Świat bez ludzi:

Postapokalipsa, zagłada ludzkości, upadek cywilizacji i światy, które gwałtownie się wyludniły są stałym motywem fantastyki. Czy zastanawialiście się, jak wyglądałby świat, w którym ludzie nagle by znikli? I czy byłby on bezkresną pustynia, czy też raczej kwitnącym ogrodem, gdzie nic nie przeszkadzałoby roślinom i zwierzętom w szczęśliwym życiu?

Świat roślin:

Analizę zacznę od świata roślin, gdyż ten jest (relatywnie) przewidywalny. Dzieje się to dzięki zjawisku nazywanemu sukcesją ekologiczną, które jest całkiem nieźle przebadane. Dzięki niemu można powiedzieć, jak będzie wyglądał proces odbijania przez rośliny nowego-starego świata. Tak więc:

1-5 lat po zniknięciu człowieka:

Szklarnia, nie używana od około 15 lat.

Flora odejmie w posiadanie ziemię niemal natychmiast, nawet, jeśli będzie musiała przecierpieć wojnę atomowa i trwającą dziesięciolecia, nuklearną zimę. Stanie się tak dzięki zjawisku zwanemu „glebowym bankiem nasion” czyli zasobowi tych ostatnich znajdujących się w uśpieniu w ziemi. Nasiona są bardzo wytrzymałe, w wypadku niektórych gatunków są w stanie przeżyć nawet kilka tysiącleci, tak więc na pewno coś się uchowa.

Na obszarach rolnych ślady bytności człowieka widać będzie nie więcej, niż 2-3 lata. Już w drugim roku pola zachwaszczą się, a w trzecim pokryją się trawami, zmieniając się w łąki. Wyjątek stanowić będą sady, stanowiska krzewów i bylin ozdobnych. Z własnej obserwacji widzę, że te mogą przetrwać nawet i ponad 50 lat (znam wioski w Bieszczadach wysiedlone w latach 50-tych, gdzie nadal kwitną malwy i inne rośliny ozdobne), jednak stopniowo będą one spychane przez chwasty.

Wyjątek stanowić będą miasta (o których napiszę niżej) oraz inne silnie odmienione przez człowieka miejsca, w tym duże, zaawansowane gospodarstwa rolne. Wiele z nich jest tak zlane środkami chwastobójczymi, ze w zasadzie stanowią one chemiczną pustynię. Tam ludzkie uprawy pozostaną dłużej, jednak z czasem, wraz ze słabnięciem działania środków ochrony roślin i one pokryją się chwastami. Naturalne procesy mogą też doprowadzić do erozji i trwalej dewastacji tych obszarów.

W takiej sytuacji obszary te zostaną jednak po jakimś czasie skolonizowane przez tak zwane rośliny pionierskie i po jakimś czasie, być może liczonym w tysiącleciach ponownie pokryją się zielenią.

5-30 lat po zniknięciu człowieka:

Pola uprawne. Nie wykorzystywane od 17 lat.

Jednocześnie wraz z trawami na tym samym obszarze zaczną kiełkować też nasiona krzewów i drzew. Jeśli lokalne zasoby (wystarczająco gruba warstwa gleby i dostęp do wody, brak naturalnych pożarów) na to pozwolą, to ziemia pokryje się formacjami krzaczastymi. W naszym klimacie te składać będą się głownie z: tarniny, jeżyny, maliny, głogu, dzikich róż, młodych wierzb i brzóz, głogu i sosen. Nad wodami z olchy. Znaczny odsetek drzew stanowić będą gatunki obce, w tym głownie inwazyjne czeremchy amerykańskie, klony jesionolistne oraz robinie akacjowe.

Jakiekolwiek ślady dróg nieutwardzonych znikną, pozostaną już tylko drogi asfaltowe. Te jednak także nie będą już w najlepszym stanie.

30-100 lat po zniknięciu człowieka:

Pola uprawne, nie wykorzystywane od 30 lat. Widać sukcesje świerka.

Oryginalne stepy, prerie i półpustynie odzyskają swój zasięg po 5 latach. Po 30 królem ekspansji będzie lasostep, który obejmie wszystkie obszary dawnej ekumeny zdolne podtrzymać większe skupiska drzew. Zdominowany będzie on przez drzewa iglaste, w naszym kraju głownie młode sosny i świerki, modżewie a także szybko rosnące drzewa liściaste, jak wierzby, brzozy i te cholerne, amerykańskie czeremchy, które zepchną na drugi plan świat krzewów wszędzie tam, gdzie nie powstrzyma ich uboga gleba, brak wody czy periodycznie pojawiające się pożary.

100 lat po zniknięciu człowieka:

Pole uprawne. Wywłaszczone pod budowę obwodnicy Ciemnogrodu (nigdy nie rozpoczętej) w późnych latach 50-tych.

Około 100 lat po naszym zniknięciu nadal dominował będzie las, ale jego struktura się zmieni. Na terenach z bogatą glebą będzie to bowiem głównie las mieszany, bowiem przewagę zaczną zdobywać drzewa liściaste. Na terenach o glebie ubogiej drzewa iglaste nadal jeszcze nie zwyciężą nad swoimi kuzynami. Jednak zanim proces ten się zakończy będzie miało miejsce okres przejściowy.

300 lat po zniknięciu człowieka:

W okresie tym zakończy się sukcesja ekologiczna.

Pustynie pozostaną pustyniami. Tereny suche obejma step i lasostep. Pozostałe opanuje las. Las ten będzie dość mocno różnił się od współczesnego. Otóż: o ile dziś dominują głownie uprawy leśne oraz formacje z jakiegoś powodu cenne dla człowieka widzenia, czyli lasy sosnowe, świerki hodowane na choinki oraz dęby i buki (które dostarczają dobrego drewna, ale na naszych terenach są reliktami epoki lodowcowej) tak nowy las będzie wyglądał inaczej.

Tereny o ubogiej glebie zdominują lasy świerkowe, prawdopodobnie mroczne i ciemne, o bardzo ubogim poszyciu. Las świerkowy często składa się z samych świerków: dorosłe obejmują we władanie piętro drzew, młode: ściółki, średnie wiekiem: krzewów. Do gruntu dociera niewiele światła, żyje tam tez często mało roślin i innych zwierząt.

Ze świerkiem konkurować będzie inwazyjna na naszym kontynencie i równie mało wymagająca robinia akacjowa. Te lasy będą wyglądać inaczej: robinie tworzą widne lasy, silnie też wpływają na otoczenie wysysając wodę z głęboki warstw oraz zatruwając je swymi liśćmi. Są jednak lubiane przez rośliny azotolubne, w efekcie więc w lasach tych będzie silna warstwa poszycia i krzewów, złożona między innymi z czarnych bzów, jasnot i pokrzyw.

Monokultury sosnowe, obecnie stanowiące jakieś 60 procent polskich lasów prawdopodobnie przestaną istnieć i to dosłownie. Lasy te są wynikiem niezbyt mądrej polityki leśnej z końca lat 40 i z 50-tych. Sadzono je gdzie popadło, bo rosną szybko i dają drewno, które da się drogo sprzedać. Niestety, mają ekologiczną wartość pola kapusty: zakwaszają glebę, przez co prócz drzew mało co tam rośnie, nie dają schronienia zwierzętom etc. Co gorsza jednolity skład gatunkowy sprawia, że są bardzo podatne na szkodniki oraz w suche lata: na wybuchy pożarów. W efekcie więc sosny wycofają się do swych naturalnych siedlisk, czyli na Pomorze. Gdzie indziej powstaną zapewne lasy sosnowo-mieszane. W niektórych miejscach, gdzie przetrwają w niezmienionym stanie lasy sosnowe pewnie istnieć będą aż do następnej epoki lodowcowej, jako relikt Ery Człowieka (i komunizmu).

W terenach bogatszych panować będą lasy liściaste, złożone głównie z jaworów, klonów i jesionów. Lasy takie prawdopodobnie stanowiły oryginalną szatę roślinna po epoce lodowcowej, dziś jednak stanowią rzadkość. Spowodowane to jest faktem, że należały do najbardziej tępionych przez człowieka, gdyż zajmowały (a raczej: uczestniczyły w tworzeniu) bardzo żyznych gleb brunatnicowych. W dużej mierze poszły one więc pod topór jeszcze w Epoce Brązu oraz Okresie Wpływów Rzymskich.

W dolinach rzek powstaną łęgi i olsy złożone z wiązów, jesionów, topoli, wierzb i olch. Wyżej położone obszary tychże dolin najpewniej we władanie obejmie inwazyjny klon jesionolistny z Ameryki. Formacje łąkowe przetrwają jedynie na obszarach gwałtownych i wysokich wylewów, albo na terasach rzecznych, gdzie woda nie stoi długo.

Tam, gdzie woda stoi długo utworzą się bagna, moczary i mokradła.

Świat zwierząt:

Świat zwierząt będzie przeżywał mam wrażenie znacznie większe wstrząsy, niż świat roślin.

Wstępne wielkie wymieranie:

Przypadkowe zwierze.

Już sam pierwszy etap znikania człowieka ma ogromny potencjał do wywołania straszliwych spustoszeń w świecie zwierząt, choć zależy to od tego, jak będzie wyglądał. Stosunkowo najlepszym scenariuszem dla świata zwierzęcego byłaby globalna pandemia, kosmiczna migracja lub globalne starzenie się społeczeństwa. Globalny głód, wojna atomowa lub uderzenie asteroidy miałyby jednak dla zwierząt równie opłakane skutki, co dla ludzi. Pominąwszy fakt, że same odczułyby efekty nuklearnej zimy czy jesieni, to niestety znaczna cześć z nich zostałaby zeżarta w wyniku głodu, który wkrótce by nastąpił. Biorąc pod uwagę, że ludzi jest znacząco więcej niż zwierząt (przykładowo obecnie w Polsce żyje 38 milionów osób, na które przypada jakieś 800 tysięcy saren, 500 tysięcy zajęcy, 200 tysięcy dzików i 180 tysięcy jeleni), to ich populacje mogłyby zostać wybite nawet do nogi.

Co gorsza zdesperowani ludzie mogą próbować jeść trawę, korę z drzew, polować na małe ptaki etc. absolutnie pustosząc środowisko naturalne. Dobrym przykładem może być sytuacja w Korei Północnej, gdzie po klęsce głodu w latach 90-tych w praktyce nie ma już zwierząt.

Pierwsze wielkie wymieranie:

Przypadkowe zwierze.

Samo znikniecie przedstawicieli Człowiekowatych, stanowiących głównego drapieżnika naszej planety od blisko 2 milionów lat miałoby szerokie i trudne do oszacowania konsekwencje.

W pierwszej kolejności szlag trafiłby zapewne wszystkie gatunki udomowione. Większość zwierząt hodowlanych, jak owce, krowy, świnie, kozy, kury czy indyki selekcjonowane jest dla mleka lub mięsa i nie posiada cech pozwalającym ich przetrwać w naturze. Niektóre odmiany nie są w stanie nawet samodzielnie rozmnażać się, czy żyć pod gołym niebem. Te by wyginęłyby natychmiast. Szanse miałyby w prawdzie niektóre, prymitywne odmiany świń, krów, owiec i koni, które mogłyby wrócić do stanu pierwotnego (np. konie huculskie praktycznie nie różnią się od stanu dzikiego, niektóre odmiany bydła żyją praktycznie bez pasterzy, muflon jest albo pra-owcą, albo owcą, która wróciła do stanu pierwotnego etc.) i stworzyć odnoszące mniejsze lub większe sukcesy populacje. O ile te nieliczne świnie, które by przetrwały prawdopodobnie wymieszałyby się z dzikami i zanikły, konie wróciłyby do stanu pierwotnego, tak bydło mogłoby ewentualnie zając dawne nisze ekologiczne żubra i tura. Bydłu zdarzało się dziczeć w czasach przed-nowożytnych, nawet w Europie żyją jego spore populacje (największe jest stado z Chillingham, istniejące od XIII wieku). To, że zwierząt tych nie widuje się codziennie jest głównie zasługą człowieka: wałęsającą się samopas krowę zwykle ktoś zagarnie. Podobnie niektóre rasy, jak Galloway czy Sellers w zasadzie nie potrzebują pasterzy i opieki.

Krowy ostatecznie mogłyby przejąć środowisko swego praprzodka: tura. Czyli moczary, rozlewiska, brzegi rzek i ich doliny.

Bydłu przystosowanie do życia bez ludzi ułatwiałby fakt, że zwłaszcza w Europie Zachodniej praktycznie nie ma drapieżników (niewielkie, izolowane populacje wilka żyją w Polsce, Hiszpanii i Włoszech) oraz jest go bardzo dużo (w samej Polsce: 6 milionów sztuk). Około roku 50 po człowieku jego populacja nie byłaby już duża.

Los psów byłby niepewny. Cześć, bardzo mocno przekształconych, krótkopyskich i krótkonogich psów w rodzaju buldogów wyzdychałaby sama w ciągu kilku miesięcy od zniknięcia człowieka. Rasy myśliwskie, w rodzaju hartów czy jamników mogłyby przetrwać jakiś czas, zajmując jakieś nisze, z których jednak najpewniej koniec końców zostałyby wyparte przez wilki i lisy. Psy musiałyby bowiem konkurować z szybko rosnącą populacja lepiej dostosowanego wilka. Ten ma nad nimi o tyle większą przewagę, że dysponuje lepszą struktura społeczną i kontrolą łaknienia, tak wiec częściej udają mu się łowy oraz nie wyniszcza tak swego środowiska. Ma wiec w dłuższej fali, mimo mniejszej populacji początkowej (w ciągu kilkudziesięciu lat zapewne uzupełnionej o migrujące wilki z Rosji) zdobyłby przewagę nad psami..

Dyskusyjne jest czy te ostatnie koniec końców by wymarły, czy wymieszały się z wilkami.

Tym, co ostatecznie zabiłoby większość zwierząt hodowlanych byłoby połączenie zmian środowiskowych, zmniejszenia dostępu do paszy i ekspansji drapieżników. Stworzone ludzka ręką pastwiska po prostu z czasem zarosłyby, pokrywając się krzewami, a dla wilków czy nawet dzikich psów ich mieszkańcy byliby tylko niezdolnym do obrony żarciem.

Gatunki takie mogłyby przetrwać tylko w izolowanych środowiskach, gdzie drapieżników nie ma, jak np. Wyspy Brytyjskie, gdzie dużych drapieżców wytępiono już w średniowieczu. Pytanie brzmi, czy niekontrolowana populacja roślinożerców nie wywołałaby tam sama katastrofy ekologicznej jest jednak otwarte.

Co ze zwierzętami z Zoo?

Randomowe zwierze.

Dość typowym elementem postapokalipsy są spotkania ze zdziczałymi, egzotycznymi zwierzętami zbiegłymi z zoo.

Osobiście wątpię, żeby te były częste. Pomijając gatunki inwazyjne typu kanadyjskiej wiewiórki, żółwia czerwonouchego, jenota, szopa pracza czy kilku gatunkami papużki podbijających obecnie Europę zwierzęta egzotyczne miałyby na naszym kontynencie raczej ciężko i raczej wątpię, żeby się rozpanoszyły, aczkolwiek jest to możliwe, choć niestety bardzo mało prawdopodobne.

Decydujący byłby typ apokalipsy: czy ludzie mieliby czas je uwolnić oraz, jak by przebiegała. W wypadku wojny atomowej zwierzęta egzotyczne po prostu zginęłyby, bowiem najczęściej znajdują się w ogrodach zoologicznych położonych w dużych miastach, które stałyby się celem ataku.

Gdyby zdołały zbiec lub zostały wypuszczone, to większa cześć z nich i tak by padła w trakcie pierwszej zimy. Reszta zapewne dlatego, że podczas przebywania w niewoli oduczyła się polować, walczyć o pokarm i radzić sobie z drapieżnikami.

Gdyby jednak udało im się przeżyć…

Poważnym problemem tego typu zwierząt byłoby też niewielkie i jednocześnie bardzo duże zróżnicowanie genetyczne. Zwierząt tych jest w Europie raczej niewiele, za to często pochodzą z rożnych podgatunków. Przykładowo: Europejskie ogrody zoologiczne mają łącznie około 1000 lwów (z czego 130 azjatyckich, prawie drugie tyle co na wolności). Zarówno krzyżowanie się zwierząt spokrewnionych ze sobą, jak i pochodzących ze zbyt odległych populacji posiada negatywne konsekwencje (wychodzi bowiem np. zwierze z jednej strony nie odporne na mróz, a z drugiej w ubarwieniu pozwalającym mu ukryć się wyłącznie na śniegu). Mogłyby też mieć problemy ze znalezieniem partnerów. Z drugiej strony populacje tego typu zwierząt w naturze są raczej niewielkie (nawet w najlepszych czasach było może 700 tysięcy lwów na całym świecie) i zajmują duże terytoria (np. Lew: nawet 400 kilometrów) tak wiec być może jakoś dały by sobie rade.

Wydaje mi się, ze najlepszym kandydatem do tego typu eksperymentu mogłaby być południowa i zachodnia Europa, gdzie brakuje naturalnych drapieżników, które mogłyby być konkurentami dla tego typu zwierząt, klimat jest łagodny, a zwierzęta domowe, nieprzystosowane do obrony mogłyby utrzymać się na tyle długo, by wielcy drapieżnicy zdołali nauczyć się polować. Psy są równie nieprzygotowane na zniknięcie człowieka jak zwierzęta przebywające w zoo i nie posiadają instynktu.

Południe Europy, przy gigantycznych ilościach szczęścia mogłoby więc stać się domem kundlo-lwa (czyli mieszańca licznych podgatunków lwa), które to lwy kiedyś tam zresztą występowały. Ten mógłby z czasem rozpowszechnić się na obszary kaukaskie i południowa Ukrainę gdzie żył jeszcze w X wieku.

Populacja tygrysa amurskiego i syberyjskiego, lamparta chińskiego i amurskiego oraz Irbisa w europejskich ogrodach zoologicznych może być większa, niż w naturze. W szczególności, ze lamparty i tygrysy mogą krzyżować się z innymi podgatunkami. Tak wiec kundlo-tygrys i kundlo-lampart hipotetycznie mogłyby opanować cały kontynent, za wyjątkiem dalekiej północy. To, że koty te nie występowały w naturze w Europie jest tylko i wyłącznie zasługom ostatniego zlodowacenia, które wytłukło ich przodków. Jeśli przetrwałyby, mogłyby rozszerzyć swój obszar występowania aż po Ural.

Innym, podobnym gatunkiem jest pochodząca z ameryki północnej puma, która bardzo dobrze radzi sobie w klimacie umiarkowanym.

Podejrzewam jednak, że koniec końców konkurencja miedzy dość podobnymi gatunkami doprowadziłaby do wymarcia mniej przystosowanych. Możliwe jest kilka scenariuszy. Po pierwsze: na południu, przy bardzo dużej dozie szczęścia przetrwałby kundlotygrys i kundlolew gdyż gatunki te ze sobą konkurują w niewielkim stopniu, w Indiach żyją obok siebie. Kundlotygrys opanowałby też (jeśli przetrwałby) środkowe połacie naszego kontynentu. Kundlolampart rozpowszechniłby się na tym samym terenie, co kundlotygrys. Puma na kontynencie europejskim natomiast by wymarła.

W drugiej wersji: wszystkie gatunki zostałyby dosłownie wygryzione przez pumę, która jest z nich najbardziej uniwersalna i zająć może środowisko każdego z nich.

Ewentualnie, co również jest możliwe: kundlolwy, tygrysy i lamparty przeżyłyby na południu, a pumy na północy, w Karpatach i Alpach.

Egzotyczne psowate zajmują środowisko zbyt podobne do wilczego i są w ogrodach zoologicznych zbyt nieliczne, by konkurować ze zdziczałymi psami oraz wilkami. Ewentualnie w Hiszpanii mógłby przetrwać szakal, kojot lub dingo, gdyż przystosowane są do warunków półpustynnych. Jeśli już to byłyby to raczej niewielkie, izolowane populacje.

Zagadkowe są niedźwiedzie grizzly i azjatyckie. Gatunki te mogłyby okresowo utworzyć jakieś populacje w Europie Zachodniej. Problemem, z jakim szybko przyszłoby im walczyć byłaby jednak ekspansja niedźwiedzi karpackich i rosyjskich, które prawdopodobnie zaczęłyby odzyskiwać utracony teren już kilka lat po upadku człowieka.

Drugie wielkie wymieranie:

Randomowe zwierze.

Pierwsze 5 do 150, może w niektórych terenach 300 lat (zależnie od gatunku) będzie rajem dla gatunków synantropijnych, czyli żyjących blisko człowieka, lub wręcz rozwijających się tylko w ludzkim środowisko. Szczury, koty, myszy, karaluchy, jaskółki oknówki, kuny, łasice, bociany i wróble będą miały używanie. Z czasem jednak ich sytuacja będzie się stopniowo pogarszać.

Pierwsze odczują to zapewne szkodniki domowe, jak karaluchy czy szczury, które, gdy skończą się im zasoby albo wymrą, albo ich populacja zmniejszy się znacząco. W wypadku myszy domowych najprawdopodobniejszy jest ten drugi wariant, wrócą one zapewne do stanu naturalnego i wymieszają się z myszami polnymi. Szczury zapewne przez długie stulecia zamieszkiwać będą ruiny żywiąc się w coraz większym stopniu nasionami traw, kiedyś jednak ruiny rozpadną się zupełnie, a zwierzęta na otwartym terenie padną ofiarą drapieżników.

Koty maja szanse stworzyć duże i rozwijające się kolonie, lecz ubywająca ilość ofiar i zagęszczenie populacji sprawią zapewne, że koniec końców kolonie te padną ofiarą chorób i głodu. Z czasem ich rola spadnie więc, zredukowana do funkcji niewielkich drapieżników, które w ekosystemie przejma funkcje żbika. Już dziś jest wątpliwe, czy taki gatunek, jak „żbik” istnieje, czy tez całkowicie wyparty został przez mieszance z kotem domowym.

Co do pozostałych gatunków problemem będzie stopniowe zarastanie lak, pól i nieużytków, w efekcie którego ich ekosystemy zostaną znacznie zredukowane.

Najdłużej utrzyma się zapewne ptactwo gniazdujące na budynkach, ale wraz z tym, jak te będą się walić ono tez straci swoje siedliska.

Trzecie wielkie wymieranie:

Randomwoe zwierze.

30 do 150 lat po odejściu człowiek dominującym środowiskiem na ziemi będzie lasostep, młody las i różne rodzaje formacji krzewiastych. Obszary te staną sie wielkimi strefami ekotonowymi, czyli miejscami przejścia miedzy dwoma ekosystemami. Miejsca takie cechują się wielka różnorodnością gatunków i populacja częstokroć wyższą, niż w sąsiadujących ze sobą ekosystemach. Skorzystają na tym zarówno gatunki stepowe jak i leśne, jednak prawdziwymi panami będą gatunki wyspecjalizowane do życia właśnie w tego rodzaju miejscach, jak sarna, kuropatwa, bażant, zając i królik, kuna, lis, borsuk etc.

Ich populacja prawdopodobnie początkowo wzrośnie, by po kilku dziesięcioleciach gwałtownie spaść, ustępując miejsca gatunkom typowo leśnym: jeleniom, dzikom, niedźwiedziom etc. Te koniec końców wrócą do swej naturalnej liczebności.

Gatunki charakterystyczne dla stref przejściowych prawdopodobnie jednak znajda dla siebie zupełnie nowe, nietypowe miejsce.

Świat ludzi:

Bardzo interesujące zmiany miałyby miejsce w świecie ludzi, tym bardziej, że obecnie jest to jeden z największych „biomów” na planecie. Tereny zurbanizowane pokrywają ogromne przestrzenie i znikniecie ludzi tego by nie zmieniło. Nasze ślady wpływałyby na ekosystem bardzo, ale to bardzo długo. By się o tym przekonać wystarczy porównać wielkość świata ludzkiego i świata natury. Największym w Europie obszarem nietkniętej przyrody jest Puszcza Białowieska, która ma powierzchnię 3.100 kilometrów kwadratowych. Dla porównania obszar metropolitarny Londynu to 8.300 kilometrów kwadratowych, Paryża: 17.000, Madrytu: 600, Rzymu: 1300, Moskwy: 2500, a Warszawy: 500.

Są to powierzchnie na tyle duże, by wpływać nie tylko na ekosystem, ale tez klimat, gospodarkę wodną i geologię otaczających je regionów.

Ekosystemy miejskie:

Dom mieszkalny, nie używany od 15 lat.

W skrócie: natura prawdopodobnie nie odzyska w pełni panowania nad terenami opanowanymi przez człowieka nigdy. A przynajmniej nie przed najbliższym zlodowaceniem.

Nie zmienia to faktu, że spróbuje.

Kolonizacja miast będzie zarówno dla roślin jak i zwierząt bardzo trudna. Splata eis na to kilka czynników, z których główne to brak dostępu do wody (miasta to efektywne pustynie, a większość cieków została zamurowana i puszczona pod ziemią, dostęp do wód gruntowych ogranicza natomiast często beton), brak swobodnego dostępu do gleby oraz jej raczej niewielka głębokość. Wszystko to powoduje, ze wkroczenie na te tereny roślin i zwierząt jest utrudnione, choć oczywiście nie niemożliwe. Tak wiec wszystkie obszary podmiejskie, trawniki oraz tereny zielone bardzo szybko ulegną takim samym procesom, jak tereny rolne i niezurbanizowane. Co zaś się tyczy obszarów silnie zurbanizowanych proces ten będzie o wiele wolniejszy.

Obserwując to, co dzieje się z porzuconymi domami w moim terenie: przez pierwsze 10-15 lat miasta pozostaną w niewielkim stopniu dotknięte przez naturę. Niemniej jednak stopniowo ulegać będą ekspansji roślin pionierskich. Są to gatunki przystosowane do obywania się w środowiskach jałowych i pozbawionych wody, zwykle mające zdolność do zatrzymywania wody oraz wiązania azotu z atmosfery. Do grupy tej należą przede wszystkim rożnego rodzaju mchy i porosty, które prawdopodobnie dość szybko pokryją nie czyszczone mury, rynny, chodniki, jezdnie i dachy.

Prócz nich miasta zaatakują też rośliny ruderalne, czyli takie, które przystosowane są do życia na terenach zmienionych przez człowieka, kiełkując np. w szczelinach chodników, na trawnikach, dachach, balkonach etc. Do grupy tej należą między innymi: babka zwyczajna, bylica, dziurawiec, ;ino. Nawłoć, perz, powój, skrzyp polny, wrotycz czy żółklica. Do tego dochodzą liczni zbiegowie z upraw, jak pomidor, truskawka, poziomka oraz siewki niektórych drzew jak klony, morwy, topole, brzozy i wierzby.

Umierające rośliny po kilkunastu lub kilkudziesięciu latach stworzą cienka na kilka centymetrów warstwę próchnicy, która, mimo mało imponujących rozmiarów wystarczy, by dać podstawę dla następnych, silniejszych kolonistów, jak mniszek lekarski, brzoza, topola czy wierzba. Z drzew tych oczywiście nie powstaną lasy, jednak rozpowszechni się ich forma karłowata, nie potrzebująca dobrych gleb, a jedynie wilgoci i dostępu do światła. Zarośnie ona cały obszar miejski, każdą, dostępną powierzchnię niezdolną do utrzymania ich większych gatunków wysokimi na jakieś 0,5 do 1,5 metra zaroślami.

Miejskie bagno:

Wnętrze domu, nie używanego od kilkunastu lat. Woda przedostała się przez wybite okna.

Jak pisałem: miasta są dość ubogie w wodę. Ta pochodząca z opadów jest z nich celowo odprowadzana za pomocą systemu rynien i kanałów. Większość naturalnych cieków, zwłaszcza w postaci niewielkich strumieni i potoków jest natomiast pokrywana sztucznymi, betonowymi korytami i puszczana pod ziemią.

System ten jest bardzo wydajny. Istnieją miasta, gdzie systemy kanalizacyjne, bez większych przeróbek działają od średniowiecza, a niekiedy wręcz od czasów rzymskich. Myślę jednak, że w pewnym momencie przynajmniej cześć kanałów nie przetrzyma gromadzenia się materii organicznej: opadających liści i próchnicy, które po prostu zatkają spływy. Doprowadzi to do gromadzenia se wody na ulicach, w szczególności na obniżeniach terenu oraz powolnego tworzenia się zbiorników wodnych w miejscach bezodpływowych.

Już dziś, w trakcie dużych opadów deszczu miejskie ulice potrafią zmienić się w prawdziwe rynny, jeśli nie w rzeki.

Efekty będą podwójne: pomijając powstanie jezior i bagien w nieckach, rozwój roślinności szuwarowej oraz ekspansje ptaków (a także stworzenie wodopojów i umożliwienie ekspansji zwierząt do miasta) woda podmyje fundamenty budynków i spowoduje ich stopniowe walenie się pod własnym ciężarem.

Rozpad budynków:

Dom, porzucony około 30 lat temu. Brzozy w tle faktycznie wyrastają ze stropu.

Los budynków jest ciekawy. Otóż: nawet współczesne bloki, gdyby odciąć je od warunków zewnętrznych i umieścić w próżni kosmicznej mogłyby stać w nieskończoność. Tak jednak nie będzie. Z własnej obserwacji: nie używany budynek w stanie nienaruszonym może stać około 20 lat. Potem zaczyna się jego postępująca degeneracja.

Największym wrogiem budynków jest wilgoć. Puki ta nie przedostanie się do środka wszystko jest w porządku. Niestety zabezpieczenie budynku przed wilgocią jest niemożliwe. Istnieje kilka dróg, przez które ta może się przedostać. Po pierwsze: zgnić moga drewniane elementy. Po drugie: może dojść do korozji elementów metalowych. Po trzecie: wilgoć może utorować sobie drogę sama, dokonując erozji fragmentu muru.

Najbardziej zagrożone są jednak drzwi i okna. W normalnych warunkach bardzo skutecznie izolują budynek od otoczenia, jednak, jeśli ten nie jest ogrzewany zaczynają pracować, zmniejszając i zwiększając swoją objętość wraz ze spadkami i wzrostami temperatury. Może to doprowadzić do wypaczenia się materiału, z którego są zrobione, pęknięcia szyb lub nawet całkowitego wypadnięcia ich z ram.

Druga drogę otwierając rośliny, które stopniowo będą kolonizować balkony, parapety i dachy. W poszukiwaniu wilgoci i gleby ich korzenie będą wciskać się w każdą szczelinę, stopniowo je poszerzając. Otworzy to drogę wilgoci.

Po około 20 latach w budynkach powstaną na tyle duże otwory, by do środka przedostawała się woda.

Ta dokona dewastacji wnętrz oraz otworzy drogę do kolonizacji ich przez rośliny.

Budynki zaczną stopniowo walić sie po upływie kolejnych 20 lat.

Najpierw zawala się dachy, potem stropy i ściany działowe, schody i balkony.

Ściany nośne przetrwać mogą znacząco dłużej. Wyraźne pozostałości ludzkich miast widoczne będą zapewne nawet i kilka tysiącleci po zniknięciu człowieka. Twierdze rzymskiego limesu nad Renem widoczne były jeszcze w XVIII wieku, gdy rozebrane zostały przez okoliczne chłopstwo na cegły.

Betonowa dżungla:

Porzucony PGR.

Po około 100 latach po budynkach prawdopodobnie zostałyby już tylko ściany nośne, które sterczałyby w góre jak szkielety. Większość dachów i pięter uległaby zawaleniu. Środowisko, jakie by powstało byłoby dość ciekawe i myślę, że przypominałoby nieco środowisko górskie.

Tak wiec trawniki i dawne tereny zielone porastałby las, o składzie gatunkowym podobnym do tego na terenach otwartych. Jedynie w parkach i na obszarach ogródków podmiejskich przetrwałaby roślinność ogrodowa, głownie zdziczałe drzewa ozdobne i owocowe, ale ta prawdopodobnie zanikłaby po jakichś 500 latach. Ewentualnie gdzieniegdzie przetrwałyby jakieś reliktowe lasy kasztanowe, jabłoniowe lub śliwkowe, aczkolwiek nie sadze, by było to bardzo prawdopodobne. Na pewno też ich przydatność dla człowieka byłaby niewielka, bowiem cechy kultywarów, jak duże, smaczne owoce czy ładne kwiaty niekoniecznie są cenne z punktu widzenia doboru naturalnego.

Chodniki, jezdnie i tereny śródmiejskie, starannie ongiś wybetonowane, porastałyby rożnego rodzaju formacje krzewiaste lub trawiaste. Cienka warstwa gleby, która by je pokryła sprawiłaby, ze byłyby to zapewne gatunki sucholubne, bowiem dostęp do wód gruntowych byłby ograniczony. Taki skład gatunkowy mógłby sprawić, że miasta cierpiałyby z powodu okresowych i punktowych pożarów.

Ruiny niższych budynków pokrywałyby zapewne pnącza w rodzaju powoju, dzikiego wina, dzikiej róży czy bluszczu. Te rosłyby na wysokość aż 15 metrów, czyli 5-7 pieter. Wyżej trudno byłoby im wzrastać, bowiem miałyby trudności z dociągnięciem wody na taką wysokość. Drzewa mogą osiągać wysokość nawet i 40 metrów, tak więc resztki miast byłyby zapewne często z lotu ptaka niewidoczne.

Pietra wyższe, jeśli by przetrwały opanowałaby zapewne roślinność skalna. I stopniowo ulegałyby degeneracji. Z dużym prawdopodobieństwem zostałyby opanowane przez ptaki, w szczególności gatunki skalne i miejskie, jak myszołów, pustułka, jaskółka dymówka i oknówka, jerzyk, być może wróbel, sowa płomykówka i tym podobne.

Ekosystem rumowisk:

Ruiny, około 300 lat po opuszczeniu przez ludzi.

Koniec końców jednak ostatni budynek zawali się. Trudno powiedzieć, kiedy to nastąpi, myślę jednak, że nie wcześniej, niż po kilkuset latach. Nie zmienia to faktu, ze miasta pozostawią po sobie odcisk w ekosystemie na zawsze. Powodem będzie odmieniony skład glebowy.

Ziemia na rumowisku składać będzie się bowiem z warstwy przemieszanej stali, szkła, plastiku, betonu i cegły, na której leżeć będzie stalowo-ceglano-plastikowo-betonowo-szlany żwir, na którym będzie znajdował się taki sam piasek. Na tym ostatnim znajdować się będzie relatywnie płytka warstwa próchnicy. Taki skład gleby nie jest optymalny dla roślin, dlatego też będą tam rosły głownie lasy sosnowe, przystosowane do suchych warunków oraz formacje krzewiaste, uzupełnione o dość rzadkie, sucholubne trawy i byliny. Teren będzie pofałdowany: gdzieniegdzie istnieć będą niecki i kotliny ukształtowane przez szukająca ujścia wodę, w innych miejscach wzgórza lub wydmy będące pozostałościami po dawnych wysokościowcach.

Obszary te mogłyby stać się enklawą dla wielu gatunków strefy zerowej oraz bliskich człowiekowi, których świat kurczyłby się na rzecz ich leśnych braci. Do tej grupy zaliczałyby się zapewne: kot domowy, bażant, sarna, zając, werbel, być może jaskółka i jeżyk.

Ten wpis został opublikowany w kategorii fantastyka i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

8 odpowiedzi na „Świat bez ludzi:

  1. Grisznak pisze:

    Długi, ale bardzo ciekawy i wnikliwy tekst. Taki mało w sumie katastroficzny.
    W kwestii tego, co zostałoby po ludzkości pozostaje sprawa przemysłu, który rozpadając się, zapewne spowodowałby pewne, jeśli nie znaczne, zanieczyszczenia. Ale najciekawsza byłaby właśnie sytuacja na obszarach izolowanych, taki jak wyspy i archipelagi, szczególnie te silnie zmienione przez człowieka, w rodzaju Anglii czy Japonii. Wymieszanie się naturalnych czynników starych z nowymi mogłoby doprowadzić do interesujących rezultatów.

  2. Siman pisze:

    Świetny tekst, jeden z twoich najlepszych. Tym bardziej, że piszesz o rzeczach o których nie mam pojęcia (mam problem z rozróżnieniem podstawowych gatunków drzew, co mówić o ich niszy ekologicznej), więc i wartość edukacyjna spora. 🙂

  3. Siriel pisze:

    W ramach bibliografii proponuję książkę „World Without Us” Alana Weismana. Porusza podobne kwestie.

  4. Suchy pisze:

    Mnie zawsze w takim teoretycznym scenariuszu pt. „Ludzie nagle zniknęli” (obojętne z jakiego powodu) zastanawiała jedna kwestia – Co by się działo z masą rzeczy które zbudowaliśmy i muszą być pod naszym nadzorem bo inaczej może coś pieprznąć. Pomijam platformy wiertnicze jakieś składowiska odpadów itp. Najgorsze by chyba były elektrownie atomowe. Niech ktoś mnie poprawi jeśli się mylę ale czy to by nie oznaczało że prędzej czy później każda by fundowała swojej okolicy przemianę w radioaktywną zone? A w całej Europie tych elektrowni są dziesiątki. W samej Francji jest ich chyba z ponad 50.

  5. M.Skowron pisze:

    Ciekawe co z oczyszczalniami ścieków i zanieczyszczeniem wód? Większe rzeki zapewne na jakiś
    czas zmieniłyby się w trucizny.

  6. Michał pisze:

    Prawdopodobnie tak, ale raczej nie takie które oczyszcza oczyszczalnia ścieków gdyż skoro nie ma ludzi to ścieki komunalne i przemysłowe by zniknęły, bo nie ma kto ich produkować.

Dodaj komentarz