci, wątki kontrowersyjne (homoseksualizm) itd. A potem już poszło z górki, bo jak się trafiło na np. Lodoss czy Bebopa, to żadna zachodnia produkcja nie miała tu nawet cienia startu.
    Do tego jeszcze doszła muzyka – w latach 90 i na zachodzie zaczęła się dominacja popu i rapu w muzyce filmowej, podczas gdy Japończycy potrafili coś tam jeszcze stworzyć ciekawego.

  2. Kasztelan pisze:

    Mógłbym prosić o jakieś przykłady rozwoju postaci, złożonej fabuły i zwłaszcza trudnych tematów? Bo poza Ghost in the shell i naciągając Cowboy Bebop nie potrafię wskazać innych tytułów poza typowym nihilizmem tego złego kontra przyjaźń protagonisty

  3. DoktorNo pisze:

    Zaraz zaraz, ale przecież wtedy w USA produkowano fenomenalne „Archiwum X”, „Twin Peaks”, „Północ-Południe”, „Ziemia 2” i nawet „Dr. Queen” co ujdzie w tłoku…

    To tak nie do końca prawda że emitowano w TV tylko sitkomowy chłam i telenowele a’la „Dynastia”.

    Ale zgadzam się, że anime oferowało wtedy w obszarze gatunkowym to co ciężko było znaleźć w kinie fabularnym. Można było poszaleć za mniejsze pieniądze…

  4. slann pisze:

    Powiem to nieco z drugiej strony. Anime oglądam rzadko, i zaczełem w wieki 20+, a jestem młodszy od cieboe. Animu nadal zresztą jestem w stanie oglądać gdy jestem gdy nikogo nie ma w pokoju (i mówię tu o normalnym anime typu FMAB, a nie hentajcach) i powiem, że ma jednak pewne zalety.

    Przede wszystkim w anime, czy ogólnie filmie animowanym nadal można opowiedzieć wiele historii, których nie opowiesz na żywo. Zarówno ze względu na budżet, jak estetykę po prostu to czasem dobrze wygląda. Aktualna sytuacja z Anime to raczej po prostu odbicie sytuacji Japonii.

    Co do seriali, to nie masz racji. Akurat la 90 to był okres lekko przełomowy i seriale zaczynały się zmieniać, nieraz w połowie emisji. Nawet w takim Nash Bridges jest już bardziej zwarta fabuła.

  5. Lurker pisze:

    Nie będę się rozpisywał szczegółowo, bo nie mam weny na takie długie analizy.

    Ale powiem tylko tyle – króciutki jakiś ten tekst i szczerze mówiąc – sprawiający wrażenie napisanego w pośpiechu, bez przyłożenia się doń, no jakoś tak niedbale i od niechcenia.

    Bo jak tylko zobaczyłem tytuł wpisu, to od razu pomyślałem sobie, że będzie coś ciekawego. Bo zawsze pisałeś na temat anime jako „zjawiska kulturowego na tym naszym swojskim poletku” – że tak to określę – całkiem ciekawie i można rzec oryginalnie (bo to ani hejt; ani otaku-owskie fanbojowanie; ani wodolejstwo) – w moim mniemaniu zawsze po prostu trafiając w sedno. Czytając zawsze twoje wpisy na ten temat, sam wręcz uświadamiałem sobie, co tak naprawdę sam dokładnie uważam odnośnie wszystkiego, co związane z anime. Po prostu – ubierałeś w słowa to, co czułem, ale sam nie umiałem tego dokładnie wyrazić.
    Dlatego też takiego wpisu się spodziewałem. A tu coś ci nie wyszło. Jakieś takie niedbałe to i na szybcika i od niechcenia wydaje się być.

    Być może po prostu uważasz, że napisałeś już na temat anime wszystko, co mogłeś. I zwyczajnie nie masz siły i nie chcesz się powtarzać. Ale w takim razie – lepiej by było, gdybyś po prostu skompilował myśli i wnioski, które w wielu twoich poprzednich wpisach na ten temat się przewijają. I na tej podstawie pisał tego typu teksty.

    Bo tak wyszedł tekst o wiele słabszy, niż mógłbyś opracować.

  6. Joanna pisze:

    Trochę za bardzo generalizujesz… Nawet w stosunku do Przyjaciół. Faktycznie rozwoju postaci tam specjalnie nie było, ale z odcinka na odcinek rozwijały im się związki-damsko męskie i tu kontynuacja była.
    Trudno też wrzucać do jednego worka Xenę i drużynę A, miasteczko Twin Peaks, Beverly Hills 90210, Archiwum X i sitcomy. Każdy z tych seriali miał inne cele i inny target.
    Tak samo jak anime. Nie oglądałam Dragon Balla dla pogłębionej charakterystyki postaci, tylko naparzanki i dlatego, że Son Goku był słodki. Z zupełnie innych powodów oglądałam Cowboya Bebopa.
    Ja akurat nigdy w anime specjalnie nie wsiąkłam, bo często nie rozumiałam, o co chodzi postaciom. Coś tam mówili, ale to co mówili było dla mnie albo nielogiczne albo nieistotne. Zwłaszcza w serialach z silnymi wątkami miłosnymi. To chyba kwestia różnic kulturowych… ?

  7. A ja natomiast nie mogę znieść sitcomów, w ogóle mnie nie bawią i są zbyt sztuczne. Wydaje mi się, że w anime jest taki plus, że wszystko jest maxymalnie odrealnione i to pozwala się w pewien sposób zrelaksować.

  8. komiksowapl pisze:

    Fajny wpis! Zapraszam na mojego bloga, gdzie wrzucam swoją mangę 🙂

Dodaj komentarz