Dlaczego Polacy nie chcą bronić państwa?

16118Parę tygodni temu media obiegła straszliwa wiadomość: zaledwie 30% mieszkańców Polski deklaruje gotowość do jej obrony w wypadku wojny. To dwa razy mniej niż w roku 2005. Panika, groza i dramatyczne pytanie: czy duch patriotyczny w narodzie umiera? Oraz drugie, jeszcze ważniejsze: dlaczego tak się dzieje, że 70 procent naszych rodaków nie chce za państwo polskie walczyć.

Jako, że temat jest mi bliski z powodów twórczych spróbuję na nie odpowiedzieć.

Zasadniczo, myślę, że aby to zrobić należy podzielić Polaków na trzy kategorie:

  • 30% ludności, która deklaruje dziś gotowość do obrony Polski i która mnie w tym wywodzie nie interesuje.
  • 30% ludności, która w roku 2005 deklarowała gotowość do obrony Polski, ale do 2015 zmieniła zdanie
  • 40% ludności, która w 2005 roku Państwa nie chciała bronić i w 2015 jej zamiary nie zmieniły się.

Pierwsza grupa z punktu widzenia tego wywodu jest mało interesująca. Zajmiemy się więc drugą i trzecią kategorią.

Zmiana sytuacji między 2005 a 2015 rokiem:

Przyczyny zmiany postawy naszych rodaków między 2005, a 2015 rokiem są oczywiste i w zasadzie każdy, kto ma odrobinę rozumu powinien je sam odgadnąć. Jest nią sytuacja polityczna w regionie i w naszym bezpośrednim sąsiedztwie. Otóż: w roku 2005 nic ciekawego się w nim nie działo. W roku 2015 dzieje się u naszych sąsiadów i to dużo, Ruscy siedzą na Ukrainie i trwa jeśli nie wojna, to coś bardzo do niej podobnego. Co więcej sytuacja jest rozwojowa i możliwe są trzy scenariusze. Albo Ruscy na Ukrainie zęby połamią, na co wszyscy powinniśmy mieć nadzieję, albo nie. W tym drugim przypadku sytuacja może rozwijać się na dwa sposoby: Ruscy pójdą na Mołdawię, co dla Ukrainy zakończy się bardzo niefajnie, dla Rumunii dość nieprzyjemnie, a Węgrzy, Czesi i Słowacy, którzy są dość prorosyjscy dostaną za swoje. Dla nas nie będzie to sytuacja dobra, ale z dwojga złego nie najgorsza.

W drugim wypadku: pójdą na Kraje Bałtyckie, czyli w bezpośrednią strefę wpływów Polski, Niemiec i Państw Skandynawskich. Wówczas NATO albo będzie musiało adekwatnie zareagować, albo ogłosić moralne bankructwo i się rozwiązać. Jeśli NATO odpuści lub zostanie pokonane Rosji zostanie pozostaje trzeci krok: agresja na Polskę i próba forsowania Wisły.

A przynajmniej taką narrację forsują media i ich konsumenci.

Co to zmienia? Otóż: podnosi koszt plecenia bzdur. W roku 2005 można było dość bezpiecznie składać deklaracje patriotyczne, bowiem szansa, że zostaną rozliczone była niewielka. Obecnie stawka jest już dużo większa, a jeśli sytuacja rzeczywiście będzie się pogarszać i ona urośnie. Ludzie się więc przestraszyli, że ich deklaracje doczekają się kiedyś rozliczenia i uświadomili sobie, że mają rodziny, pracę, studia i życie osobiste, które by się zawaliło, gdyby (nie daj Boże) dostali powołanie do wojska. O tym, że mogliby zostać postrzeleni lub nawet zabici lepiej nawet nie myśleć.

Zadziałał więc instynkt samozachowawczy i spora część z tych, którzy dziesięć lat temu deklarowali gotowość do obrony kraju teraz przemyślała swoją postawę i uznała, że w sytuacji urealniającego się zagrożenia jednak walczyć nie chce. Nie ma w tym nic dziwnego. Nawet w czasie II Wojny Światowej z okupantem w ten czy inny sposób walczyło co najwyżej 10% ludności. Reszta dbała wyłącznie o biologiczne przeżycie. Biorąc pod uwagę, że liczba bohaterów wojennych rośnie wraz z upływającym czasem powiedziałbym, że faktycznie była to połowa albo i mniej z tej liczby.

Pokłosie POP-NOP czyli jak świat widzi pozostałe 40 procent:

Pozostaje nam 40% ludności, które państwa nigdy nie chciały bronić. Aby wytłumaczyć taką postawę należy zrozumieć, czym jest państwo. Zasadniczo państwo można definiować na dwa sposoby:

  • Z punktu widzenia społeczeństwa obywatelskiego, wedle którego państwo jest wspólną własnością obywateli, stworzoną po to, by dbać o ich kolektywne interesy i rozwiązywać spory pomiędzy nimi
  • Z punktu widzenia społeczeństwa autorytarnego, wedle którego państwo jest biurokratyczno-administracyjną nadistotą, a celem jego poddanych (bo nie obywateli) jest służba mu.

Państwo rozumiane w ten drugi sposób ma swoich, licznych kapłanów i dworzan, których opromienia łaskami oraz swoich pańszczyźnianych chłopów, których celem i drogą do zbawienia i życia wiecznego w przyszłym świecie amen jest wierna służba mu. Natomiast każdy, kto wyłamuje się z hierarchii społecznej, ten jest bandytą i abnegatem.

Druga grupa to wszyscy zatrudnieni w sektorze pozapaństwowym, czyli przedsiębiorcy, prywaciarze, korpoludki, drobni handlowcy, niebieskie kołnierzyki, sklepowe etc.

Druga to politycy, urzędnicy, wojskowi, policja i sądownictwo, pracownicy edukacji, przedsiębiorstw państwowych, wszelkich instytucji samorządowych i firm nastawionych na ich skubanie, emeryci i renciści oraz wszystko inne, utrzymywane pośrednio i bezpośrednio z budżetu państwa.

Do grupy tej należy wliczyć także dziennikarzy, aktorów i innych ludzi kultury, którzy żyją głównie z pisania o Państwie. Podobnie włączyć do niej trzeba rodzinę, krewnych i przyjaciół osób opisanych powyżej, tym bardziej, że w szczególności na prowincji praca jest formą łapówki. Bo jak starosta zatrudni moją sąsiadkę w starostwie, to będę namawiał swoich kuzynów, żeby głosowali na niego, bo inaczej sąsiadka straci pracę. W małych miejscowościach właśnie na tym polega polityka.

Spora część polskiego społeczeństwa, a zwłaszcza tak zwane elity patrzy na kraj właśnie w ten sposób. Grupę tą nazywać będę POP-NOPem od skrótowców tworzących ją, najgłośniejszych i najbardziej aktywnych narratorów życia publicznego. Tych narratorów stanowią partie polityczne Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość oraz Narodowe Odrodzenie Polski. Dyskusja, jeśli się pojawia to najczęściej skupia się nie na tym, czy taki obraz polski jest błędny, tylko raczej na tym, jaki jego aspekt powinien być eksponowany jako obowiązujący. Tak więc:

  • Platforma obywatelska: Jest w moim odczuciu partią zadowolonych z siebie beneficjentów państwa oraz stabilnych karier w budżetówce. Jej wyborcy chcą świętego spokoju, nie pragną natomiast jakiekolwiek zmian. Ich zdaniem niczego zresztą zmieniać nie trzeba, bowiem jest świetnie (im). Państwo działa dobrze, bo jakże mogłoby być inaczej, skoro oni (swoim zdaniem) wykonują świetną robotę, jak (ponownie swoim zdaniem) wykonują. Jeśli coś w państwie działa źle, to (jak w Konfucjanizmie) jest to wynikiem przypadku, osobistych wad albo niedopatrzenia jakiegoś, pojedynczego osobnika, a nie systemu, który to jest z definicji doskonały.
  • Prawo i Sprawiedliwość: Jest partią niezadowolonych beneficjentów państwa, którzy zostali w ten czy inny sposób pokrzywdzeni. Słusznie czy niesłusznie wnikać nie będę (a komentarze próbujące to robić skasuję). Ważne jest, że w ich pojęciu system nie działa. Nie wynika to jednak z jego wad i niedoskonałości, a głównie z tego, że miejsca w biurokratycznej machinie obstawione są przez ludzi posiadających nieodpowiednie cechy moralne. Należy więc ich wylać oraz zastąpić ludźmi o lepszym systemie wartości.

Należy w tym miejscu powiedzieć, ze PiS i PO to elementy w dużej mierze wymienne. Jeśli PiS obejmie władzę, to on stanie się partią Zadowolonych Z Siebie Beneficjentów Państwa i uzna, że wszystko jest w nim idealne, natomiast PO stanie się obrońcą pokrzywdzonych, uważającą, że maszyna jest dobra, tylko obsługują ją ludzie niekompetentni. Działać tak będzie w kółko, jak długo te partie będą istnieć.

  • Narodowe Odrodzenie Polski i ugrupowania pokrewne: NOP, który nie jest siłą liczącą się w sejmie, ale bardzo aktywną na ulicach, charakteryzuje ją natomiast podejście zbliżone do PiSowskiego, ale różniące się ważnymi szczegółami. Otóż: Państwo i wszystkie jego trybiki są święte i doskonałe (plus-minus kilka zardzewiałych). Nie działają jednak dobrze, bowiem sterują nimi nieodpowiedni ludzie. Tych należy wylać i zastąpić Prawdziwymi Patriotami. Patriotów od niepatriotów rozpoznawać mogą wyłącznie inni patrioci na zasadzie „swój pozna swego”. Po objęciu władzy owi Patrioci powinni zadbać o sprawiedliwość w kraju: to jest zabrać wszystko wszystkim i rozdać tym, którym się należy, czyli innym Patriotom.

Oprócz nich istnieje jeszcze kilka pomniejszych sił: Partia Zadowolonych Z Siebie Posiadaczy Rolnych, kilka Partii Skrzywdzonych Bardziej Niż Reszta Beneficjentów Państwa, Partia Emerytowanych Działaczy Komunistycznych, Partia Dziwaków, Dziwolągów I Korwina Mikke, Partia Niezadowolonych Artystów Cyrkowych dowodzona przez Kobietę Z Brodą oraz kilka Związków Niezadolonych Przedsiębiorców Zbyt Zajętych Interesami, By Na Serio Bawić Się W Politykę ze szczególnym uwzględnieniem Związku Wyznaniowego Przywoływania Na Daremno Imienia Zbawiciela Naszego Adama Smitha. Wymieniać można długo, jednak z różnych powodów nie należą one do głównego nurtu.

Ciekawym zjawiskiem są też dziennikarze. Wbrew opinii laików i podtrzymywanej przez wszystkie strony legendzie dziennikarze ważniejszych mediów wliczając w to Gazetę Wyborczą, TVN, Uważam Rze czy inne W Sieci żyją w symbiozie z wszystkimi dużymi partiami. Biorą tez udział w ich przedstawieniu, nawet jeśli nie jest to zgodne z zasadami dziennikarskiej rzetelności. Wynika to z faktu, ze dziennikarze w naszym kraju żyją głównie z powtarzania plotek. No niestety, nie jesteśmy USA, gdzie najbardziej poczytnym dziennikiem jest Wall Streat Jurnal, ani tez Francją, gdzie funkcję tą spełnia Le Monde Diplomatique, ale Polską, gdzie najchętniej czyta się Fakt. A co jest najlepszym źródłem plotek, krwi i cycków? Wiadomo, że celebryci! Przy czym w Polsce nie żyje się jakimiś półnagimi skandalistkami, tylko Tuskiem i Kaczyńskim.

„Fakt” ma nawiasem na naszym rynku wiele odmian. Mamy więc „Fakt” dla pseudo intelektualistów, coś ze trzy „Fakty” dla prawakow, „Fakt” dla feministek i lewaków, parę wydań kato-Faktu oraz program telewizyjny, w którym „Fakt” czytany jest 24 godziny na dobę.

A wszystko to żyje z przepisywania i układania pod gusta swoich odbiorców plotek generowanych przez POP-NOP.

Owszem ta symbioza momentami przyjmuje bardzo przewrotne postacie. Przykładem jednej z nich może być osoba Kukiza, faceta, który raz śpiewa, że pobór do wojska to rzecz straszna, a raz, że wspaniała i żyć bez niej nie potrafi. Wyjaśnić to prosto: Kukiz to zawodowy buntownik, który żyje z tego, że śpiewa, że w Polsce jest do dupy i bez jej krytykowania poszedł by na bezrobocie.

I jak to się ma do obronności?

Otóż istnieje taka grupa ludzi, wynosząca te 40%, która z różnych powodów nie wpisuje się w wyżej zakreślony obraz. Część dlatego, że stanowi różnych, cebulowych abnegatów, dla których zrobienie czegokolwiek dla kogokolwiek bezinteresownie jest oznaką frajerstwa, albo po prostu mających gdzieś wszystko i wszystkich.

Druga grupa to ludzie którzy, jak śpiewa Kazik: „idą prosto”. Ludzie, którzy uważają, że mogą sami na swoje życie zarabiać i żyć uczciwie, nie pchają się więc do budżetówki. Są to nawiasem mówiąc ludzie, którym nasze państwo rzuca kłody pod nogi na każdym kroku.

Twierdzenie to chciałem zilustrować jakimś efektownym przykładem, który przekonałby Was moi drodzy czytelnicy, że żyjemy w państwie dysfunkcyjnym. Najpierw więc zamierzałem powołać się na własne przygody. Potem: statystyki międzynarodowych agent. Następnie: na newsy medialne. Po namyśle jednak trafił mi się lepszy pomysł.

Jeśli nie wierzycie, że Polska jest państwem dysfunkcyjnym, to proponuje wam spróbować zapisać dziecko do państwowego przedszkola. Jeśli nie macie dziecka, to zasadźcie drzewo (a potem spróbujcie załatwić zezwolenie na jego wycięcie). Czekając aż drzewo urośnie możecie jeszcze zapisać się do lekarza specjalisty.

To, że 40% społeczeństwa nie ma ochoty oddawać życia za obronę tego dziadostwa mnie bynajmniej nie dziwi. Tak samo, jak nie dziwi mnie, że 2 miliony ludzi wyjechało z tego kraju i nie ma zamiaru wracać.

Kto zostanie bronić kraju?

Powiem uczciwie: rzeczą najbliższą religii w moim życiu jest ekonomia, )albowiem nic o niej nie wiem, lecz głęboko w nią wierzę). Ekonomia od moralności różni się tym, że o ile ta druga zajmuje się ustaleniem, jak chcielibyśmy, żeby ludzie się zachowywali, tak ekonomia bada, jak ludzie zachowują się faktycznie.

Powód dla którego wierzę w skuteczność ekonomii jest dość przyziemny: ludzie muszą jeść. Niektórzy z nich chleb mają dzięki pracy własnych rąk, inni dzięki redystrybucji prowadzonej przez państwo. Jest to dość mocno widoczne w Polsce, gdzie politykę, zarówno tą dużą jak i tą małą trudno etatyzmem nie nazwać.

I myślę, że wszyscy ci ludzie, którzy dzięki państwu żyją: urzędnicy, policjanci, politycy, nauczyciele, górnicy, część rolników (dopłaty unijne koniec końców też są formą państwowej redystrybucji) pewnie państwa zostaną bronić, jak nie mieczem, to przynajmniej piórem.

Kto więc zostanie? Historia uczy, że na zwycięskich wojnach najbardziej korzystają zawsze cztery grupy ludzi. Są to też grupy, które najbardziej tracą na wojnach przegranych:

  • Zawodowi wojskowi
  • Pracownicy administracji państwowej
  • Pracownicy sektora przemysłowego (i to niezależnie od szczebla: od robotnika niewykwalifikowanego na właścicielu fabryki kończąc)
  • Oraz posiadacze ziemscy.

Przy czym ci ostatni wyłącznie w wypadku zwycięskiej wojny połączonej ze znacznymi nabytkami terytorialnymi. Tak więc założyć można, że w wypadu zagrożenia państwa ludzie ci będą mieli więcej powodów od innych, by uczestniczyć w obronie. W pierwszej kolejności dotyczy to pierwszych dwóch grup, które z jednej strony, w razie upadku państwa stracą nie tylko źródła dochodu oraz wypracowane przez lata kariery, ale też znajdą się na pierwszym miejscu w kolejce do dołów z wapnem. Obaj nasi, potencjalnie wrodzy sąsiedzi mają tradycję masowych mordów, więc wybór będzie jasny. Kariery nie da się spakować i wywieźć za granicę, życia najpewniej ocalić się nie da, więc bić trzeba się do śmierci. W wypadku upadku państwa grupy te będą też zapewne równie żywotnie zainteresowane jego odbudową, co obecnie wiecznotrwaniem. Dogadanie się z Putinem pewnie też nie wchodziłoby w grę, choćby z tej przyczyny, że ma on własnych kolesi do utrzymania.

Po drugie: reszta budżetówki, w tym nauczyciele, lekarze, policjanci, ludzie kultury, pracownicy państwowych firm etc. Nie sądzę, by którykolwiek z nich miał ochotę pracować za rosyjską pensję.

Po trzecie: ich potomstwo, bowiem zatrudnienie w tych zawodach nierzadko ma charakter dziedziczno-dynastyczny.

Po czwarte: wszyscy chcący robić karierę w którymś z wymienionych zawodów. W nadziei, że ich kolega zginie i będą mogli zająć jego miejsce. Lub przeciwnie: że kolegom się uda i pociągną nas na swoich plecach.

Po piąte: beneficjenci systemu redystrybucji, jak farmerzy dopłat, etatowi bezrobotni, ale też zwykli rolnicy, pracownicy firm nastawionych na realizację przetargów etc. W zasadzie to nie ma co oczekiwać, by Putin również zgodził się ich utrzymywać. Ponownie: ma własnych klientów.

Po szóste: prezydent z premierem i marszałkiem sejmu oraz całym, partyjnym aparatem, niezależnie od tego, czy akurat szefem państwa będzie Tusk czy Kaczyński. Sytuacja z 1939 roku, gdy gabinet spakował się i wyjechał za granicę nie powtórzy się z tej przyczyny, że na ucieczkę z kraju pozwolić sobie mogą tylko trzy typy ludzi. Po pierwsze: bardzo biedni, którzy nic nie mają. Po drugie: specjaliści, którym ktoś zaoferował, że za granicą będą mieli więcej. A powiedzmy sobie szczerze: polityków to mają na zachodzie własnych. Po trzecie: rentierzy czyli ludzie żyjący z odsetek od pieniędzy zgromadzonych na bankowych kontach.

Polski polityk do żadnej z tych kategorii nie należy. Ten najczęściej jest etatowym działaczem partyjnym. Partie w III RP finansowane są (bardzo mądrze) z budżetu Państwa. Jeśli państwo przestanie istnieć, to ich członkowie stracą główne źródło dochodów i społecznego prestiżu. Innej równie dobrej pracy raczej nie znajdą, bo bycie zawodowym zarządcą nieistniejącego państwa nie jest szczególnie poszukiwaną kwalifikacją.

Jak wspominałem, owszem, poprzednim razem dezercja była możliwa. Jednak – przy całym braku szacunku do nich – współcześni politycy w porównaniu do tej przedwojennej hołoty są prawdziwymi mężami stanu. Owszem, przedwojnie cieszy się ogromnie niezasłużoną legendą, jednak powiedzmy sobie szczerze: to był system polityczny na poziomie jakiegoś Bolivara, a nie państwa aspirującego do liczenia się na międzynarodowej scenie. Sam fakt, że tym ludziom udało się doprowadzić do tego, że szósta największa i najnowocześniej uzbrojona armia na świecie (Co nie wiedzieliście? A wiecie czemu? Bo nie pasuje do martyrologicznej wizji dziejów!) padła w dwa tygodnie świadczy o ich partactwie. Bo sorry: z dwoma największymi potęgami dało się bić dużo dłużej. Japonia miała gorszą, gorzej uzbrojoną, dużo bardziej zacofaną armię, tylko jednego sojusznika, któremu w jej obronie nie chciało się nawet ulotek zrzucać, gorszy przemysł i zero zasobów naturalnych, a Amerykanie, Ruscy, Brytyjczycy i Francuzi potrzebowali czterech lat i broni atomowej, żeby ją pokonać. Jej jedyna przewaga polegała na tym, że w odróżnieniu od nas oni mieli umiarkowanie zdolne przywództwo.

I nie wynika to z jakiegoś szczególnego geniuszu Japończyków tylko z prostych reguł wojny, z których wynika, że łatwiej jest się bronić niż atakować. Zasadniczo każdy podręcznik wojskowości uczy, że generalnie do ataku na wrogą jednostkę trzeba sił o oczko większe. Jak masz jednego wojaka, to drużyny. Na drużynę: plutonu. Pluton: najechać trzeba za pomocą kompanii. Jeśli ten ostatni jest przygotowany do obrony: okopany, siedzi w lesie lub mieście, to drabinka idzie o kolejny szczebel w górę i trzeba go zaatakować batalionem.

Każda z tych kategorii jest 4-5 razy mocniejsza od poprzedniczki.

Tymczasem Niemcy i Sowieci zaangażowali do kampanii siły ledwie 2,5 raza większe. Czyli nie aż tak znowu miażdżące.

Ale politycy tamtego okresu mogli sobie na to pozwolić, bowiem partie były finansowane głównie przez osoby prywatne oraz z własnego dorobku. Zarówno one, jak i ich czołowi politycy mieli grube, tłuściutkie konta w obcych bankach i mogli sobie na taki numer pozwolić. Nie to, co dzisiejsi, którzy mają dokładnie tyle, na ile orżną państwo. I państwa potrzebują, choćby do okradania.

Po szóste: narodowcy. Niezależnie co kto myśli o ich poglądach i szczerości tychże jest to grupa, która na udziale w wojnie obronnej zyskać może najwięcej. Status bohaterów i legitymację ich wizji panpatriotyzmu na przykład. Miejsca w sejmie i listach wyborczych, czy to z ramienia własnej partii czy też innych. Wzrost społecznego poparcia dla ich organizacji. Wreszcie też spłata swego rodzaju moralnego zadłużenia: narodowcy zbyt często składali deklaracje gotowości walki za swoje państwo, by teraz mogli odmówić.

Po siódme: wszyscy handlarze miłości i nienawiści do kraju i różnych jego aspektów, w rodzaju różnych Michników, Ziemkiewiczów, Cejrowskich, Kolonków i Kukizów. Bowiem wszystko, co mieszkańcy Polski kochają i nienawidzą jest w Polsce właśnie (to właśnie jest też przyczyną tego, że każdy, kto wyjeżdżą za granicę nagle staje się nacjonalistą… zwyczajnie okazuje się, że w Irlandii czy Londynie jest całkowicie wyalienowany i nie ma o czym, poza Polską gadać). Bez Polski zdechną oni z głodu.

Ps. Normalny post będzie w piątek lub sobotę. Tym razem tematem będą dawne domostwa. Postaram się znaleźć jakieś plany architektoniczne dla RPG-owców.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Geopolityka, Wredni ludzie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

9 odpowiedzi na „Dlaczego Polacy nie chcą bronić państwa?

  1. Kret pisze:

    Zegarmistrzu, bardzo się napracowałeś nad tą analizą, ale jej podstawy są niestety chwiejne.

    Źródłem magicznych 30% jest doniesienie medialne. Nie znamy metodologii badań ani na czyje zlecenie były prowadzone. Dziś wiemy, że takie badania przynoszą często taki wynik, za jaki klient zapłacił. Byłem tego świadkiem w wielu sektorach i kilku firmach/uczelniach.

    Ale nawet nie podważając trafności tej prognozy, opartej na nieznanej próbie, i tak mogę podważyć metodologię. Czy to była ankieta online czy raczej uliczna (wątpię), co było badane? Badany był stopień deklaracji poczucia gotowości do obrony u danego respondenta. Czyli nie jego/jej faktyczna gotowość do obrony – to potwierdziłyby co najwyżej zajęcia poligonowe – a to, co jemu/jej się WYDAJE.

    Czy złożone deklaracje mogą być fałszywe? Mogą. Ludzie boją się powiedzieć, że nie – nie chcą, bo inni na nich patrzą. Ludzie mogą przeceniać swoje możliwości. Ludzie mogą ich nie doceniać. Ludzie mogą nie zdawać sobie sprawy ze znaczenia pytania o gotowość do obrony – całkiem prawdopodobne przy braku jakiegokolwiek przysposobienia obronnego w Polsce. Itd., itp.

    Nie istnieje żaden sposób weryfikacji twierdzenia takiego jak powyższe. Poza sprawdzeniem stanu osobowego w okresie mobilizacji.

    Podsumowując – nie mamy pojęcia, ile osób naprawdę stawi się do obrony ojczyzny. Tego nie należy mylić z gotowością do obrony, bo to gotowość do obrony to gotowość do odparcia ataku, a do tego na pewno nikt z respondentów nie jest przygotowany samodzielnie, i z 90% prawdopodobieństwem także w ramach swojego przydziału mobilizacyjnego, jeśli go ma.

    Ale to nie przeszkadza oczywiście w ciekawej, bezproduktywnej dyskusji 🙂 (to żart, proszę się nie obrażać – sam w niej biorę udział 🙂 ). Więc idźmy dalej.

    Załóżmy, że liczby są trafne a metodologia badań z 2005 roku spójna z tymi z 2015. Skąd tak drastyczna zmiana deklaracji? Ano na pewno po części z rozpowszechniania atmosfery narastającego zagrożenia, które nijak ma się do stanu faktycznego (Polska nie jest w stanie wojny z nikim). Docierające częściej do konsumentów informacji obrazy pokazują, że wojna jest inna niż reklamują to gry kompuerowe i zabawy w lesie. Jest normalną ludzką reakcją, że jeśli impreza zmienia się z „ryzykownej” na „pewne samobójstwo”, to zainteresowanie taką imprezą spadnie. Ludzie bowiem – niezależnie od tego, jakiej politycznie partii kibicują, jakie mają nastawienie do życia i ile mają pieniążków – bardzo chcą żyć. Obserwacji tej dokonałem wielokrotnie pracując w szpitalnych oddziałach ratunkowych czy na karetkach. Nikt normalny nie chce i nie powinien chcieć umierać za cokolwiek. A obrona ojczyzny takie ryzyko za sobą niesie. To nie znaczy, że ci ludzie w konkretnych okolicznościach do takiej obrony nie staną, tego po prostu nie wiemy.

    Alternatywnie, jeśli się mylę po całości kwestionując metodologię i sposób badania, wszyscy ci ludzie odpowiadają zgodnie z prawdą bez żadnego moralnego zabarwienia: 70% widząc stan naszej armii i administracji realistycznie deklaruje, że nie są gotowi do obrony ojczyzny rozumianej jako odparcia ataku.

    Dlatego wydaje mi się, że Twoja analiza z podziałem na typy obywateli jest zwyczajnie zbyt daleko idąca.

    Pozdrawiam serdecznie

    Kret

    PS. Ale analizą, że politycy tu zostaną w razie W to mnie rozśmieszyłeś, przepraszam 😀

    • Ależ mości Kret: jestem w stanie podpisać się pod twoimi słowami za pomocą rąk i nóg.

      Jestem w 100% pewien, że składane deklaracje zarówno teraz jak i 10 lat temu, a także te, które poczynione zostaną za lat 10 to pic na wodę. Co innego wypełnić ankietę w czasach pokoju, a co innego faktycznie podjąć jakieś działania w obliczu zagrożenia.

      Dlatego odnoszę się do wyników ankiety, a nie do faktycznej gotowości bojowej.

  2. Addi pisze:

    Jedna z najtrafniejszych analiz społecznych jakie miałem przyjemność ostatnio czytać. Szacun!

  3. Szymon Charko pisze:

    Z tą przewagą liczebną to masz dziwne dane. Szybkie zerknięcie na http://www.1939.pl i wychodzi na to, że Niemcy z Ruskimi mieli przewagę 3,5-krotną jeśli chodzi o liczebność wojsk (0,95 do 3,35 mln), ale co ważniejsze – przytłaczającą przewagę w artylerii, czołgach, lotnictwie i marynarce. Dość powiedzieć, że Niemcy mieli w 1939 roku 300 czołgów średnich, Polacy – żadnego. Przy czołgach lekkich jest 10-krotne przebicie, przy bombowcach podobnie. Generalnie nie ma czego porównywać. Sama liczba żołnierzy to pusta statystyka w dzisiejszych wojnach. Nie wiem co mówią podręczniki, ale w takim razie są przeterminowane o jakieś sto lat. Amerykanie od Zimnej Wojny opracowują takie taktyki, które zakładają liczebną przewagę wroga prawie zawsze, a zwycięstwo mają osiągnąć dzięki przewadze technologicznej. Co jak co, ale nie można im zarzucić słabego dowództwa.

    No i nie wiem czy Polska miała szóstą armię na świecie, ale takie zestawienie nic kompletnie nie mówi: można postawić kulawego obok Usaina Bolta i kazać im się ścigać na setkę, a potem ganić kulawego, że był drugim najlepszym zawodnikiem w całych zawodach, a i tak przegrał z gigantyczną stratą, co za lama.

    • Tak, ale do udziału w operacji skierowano około 2,5 miliona żołnierzy przeciwko około 1 milionowi żołnierzy polskich.

      Zgodzę się też, że ilość żołnierzy jest w dzisiejszej wojnie pustą statystyką, jednak akurat ten fragment dotyczył II Wojny Światowe, o doświadczenia z której w dużej mierze są oparte współczesne, dostępne na normalnym rynku podręczniki (co niestety może rzutować na obronność naszego kraju).

      Jeśli chodzi o liczby, to największe armie świata w 1939 roku wyglądały tak:
      1) Radziecka
      2) Niemiecka
      3) Japońska
      4) Francuska
      5) Brytyjska
      6) Polska
      Na siódmym miejscu były Włochy, USA na siedemnastym.

      Jeśli chodzi o sprzęt, to niestety jest to IMHO wynikiem słabego dowodzenia właśnie. Niestety rola dowódców w trakcie pokoju to organizacja armii, jej szkolenie i zakup sprzętu. Myśmy przespali nie tylko zmiany technologiczne, ale sam fakt, że takie zachodzą oraz to, co przyniesie wojna. Przykładowo: cała doktryna operacyjna niemieckich wojsk lądowych została wyłożona przez Guderiana w ksiażce Achtung! Panzer, która była dostępna w normalnych księgarniach i w Niemczech stanowiła bestseler. Jej pierwsze tłumaczenia i percepcja w Polsce to natomiast lata 50-te.

      Zaryzykuję twierdzenie, że Wojsko Polskie mogłoby być nawet największą armią świata, ale przy takich błędach i poziomie ignorancji wojny by nie wygrało.

      • Szymon Charko pisze:

        Pytanie brzmi czy Polska przy lepszym, zarządzaniu byłaby w stanie zorganizować sobie przemysł mogący konkurować z niemieckim? Jest to raczej nieprawdopodobna sytuacja. To trochę jak gadanie o dzisiejszej Polsce: ciężko nazwać ten kraj dobrze zarządzanym i rzeczy, które należałoby poprawić lub w ogóle zaorać i zorganizować na nowo jest legion. Ale czym innym jest stwierdzenie, że mogłoby być lepiej, czym innym rojenia neolibów i korwinistów, że gdyby znieść podatki, w dziesięć lat zarabialibyśmy tyle co Niemcy i Brytyjczycy. Nie, nie zarabialibyśmy. Podobnie: owszem, mogliśmy się do wojny przygotować lepiej i wytrzymać dłużej, ale to by tylko bardziej rozłożyło straty w czasie i odsunęło klęskę na później. I mam silnie przekonanie, że należałoby to „później” liczyć raczej w tygodniach, niż miesiącach. A nawet jeśli, strategicznie i technologicznie bylibyśmy w dupie, a Zachód i tak by nam nie pomógł. Wybronić się tego nie dało. Zresztą, jeśli chodzi o spierdolenie przygotowania i prowadzenia wojny, i tak do pięt nie dorastamy Francuzom.

        Podobnie, stwierdzenie, że Polskie Wojsko nie miało „pomysłu na siebie” i nie było zorganizowane dobrze, jest wnioskiem stawianym nawet w podręczniku do liceum (w moim przynajmniej był). Więc z tezą, jakoby polska myśl historyczna stara się pominąć te fakty, zgodzić się nie mogę. Myśl jest dokładnie taka: we wrześniu to co prawda generałów to my nie mieliśmy za dobrych, ale za to jaki duch i męstwo w narodzie! Pierwsze wręcz nakręca drugie: wojsko nie miało się czym bronić, a i tak się broniło – tym chwalebniej! Można takie stawianie sprawy uznawać za szkodliwe, ale nie ma w tym zakłamywania rzeczywistości.

      • MT pisze:

        Świeżo po lekturze kilku wojennych książek o 39, z perspektyw Anglika, Niemca, Rosjanina i Polaka, powiem, że przydałyby Ci się przed publikacją o wojennych sprawach, zwłaszcza przy stwierdzeniach padających z tak dużą pewnością siebie.

        1. „Z prostych reguł wojny wynika, że bronić się jest łatwiej, niż atakować.”

        To uproszczenie tak daleko idące, że można by nazwać je manipulacją. Nie posądzam Cię, ale przeczytawszy coś takiego u innych właśnie tak bym to zaklasyfikował.

        Najeżdżać jest prościej, dla sprawdzenia nowatorskich taktyk, bo nie masz obciążenia w postaci „jak zawiodę, zapłacą moi sąsiedzi czy krajanie”. Po prostu jak zawiedziesz, to wkroczy konwencjonalna armia. Najeżdżać jest prościej bo masz inicjatywę. Wybierasz moment i miejsce ataku. To jest naprawdę cholernie dużo, bo broniąc musisz poświęcić zasoby. Mieliśmy nasze siły rozstawione wzdłuż granicy, a Niemcy wjechali w kilka punktów. Ergo, ich „zaledwie” trzykrotnie liczniejsza armia (z znacznie lepszymi środkami technicznymi, ale to pomijasz, bo skupiasz się na liczebności żołnierzy), wjechała całą mocą w kilka punktów, podczas gdy my mieliśmy wszystko porozstawiane, tak, by „bronić”. Polaków, polskiej ziemi, itp. Nie jest proste podjąć decyzję, oddajemy Poznań, nie da się go obronić. Albo, cofamy wojska z Zielonej Góry i Gorzowa, robimy linię obronną za nimi. Pal sześć cywilów.

        Podstawowa taktyka Niemców? Zbombardować miasta, wypełnić drogi uchodźcami. Baw, się, polska armio, w podróż po swoich obywatelach, z dobytkiem wiejących gdziekolwiek.

        Bronić się jest łatwiej? Niesamowicie to upraszczasz. Nie pocisnąłbym Ci tak, ale nie napisałeś słowa o tym, jak duże jest Twoje uproszczenie, po prostu zacząłeś na nim budować.

        2. Przegapianie nowinek technicznych to domena wszystkich beneficjentów status quo (i wydarzeń doń doprowadzających). Zwycięzcy I wojny światowej spoczęli – jak to bywa – na laurach. Oczywiście, można powiedzieć, że Polacy źli, że to ich cecha narodowa itp. Ale wiedz, że Anglicy byli autorami koncepcji leżących za Achtung Panzer. To prace dwu wojskowych brytyjskich, m.in. odpowiedzialnych za pierwsze czołgi w I WŚ były w Niemczech rozchwytywane i dały podstawy nowej organizacji armii niemieckiej. Ciekawe byłoby też spojrzeć na kulisy wojny radarowej, by zobaczyć, że Niemcy miały pęd do odbudowy, którego beneficjentom I WŚ brakło. Anglicy z przerażeniem odkrywali w pierwszych latach wojny, jak Niemcy są zaawansowani w radarowych sprawach i o ile ich przewyższają i ile rzeczy „niemożliwych” się im udaje. Precyzyjne bombardowanie Londynu uważane było za nie do osiągnięcia, ze względu na niemożność radio-naprowadzania.

        3. Panzer (i inne prace Guderiana) był bestsellerem, ale jako pomysł nie osiągnął aż tak wiele (w stosunku do założeń) i nawet wojskowi tej formacji przyznają ostrożnie, że w 39′ mieli wolne pole, bo szachownic na polskich niebach nie stało. Są, oczywiście proponenci, zachwyceni czołgami, ale nie jest to bynajmniej jednolity pogląd. Największą zaletą czołgów była mobilność i radio w każdym, przy którym Guderian się uparł (bo nie chcieli mu dać). A i tak przy wszystkich bestsellerach Guderiana, prawie zginął chłop na rodzinnych ziemiach na Śląsku jak najeżdżał ze swoimi Panzerami. Od własnej artylerii. Panzery niemieckie skrzydeł nie rozwinęły (sam Guderian też to przyznawał), bo od kocepcji do praktyki jest nieprosta droga. Do tego Hitler miał koncepcje duży może więcej. A potem paranoję. I psychozę. Ale w ’39 spodziewano się, że Panzery rozniosą opozycję w strzępy. Tymczasem każde polskie oddziały potrafiły je powstrzymać. Nie każde odeprzeć, ale powstrzymać albo zwolnić owszem. Panzery wygrały tym, że poszły też tam, gdzie armii nie było, albo przebiły się przez zbyt rozciągnięte siły polskie. Poszły sporo w głąb kraju i nagle armia musiała się cofać, by nie zostać odciętą. Notabene ta mobilność Panzerów była tak duża, że Francuzi i Anglicy w nią nie uwierzyli. Stwierdzili, że zdemoralizowani Polacy wyolbrzymiają. Potem byli cholernie zaskoczeni. 😛

        4. Polska armia rozpatrywana w kontekście piechoty
        To jest odrealnione moim zdaniem. Przy stopniu skomplikowania operacji wojennych wtedy, przy stopniu skomplikowania choćby np. obron p-lot, rozpatrywanie armii w kontekście piechoty wg samego Guderiana jest myśleniem okopowym.

        5. Największa armia.
        W Twoim zestawieniu brakuje mi Chińczyków. Czy ich wielka armia nie poniosła klęski od mniejszej japońskiej? Co dało m.in. wstęp do krwawego marszu, czy bestialskiej masakry nankińskiej?

  4. „Nie istnieje żaden sposób weryfikacji twierdzenia takiego jak powyższe. Poza sprawdzeniem stanu osobowego w okresie mobilizacji.”
    „Co innego wypełnić ankietę w czasach pokoju, a co innego faktycznie podjąć jakieś działania w obliczu zagrożenia.”

    Zdecydowanie. Dostajesz kartę i idziesz w kamasze. Deklaracje i poglądy sobie możesz wsadzić. Deklaracje i poglądy mają wpływ na morale, ale kto by się tam czymś takim przejmował.

Dodaj komentarz