Cztery rzeczy, z które pisarzom fantasy notorycznie nie wychodzą:

Nietrudno zauważyć przeglądając moje raporty, iż czytam dość dużo fantasy i podobnej literatury. W trakcie trwającej od wielu lat lektury zauważyłem kilka powtarzających się problemów, z którymi wielu twórców: zarówno tych lepszych, jak i gorszych, poradzić sobie nie może.

Tematem dzisiejszego wpisu będą cztery poważne problemy, które dotykają twórczość wielu pisarzy.

Wyczucie skali:

Skończyłem właśnie czytać powieść Steph’a Swainstonna „Rok naszej wojny” (nie polecam, zmarnowane 14 złotych w antykwariacie). Książka opowiada o pewnym kontynencie, na którym cztery królestwa toczą wspólnymi siłami wojnę z państwem Insektów. Książka rozpoczyna się od utyskiwania, że główny bohater miał zwerbować 8.000 wojowników (w realu trzy pułki, w niepełnym składzie), wyludnił całe królestwo, a udało mu się ściągnąć pod broń ledwie 5.000 osób… Potem mamy opis klęski na kontynentalną skalę, w trakcie której śmierć ponosi 500 żołnierzy (tzn. zmasakrowany zostaje jeden batalion), odwracające losy wojny desanty 7.000 marynarzy i 200 osobowe oddziały utrzymujące lokalny odpowiednik Minas Tirith…

Nie on jedyny. Przykładowo w Pieśni Lodu i Ognia Georga R. R lodu Mur (700 stóp, czyli jakieś 215 metrów) jest wyższy od Pałacu Kultury (197 metrów), jednak Dzicy potrafiących dostrzelić na jego szczyt z łuków (mimo, że współczesna broń palna miałaby na taką wysokość problemy z donośnością) oraz niesławny magiczny kociołek Khala Drago, zdolny stopić złoto (temperatura topnienia 1064 stopni C) na ognisku (temperatura spalania drewna: 500-700 stopni)…

Jednak prawdziwym mistrzem poczucia skali jest John Flanagan autor „Zwiadowców”, u którego wystarczy, by bohaterowie wspięli się na drzewo, a już mogą podziwiać w dole szeregi wrogów, maleńkich jak mróweczki, natomiast z bitew królewskich armii z ich przeciwnikami można dojść do wniosku, że raczej konflikt między dwoma sołtysami, tak nieliczne siły są w nie zaangażowane…

No niestety: pisarze fantasy zupełnie nie czują takich rzeczy, jak liczby, odległości, wysokości, skale wielkości, upływ czasu i tym podobne…

A wydawałoby się, że wystarczy wziąć podręcznik do Dungeons and Dragons… Bo o skorzystaniu z Wikipedii albo poradnika do terenoznawstwa to już nawet nie marzę.

Opisy uczt:

Pozwolę sobie przepisać opis uczty z „Gdzie czas to pieniądz” (kolejne zmarnowane 14 złotych) Swainstonna:

(Narracja prowadzona jest z perspektywy 200 letniego dworzanina, opowiada o uroczystości przyjęcia nowego nieśmiertelnego, na dwór również nieśmiertelnego cesarza-półboga, gościa mającego pod sobą czterech królów).

Co za bogactwo potraw wypełniało półmiski, talerze i misy! Były migdały w cukrze, jadalne gwiazdy, wino korzenne, wino mrożone, źródlana woda, piwo z pszenicy i kremowy likier. Były płonące mieczniki, pokrojone w pasy i podawane na srebrnych tacach.

Były paczki cygaretek (tak w tym świecie mówi się na papierosy. Dop Ja) z Kobaltu dla tych, którzy mieli na nie ochotę. Pasztet z dzika – specjalność z Cathei, grzyby pieczone na węglu drzewnym, spasione cebule, szafranowy ryż z Litanei i steki, od których ślinka napływała do ust. Były doprawiane pieprzem szparagi i jarmuż z pól wokół Kostrzewy, kabaczek, pomidory, pieczone ziemniaki skąpane w maśle oraz sery z Klingla, podobne do kruszących się bębnów z grubymi, niebieskimi żyłami. Były też owoce: w polewie, kandyzowane i w śmietanie.

Były ciepłe bochny chleba, miękkie w środku i zmysłowo pachnące, marynowane szczypce z homara z wybrzeża Sokolni i gotowany szczupak. Nie zabrakło niezwykłości z północy: górskich królików dostarczonych z Karnis, węgorzy z Brandoch, ondyńskiego łososia i rozmaitych owoców morza.

Ze wschodu Awii przysłano specjały pełne ziół – kozieradki, kurkumy i nikli indyjskiej (nie wiadomo skąd tam się wzięła, bo w tym świecie nie ma Indii, dop Ja), pamiętano też o nasączonym cieście z gałką muszkatołową i cynamonowymi rodzynkami. Była najlepsza kawa z Miki, pierwszorzędne winogrona, oliwki lśniące jak klejnoty, oprószone mąką kiełbaski chorizo w siatkowych osłonach, karczochy, których smak mógł docenić jedynie Awianin, pizza, szynka Prosciutto, chleb ciabatta i jeszcze więcej oliwek…

Była promocja w Lidlu.

Nie wiem, czy to tylko Ja, ale żaden z tych produktów (może za wyjątkiem miecznika i marynowanych szczypców homara) nie brzmi ani specjalnie egzotycznie, ani imponująco, ani królewsko, ani wytwornie. Bo serio: mają wodę, chleb, kartofle, cebule i piwo z pszenicy. Przepych jak za PRL-u.

Nie jest to jedyny pisarz nie radzący sobie z opisywaniem uczt i jedzenia. Przykładowo Ken Liu w Królach Dary, inspirowanej Chinami książce fantasy, rozpisuje się o bulwach kolokazji. Roślina ta wspominana jest w kontekście uczt na cesarskim dworze, luksusowych i wyszukanych posiłków oraz egzotycznych towarów rozchwytywanych przez bogaczy. Czym jest kolokazja? Otóż jest to tak zwane taro, jedna z trzech roślin (obok batatów i jamsów) nazywanych „słodkim ziemniakiem”. Uprawiana jest w całej Azji od Indonezji po Syberię od wczesnego neolitu. Jej bulwy mają dość niski status, często kojarzone są bowiem z biedą. Nędzarze, których nie stać na ryż dodają bowiem taro do prosa, by zwiększyć objętość posiłków.

I tyle jeśli chodzi o poszukiwany przysmak.

Alison Goodman w swej (znów raczej słabej) książce Eon opisała natomiast ucztę na dworze (ponownie pseudo-chińskiego) cesarza, gdzie podano potrawy rodem z budki z Pol-Vietem. Wiecie, takiego klasycznego Chińczyka, jak kiedyś serwowano na Dworcu Centralnym w Warszawie: kurczak w cieście, wieprzowina słodko-kwaśna, wołowina pięć smaków, cielęcina na ostro, a do tego jeszcze falafelki… Znaczy się: ciasteczka z grochu. Słowem: zabrakło tylko smażonego mięsa serwowanego na tych żelaznych półmiskach w kształcie krowy…

Totalnie nie rozumiem, dlaczego ludzie wykładają się na tego typu scenach. Owszem, osobiście nie mam pojęcia (aczkolwiek podejrzewam, że gdyby mi zależało, to w ciągu 20 minut mógłbym się dowiedzieć), co serwowano na cesarskim dworze Chin. Jednak, jeśli musiałbym napisać tego typu scenę, to zapewne wyglądałaby tak:

Oczom drużyny ukazał się najsuciej zastawiony stół, jaki kiedykolwiek widzieli. Obfitość potraw oszałamiała, a przyrządzone były z tak egzotycznych i rzadkich składników, że bohaterowie nie potrafili nazwać nawet połowy z tego, co jedli. Wszystko jednak było niezwykle smaczne i bardzo kunsztownie przygotowane.

Lepsze to niż długa na stronę, nudna wyliczanka i onanizowanie się do smaku kartofla.

Opisy surwiwalu i przetrwania w dziczy:

Niedokończone Opowieści Tolkiena oraz Królów Dary czytałem mniej-więcej w tym samym momencie. Uderzyła mnie różnica, jak odmiennie obaj pisarze podchodzą do kwestii przetrwania w dziczy. U Tolkiena w chwili, gdy Tuor i Voronwe ruszali do Gondolinu automatycznie najważniejszym elementem podróży stało się pożywienie. Obydwaj panowie usiedli i zaczęli rozmowę, wyszło z niej, że Voronwe ma przy sobie trochę elfiego chleba podróżnego czy innych lembasów, Tuor natomiast jako banita potrafi łowić ptactwo i ryby oraz znajdować inną żywność w lesie.

Uznali więc, że może jakoś wystarczy…

U Kena Liu natomiast mamy taką sytuację: bohater został wodzem bandytów, jego żona natomiast jest uwięziona przez własną rodzinę w areszcie domowym. Bohater postanawia ją wykraść, wysyła więc swojego najsprytniejszego człowieka (ponoć średnie IQ wśród kryminalistów jest na granicy upośledzenia, więc to nie musi znaczyć, że „najsprytniejszy” jest faktycznie sprytny). Posłaniec wędruje kilka dni, ale nie przychodzi mu do głowy, że będzie musiał też wrócić, więc wypadałoby pewnie zaopatrzyć się w prowiant.

W końcu przedostaje się do komnaty żony bohatera i umawiają się, że jutro uciekną.

Kobieta, będąc inteligentną i dobrze wykształconą panienką z bogatego rodu kupieckiego też nie myśli o tym, że będą potrzebować żywności (pewnie myśli, że żarcie . Więc nie wpada na pomysł, że należy posłańcowi wręczyć jakieś pieniądze, biżuterię, czy w zasadzie cokolwiek z poleceniem „masz, sprzedaj w lombardzie… kup za to jakiś ryż albo inne bułki na drogę”.

Następnego dnia uciekają i oczywiście zaczynają cierpieć głód.

Co robi autor? Leci nie na Youtube zobaczyć, co w takiej sytuacji zrobiłby Bear Grylls? Nie! To byłoby za proste!

Dziewczyna okazuje się jednak genialną zielarką, której udaje się wyczarować zioło zwane „królikomiętką”, działające na króli tak, jak kocimiętka na koty, (a poza tym paraliżującą je, więc dają się zarżnąć bez oporu), o którym wiedzą tylko zielarki (serio? A czaicie jakie to jest genialne rozwiązanie? Bo ja stawiam, że każdy kłusownik i hodowca królików w tym świecie nosiłby całe naręcza tego zielska, a zielarki nie nadążałyby z dostawami). Udaje im się więc te króliki upolować…

Podobna scena jest też u Elizabeth Moon, autorki Czynów Paksenarrion, kolejnej raczej złej książki. Bohaterowie uciekają tam z obozu niewolniczego, a następnie wędrują przez pustkowia, żywiąc się jedynie korzeniami chrzanu…

Wyczucie potęgi ziół:

Temat wiąże się z poprzednim. Pisarze fantasy ostatnich 10-20 lat nabrali bardzo dużej wiary w potęgę ziół i medycyny naturalnej. W efekcie więc często w ich powieściach występują zielarki i zielarze, którzy nie dość, że stanowią podstawę oficjalnej medycyny, to potrafią jeszcze wyczyniać niesamowite rzeczy. Przykładowo u Kena Liu znały one recepturę na miksturę zdolną rozmiękczać kamienie (kolejna rzecz, która w tajemniczy sposób się w tym świecie nie przyjęła i nie upowszechniła… Znów wyobrażacie sobie, jakie rzeczy można za pomocą czegoś takiego robić? Jak bardzo przydałoby się to w górnictwie, budownictwie, sztuce oblężniczej? Niestety świat Dary dziwnym trafem zamieszkują ludzie pozbawieni zarówno wyobraźni, jak i zmysłu praktycznego, tak więc nigdy nie została szerzej zastosowana).

U Petera V. Bretta natomiast zielarze potrafili produkować napalm (kolejna rzecz, która z nieznanych przyczyn pozostała nieznana poza wąskim kręgiem znawców botaniki).

I spoko. Nieco (a nawet bardzo) to naiwne, ale nieszkodliwe. Są jednak pisarze, którzy grubo w tej wierze w medyczną (i ogólnie użytkową) moc ziół przeginają. Przykładowo w „Rok naszej wojny” przytaczanego już Swainstonna mamy taką scenę:

– Potrzebuję gazy, wrzątku, maści ze sproszkowanej kory dębu, kurzego ziela, żywokostu lekarskiego – to zatamuje krwawienie. Na krwotoki wewnętrzne – tasznik pospolity i skrzyp. Nalewka z krwawnika i arnika, żeby oczyścić skórę. Dla uśmierzenia bólu potrzebny jest mi tojad, mak lekarski na uspokojenie, a jeśli zacznie gorączkować muszę mieć odwar z czarnego bzu…

Na pierwszy rzut oka scena wygląda spoko, autor nawet faktycznie odrobił lekcje i wybrał zioła, które rzeczywiście mają właściwości lecznicze. Problem w tym, że zrobił to niedokładnie. Tak więc: żywokost pomaga uzupełniać ubytki kości, uśmierza bóle reumatyczne i łagodzi objawy wrzodów żołądka. Kora dębu i kurze ziele działają przeciwbiegunkowo. Preparaty z tasznika faktycznie zwiększają krzepliwość krwi i stosuje się je do tamowania drobnych krwawień, skaleczeń i celem zmniejszenia obfitości menstruacji, ale już skrzyp jest tylko moczopędny. Krwawnik tradycyjnie stosowano na hemoroidy, ale faktycznie okazał się nie mieć rzadnych własności leczniczych. Jest za to dość smaczny i ładnie pachnie. Trochę lepiej jest z arniką, którą stosuje się w stanach zapalnych i do leczenia reumatyzmu. Faktycznie ma jakieś, drobne właściwości antyseptyczne, ale bez przesady: alkohol z tej nalewki ma większe. Tojad jest bardzo skuteczny w leczeniu bólu, zwłaszcza egzystencjalnego, bowiem jest w cholerę trujący. Niektóre z zawartych w nim toksyn mają właściwości przeciwbólowe, ale problem w tym, że tych związków jest kilka i razem tworzą taką kombinację, że nie ma możliwości zastosowania go bez szkody dla pacjenta. Mak lekarski zawiera morfinę, heroinę i kodeinę, które są zarówno uspokajające jak i przeciwbólowe (a poza tym bardzo silnie uzależniające). Problem w tym, że ma ich niewiele. Aby go użyć należy naciąć makówki, zebrać sok, a następnie go wysuszyć. Otrzymujemy wówczas opium, w którym zawartość obydwu jest na poziomie 1,5 procenta masy. Bez przetworzenia, to może, jakby zjeść z 10 makówek, to by zadziałało… Czarny bez natomiast (i to jest drugi celny strzał w tym tekście) faktycznie ma lekkie działanie przeciwgorączkowe.

Jednak ważniejsze jest to, jakie obrażenia on będzie tym leczył:

W jej udach i brzuchu widniały dwie głębokie rany cięte. Mnóstwo czasu zajęło mi odklejenie strzępów odzieży. Dopiero wówczas mogłem ocenić, jak były głębokie. Jedna stopa przypominała przeżutą miazgę. Strzaskane kości sterczały na wszystkie sterczały na boki.

Tak, dobrze zrozumieliście.

On urwanie nogi będzie za pomocą ziółek leczył.

Coś czuję, że w tej sytuacji to nawet athelas by nie wystarczył, a co dopiero jakieś chwasty z łąki…

Ten wpis został opublikowany w kategorii fantastyka, Fantasy, Książki, Pisanina i oznaczony tagami , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

23 odpowiedzi na „Cztery rzeczy, z które pisarzom fantasy notorycznie nie wychodzą:

  1. pontifex maximus pisze:

    Przynajmniej jedna pozycja z tej listy zasłużyła już na specjalną nazwę: https://tvtropes.org/pmwiki/pmwiki.php/Main/ScifiWritersHaveNoSenseOfScale

  2. Ja pisze:

    Falafel jest z ciecierzycy, nie z grochu.

  3. Lurker pisze:

    Tytuł artykułu brzmiał obiecująco, ale w ostateczności okazał się być on o czymś całkiem banalnym i w sumie często przez ciebie przytaczanym.

    O ogólnym braku researchu – szeroko pojętego.
    Często o tym piszesz – autorom nie chce się szukać, więc wymyślają sobie sami, co im trzeba…

    Spodziewałem się raczej jakichś szerszych – takich bardziej światotwórczo-scenariuszowo-narracyjnych – wniosków. Dotyczących całościowego kształtu takiego typowego sztampowego fantasy – przez ciebie przez lata zaobserwowanych – i co na niego wpływa – co sprawia, że utwory idą „złą drogą” – sprowadzającą je właśnie na tory owej sztampy.

    Tzn. sądziłem, iż w toku wieloletniej, holistycznej analizy wszelkiej maści utworów fantasy – odkryłeś w końcu jakiś klucz, jakąś uniwersalną zasadę – jakąś najpierwszą przyczynę tego, że wszelkie, nawet obiecujące utwory, stają się w ostateczności takimi, jakimi się stają.

    Po tytule artykułu, wydawało mi się, iż w tekście owym zamierzasz podzielić się z nami takim to właśnie odkryciem.

    A w ostateczności powtórzyłeś ponownie coś, o czym pisałeś już nie raz.

  4. Kurubuntu pisze:

    Z tym Brettem to nie było tak, że receptura na napalm była tajemnicą tak głęboko skrywaną, że tylko nieliczne zielarki, te z najwyższym levelem, wiedziały jak go wytworzyć? I znowuż te zielarki z premedytacją, nie chciały podzielić się przepisem, bo bały się jeszcze większego rozpie***lu niż był? Taka konwencja Genewska a’la koło gospodyń wiejskich.

  5. barnaba pisze:

    A ja się znowu trochę poczepiam.
    1. Uczty.
    Nie to jest godne cesarskiego stołu, co smaczne, ale to, co rzadko spotykane. W naszej historii mamy podawane na królewski stół… gotowane ziemniaki. Warzywo to w początkach XVIII wieku było egzotyczne i praktycznie nieznane. Trzeba je było sprowadzić z Ameryki, więc było też drogie.

    Podejrzewam, że gdyby taro trafiło na stół Władysława Jagiełły albo Kazimierza Wielkiego, kronikarze wspominaliby o tej cudownej potrawie latami.

    2. Receptury zielarskie
    Historia z ukrytymi recepturami nie jest wcale aż tak nieprawdopodobna. Teoretycznie proste kleszcze położnicze były tajemnicą pewnego rodu przez 100 lat. Skład ognia greckiego (a nawet jego faktyczne działanie- bo wg legendy dokonywał on samozapłonu, co jest mało prawdopodobne) do dziś jest tajemnicą.

    Mylenie działania ziół przez wiejskiego zielarza również wydaje się możliwe. To była wiedza przekazywana ustnie, przez lata wkradały się w nią przekłamania. Nawet historia oficjalnej medycyny zna leki, których działanie było inne niż wyobrażano sobie przez lata (przykład dla wtajemniczonych- metoprolol a niewydolność serca).

    3. Wyczucie skali
    Błędy zdarzają się obie strony. Jałowe wyspy gdzieś na krańcu świata, odpowiadające mniej więcej Islandii wystawiające 100-tysięczną armię? Zdarza się i najlepszym. Co wynika ze złej oceny możliwości mobilizacyjnych.

    I teraz Twój przykład. Jaka średniowieczna populacja była w stanie wystawić 8-tysięczną armię?
    Zacznijmy od prostego rachunku: maksymalne możliwości mobilizacyjne współczesnej Polski są oceniane na 3,5 mln żołnierzy. Czyli przy dużej mechanizacji produkcji, małych rodzinach, dobrym zdrowiu populacji można zmobilizować około co dziesiątego mieszkańca- przy czym są to wartości absolutnie maksymalne, w wojnie na śmierć i życie.

    W praktyce w realiach średniowiecza, przy dużych rodzinach- mężczyźni zdolni do noszenia broni stanowili około 1/10 populacji. Czyżby ten sam wynik? Ano nie- powołanie takiej ilości żołnierzy zdarzało się jedynie wyjątkowo i na bardzo krótki czas- jedynie w wojnie obronnej i na niewielkim obszarze. Czemu? Bo powodowało to kompletny paraliż kraju.
    W praktyce powoływano może co dwudziestego mężczyznę i to też jedynie w wielkiej potrzebie.

    Zatem, przy sporym wysiłku, 8 tys żołnierzy mógł wystawić kraj który ma mieszkańców:
    8 tys x 10 x 20 = 1,6 mln.
    Oczywiście mówimy tu o stałej armii regularnej. Jeśli dołożyć do tego szlachtę powoływaną pod broń na kilka tygodni w ramach pospolitego ruszenia, cechy broniące twierdz itp. te możliwości będą większe.
    W praktyce jednak duże armie to dopiero wiek XVIII, w średniowieczu 8-tysięczna armia była naprawdę znaczną siłą bojową.

    Straty bojowe: i znowu – podajesz przykład 5-tysięcznej armii, która traci w boju 500 zabitych. Czyli 1/10 składu. To w warunkach średniowiecza prawdziwa klęska. To nie były oddziały ochotnicze, o wysokim morale. Tylu zabitych oznaczało praktycznie rozpad armii.

    Załogi twierdz.
    Paradoksalnie nie były liczne. Niemożliwym było z reguły obsadzenie całych murów (tak jak niemożliwym był frontalny atak na całej ich długości). Częstochowy broniło 250 osób (z czego poległy 4). Trembowli 80 żołnierzy (wzmocnionych ochotnikami o wątpliwej wartości bojowej). Tak więc 200 żołnierzy broniących stolicy to nic dziwnego- pod warunkiem, że na murach stanął oprócz nich każdy, kto mógł utrzymać topór w garści 🙂
    Tak zresztą wyglądała obrona twierdz do wojny siedmioletniej- mały oddział regularnego wojska + mieszkańcy miasta + ci spośród uchodźców, którzy byli obyci z bronią.

    • Co do uczt, to powtarzam: Ken Liu opisuje pseudo-Chiny. Kraj, gdzie taro uprawiano jeszcze zanim upowszechniła się tam uprawa ryżu. Ta roślina ma tam taki status, jak u nas lebioda, wyka i inne rośliny głodowe.

      Co do armii: w „Rok naszej wojny” armię stanowi fyrd, czyli chłopskie pospolite ruszenie, zwoływane w razie potrzeby. I mówimy tu o ogólnych liczbach, a nie zawodowych żołnierzach.

      Co do liczb i możliwości mobilizacyjnych w średniowieczu:
      – bitwa pod Crecy: Anglicy: 12 tysięcy, Francuzi: 40-50 tysięcy.
      – bitwa pod Azincourt: Anglicy: 5,6 tysiąca, Francuzi: 26 tysięcy.
      – bitwa pod Potiers: Anglicy: 9 tysięcy, Francuzi: 12 tysięcy + 20 tysięcy piechoty odesłanej na tyły, bo spowalniała marsz
      – bitwa pod Grunwaldem: Krzyżacy: 21 tysięcy, Polacy: 29 tysięcy
      – bitwa na Jeziorze Pejpus: Rusini 15-17 tysięcy, Krzyżowcy: 10-12 tysięcy
      – bitwa nad Rzeką Lech: Niemcy około 10 tysięcy, Węgrzy około 50 tysięcy
      – oblężenie Akki: Krzyżowcy: 59 tysięcy, Saladyn: 45-50 tysięcy.

      Owszem, było wiele dużo mniejszych bitew (np. pod Hastings, Płowcami, Legnicą), gdzie żadna ze stron nie dotarła do 10 tysięcy. Niemniej jednak podawane przez Ciebie liczby osiągały armie lokalnych książąt i warlordów. Szacuje się, że Fulko Nerra (hrabia Andegawenii z przełomu X i XI wieku) i Odon z Blois (taki francuski pan wojny) w trakcie bitwy pod Pontlevoy mieli po 6-8 tysięcy ludzi.

      • barnaba pisze:

        Oczywiście, w wielu punktach przyznaję Ci rację.

        Jeśli pseudo-Chiny (nie czytałem), a inne szczegóły się zgadzają, to menu rodem z budki serwującej nieokreślone mięso w pięciu smakach jest sporym babolem.

        Chłopskie pospolite ruszenie osiągało… no właśnie, rozbieżności są tu duże. Prawdopodobnie w przypadku wojny na śmierć i życie- ponad połowy mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Czyli z jednej chałupy można było powołać nawet 4 osoby (chłop, jego ojciec, dwóch dorastających synów). W praktyce zdarzało się to wyjątkowo i realnie można przyjąć 1/4-1/5 męskiej populacji. Czyli do 5-tysięcznej armii potrzebna była 20-tysięczna populacja mężczyzn. Czyli jakieś 200 tys. ludzi w królestwie (licząc oczywiście starców i niemowlęta).
        Czy to dużo?
        Dość powiedzieć, że Bolesław Chrobry prawdopodobnie wystawiał armię raptem 4x większą 🙂

        Co do szacunków armii średniowiecznych- w wielu przypadkach są one zawyżone, zwłaszcza na wchód od Renu (co dotyczy prawdopodobnie również bitwy pod Grunwaldem).
        Mam pod ręką szacunki z wojen husyckich (czyli późnego średniowiecza): husyckie armie rzadko przekraczały 10 tys ludzi (a była to armia rewolucyjna, z dużym potencjałem mobilizacyjnym).
        A ilu wojów brało udział w bitwach Polski dzielnicowej? Prawdopodobnie rzadko więcej niż… 1000-2000 po każdej ze stron.

        Zatem kilkutysięczne armie broniące całkiem sporego królestwa niekoniecznie muszą być błędem 🙂

      • PK_AZ pisze:

        Te 5.000 to jest cały selected fyrd z wszystkich czterech królestw, czy jakiś pobór uzupełniający, względnie zbieranie sił z jednej dzielnicy (gdy inni pułkownicy robią to samo w innych)? Siedem tysięcy marynarzy w odwodzie sugeruje to drugie, wyludnienie królestwa to pierwsze?

        Jeśli jednak jest to całe wojsko czterech królestw, to mam takie wrażenie, że być może kontynent jest nazywany kontynentem z powodów historyczno-kulturowych, a królestwa mają rozmiar porównywalny z naszym województwem?

        „I teraz Twój przykład. Jaka średniowieczna populacja była w stanie wystawić 8-tysięczną armię?”

        „Jak podaje prof. Samsonowicz możliwość mobilizacyjna Wielkopolski w XIII-XIV to 3000 rycerzy, a była to najlepiej rozwinięta dzielnica Polski… Łącznie armia Łokietka mogła mieć pewnie (to już mój własny szacunek) około 8000 rycerstwa. ”

        „1. Sam Karol Wielki jedynie byl w stanie zmobilizaowac armie z calego imperium (bez Wloch) liczace ponad 100,000 na potrzeby kilku jednoczesnych kampanii. Na pojedyncze wyprawy liczba wojownikow wynosila okolo 35,000-45,000
        2. Hugon Capet byl w stanie wystawic armie liczaca 6,000 w 991.
        3. Wilhelm Zdobywaca dowodzil armia liczaca okolo 14,000 podczas najazdu na Anglie w 1066. Dla potrzeb pojedynczych kampanii armia jego liczyla 2,000-4,000 wojownikow.”

        cytaty stąd: http://www.historycy.org/historia/index.php/t34979.html
        Jeśli te dane są poprawne, JEŚLI te 8.000 to miał być selected fyrd z czterech królestw, to – abstrahując od tego, że piechota jest raczej tańsza od rycerstwa – każde z czterech królestw miałoby możliwości mobilizacyjne mniejsze, niż jedna XIII-wieczna polska dzielnica.

      • barnaba pisze:

        > Jeśli jednak jest to całe wojsko czterech królestw, to mam takie wrażenie, że być może kontynent jest nazywany kontynentem z powodów historyczno-kulturowych, a królestwa mają rozmiar porównywalny z naszym województwem?

        Hmm, „królestwo” jest pojęciem dość względnym. Tradycyjnie tak nazywa się np. państwa powstałe w Brytanii po upadku Imperium Romanum. W praktyce ich potencjał wojskowy prawdopodobnie sięgał potencjału naszego małego księstwa dzielnicowego.

  6. Moreni pisze:

    Na ten brak wyczucia odległości/ilości/wysokości to się dość często tłumacze skarżą. Chyba Amerykanie są w tym gorsi od Europejczyków, zwłaszcza, jeśli mają fantazję podawania wszystkiego w systemie metrycznym, bo to taka egzotyka.

    Jeśli chodzi o uczty, to nie wiem, jak na zachodzie, ale u nas wyszło sporo pozycji o kuchni staropolskiej (o średniowiecznej chyba też coś jest). A jak widać większość autorów wyobraża sobie wystawną ucztę wyłącznie jako wypadkową tego, co mogą znaleźć w osiedlowym supermarkecie. Też mnie trochę dziwi ten brak wyobraźni, historią kulinariów nie interesuję się jakoś bardzo, a nawet ja znam anegdotę o płodach króliczych jako wykwintnym postnym przysmaku. (Ale w sumie można też dobrze. W „Księżycu i Słońcu”, jak szef królewskiej kuchni na dworze Ludwika XIV zastanawia się, jak przyrządzić syrenę, to wymyśla złożoną konstrukcję-rzeźbę z jedzenia)

    Widzisz, bo Tolkien w wojsku był i warunków polowych zaznał, dla Kena Liu z całym szacunkiem to pewnie tylko teoria 😉

    Z tym ziołolecznictwem to zabawne, bo można przecież sobie wymyślić dowolnie magiczną roślinkę do dowolnie wybranego celu (czy choćby niech te zielarki wzmacniają swoje eliksiry magią). Ale ktoś tu koniecznie musi się pochwalić, że poczytał wikipedię.

    • barnaba pisze:

      > Na ten brak wyczucia odległości/ilości/wysokości to się dość często tłumacze skarżą.

      To w grę wchodzi jeszcze jeden drobiazg – jednostki nie-metryczne potrafią się różnić nieraz dramatycznie. Przykład:
      mila chińska 500 m
      mila rzymska 1482 m
      mila geograficzna 7420 m
      mila polska 7146 m, a od 1819 roku – 8534,31 m
      No i bohaterowie idąc z Gdańska do Warszawy przebyli 3 mile w ciągu dnia. O które chodzi? 🙂

      Żeby nie być gołosłownym: Łozińskiemu wytknięto jako błąd tłumaczenie „O, ten wyczyn trzech przyjaciół będzie opiewało wiele pieśni. Ponad trzydzieści mil w niecałe cztery dni”. Chodziło tu oczywiście o milę polską- czyli Aragorn w ciągu 4 dni przebył prawie 215 km. 🙂

      • Moreni pisze:

        Tak, miary niemetryczne bywają akurat zdradliwe. Ale z drugiej strony czytałam kiedyś skargę tłumaczki na przekładaną akurat powieść, gdzie autor opisywał wspaniałą szarżę konnicy, jak to się rumaki rozpędzały, jak pięknie rozwinęły formację… na 50m, bo tyle dzieliło konnicę od wrażej piechoty.

  7. DoktorNo pisze:

    Opisy uczt (…)

    A jak w tej materii prezentuje się twoim zdaniem Sapkowski? Bo dał opis uczty na Thanedd który akurat nie raził moim zdaniem takimi błędami…

  8. W sumie z tym jedzeniem bym tak nie narzekała. Kiedyś sporo googlałam o staropolskich posiłkach i kuchni i np. zaskoczyło mnie, że na ucztach u Zygmunta III Wazy podawano regularnie… groszek zasmażany ze słoniną – no mało to wykwintne. Jagiełło z kolei ponoć nagminnie podawał pierogi z serem. Pojawiały się takie rzeczy jak rosół z jakiem i masłem, kasza z mlekiem, a od wielkiego dzwonu ryż. Na koronacji królowej Bony podano sztukę mięsa z białym sosem (czyli coś, czym raczono nas w wersji mniej zapewne smacznej w stołówkach szkolnych).

    No ale urozmaicano to wszystko jakimiś cudami, jak pieczone pawie, specjalne placki ze 150 jaj czy faszerowane raki w winie itp. Więc generalnie proste produkty nie są myślę takim grzechem w fantastyce 😀

  9. buszasp pisze:

    Czepiacie się nieistotnych szczegółów. W którymś tomie cyklu trylogii Rapsodia autorstwa Elisabeth Haydon główna bohaterka jest gdzieś tam uwięziona. Jedyny sposób wydostania się jest przez wodę. Buduje więc tratwę z KAMIENI powiązanych jakimś zielskiem. To jest dopiero fantazy 😀

  10. slanngada pisze:

    A Glenn Cook regularnie dawał te półmilione armie latające po świecie w tempie 100 mil dziennie, więc…

    • fan koła czasu pisze:

      Pół miliona? Dzieciaki, uczcie się od Roberta Jordana, on bez żenady posyłał wielomilionowe armie które główny bohater koła czasu wycinał w pień niemalże w pojedynkę a i tak główny zły za bardzo takimi stratami nie musiał się przejmować 😉

      • slanngada pisze:

        Koło czasu jest nieco mniej pretensjonalne od czarnej kompani i imperium grozy i w sumie to półanime. Ale ja to czytam b wyłapywać, gdzie HBO dałoby sceny yuri.

  11. Simplex pisze:

    To jest mistrz researchu. Wpisał do google „red dye ingredients”, dostał listę składników z gry wideo i wklepał to do książki historycznej:

  12. Megapodius pisze:

    Co do uczt to po tym tekście wyobraziłem sobie jakiś dwór na którym za żywwność odpowiada jakieś odpowiednik Parmentiera i przez caly miescią jdza potrawy z egzotycznej rośliny z dalekiego kraju za ich Fantaslyandią czyli ziemniaka co im robi uczty z kartoflanką i plackami ziemniaczanymi.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s