Low magic science fiction:

708289-352x500Do braku science w science fiction wszyscy już przywykli. Jak się jednak okazuje może w nim brakować też fiction. Przeczytałem właśnie pierwszy tom cyklu Ostatni Imperoks Johna Scalziego (w tym miesiącu nie będzie ogólnego raportu czytelniczego… za mało książek skonsumowałem). Jest to taka, bardzo generyczna space opera, z której wystarczyłoby skasować dosłownie jedno słowo, żeby space operą przestała być, a zmieniła się w całkiem zwyczajny thriller. Słowo to brzmi „kosmiczny”. Bowiem w książce tej nie ma tak naprawdę nic science fiction poza statkami, bazami, portami i przestrzenią…

Żadnych obcych, laserów, potworów, technologii, robotów…

Fabula opowiada o pewnym cesarstwie, które zależne jest od czegoś co się nazywa Nurt. Jest to naturalny konstrukt, który pozwala wchodzić do hiperprzestrzeni. Jak się okazuje Nurt się psuje, co obliczył pewien naukowiec. Rozpoczyna się więc walka o przejęcie tego naukowca, w której to walce uczestniczą: zła korporacja (nazywana tutaj gildią), nie tak zła korporacja (też nazywana gildią), władza wykonawcza i terroryści.

I w zasadzie tyle fantastyki.

Oprócz tego: statki kosmiczne przewożą cytrusy i inne towary trzeciego świata. Latają na nich pracownicy niewykwalifikowani i mało wykwalifikowani. Na planetach toczy się walki za pomocą moździerzy i karabinów automatycznych. Głównym środkiem transportu jest samochód z silnikiem spalinowym. Społeczeństwo tworzą tylko ludzie: obcych ras nie napotkano, maszyn myślących nie zbudowano, nie stworzono żadnych mutantów za wyjątkiem czegoś, co nazywa się hawefrut i jest mandarynką wielkości grejfruta.

Akcję tak naprawdę można byłoby umieścić w Panamie albo w Egipcie nic w niej nie zmieniając. W Panamie bo na jednej z planet co chwila wybucha rewolucja (co jest charakterystyczne dla Ameryki Południowej), a w Egipcie, bo główne mocarstwo jest monarchią konstytucyjną… Zamiast zanikającego Nurtu można byłoby umieścić jakiś kanał, który się zamula, przestając nadawać się do żeglugi.

I byłoby prawie dokładnie to samo…

A aż się prosi…

Tym bardziej, że tak naprawdę u Skalziego ludzie mają technologię gorszą, niż my współcześnie. Bo połowę rzeczy, które oni odwalają ręcznie należałoby zrobić za pomocą dronów…

W szczególności jak mamy gwardzistów lokalnej cesarzowej, to aż brakowało tam, żeby mieli jakieś cyberwszczepy lub superpancerze. Podobnie wybuch rebelii na planecie, na której „zawsze wybuchają rebelie” też wziął się stąd, że „tam zawsze wysyłano dysydentów”. Serio nie można było powiedzieć, że zsyłano tam mutantów? Albo, że część mieszkańców planety, na wczesnym etapie kolonizacji zmieniła swój genotyp i teraz uważa się za odmienny od ludzi gatunek?

Albo ten Nurt jest po prostu stargate obcych, a naukowiec nauczył się go otwierać i zamykać?

Wojna nie może być toczona na lasery i mechy? Albo powerarmory i działa plazmowe? Dlaczego zły korporata wynajmuje terrorystę, a nie genetycznie modyfikowanego superzabójcę? Dlaczego podsyła jakichś szantażowanych członków załogi, zamiast zastąpić ich klonami lub androidami?

Ogólnie: książce brakuje sense of wonder, żeby nazwać ją science fiction.

Zresztą, to nie jedyna wada tej książki:

Drugi, zupełnie niepowiązany z tym faktem problem książki to brak poczucia dramatyzmu i po prostu nonsensowne plot armour, jakie mają główne postacie. Główne. Bo poboczne już nie są nim chronione. Bohaterowie trafiają na statek kosmiczny, na którym wrogowie podłożyli bombę. Kiedy ona wybuchnie? Oczywiście w momencie, w którym statek będzie atakowany przez piratów, tych piratów zabijając. Po prostu nie może wydarzyć się żadne zjawisko, które nie okazałoby się dla bohaterów fortunne.

I działa to za każdym razem. Dodatkowo mogą też zagrywać jakieś karty w rodzaju „Rozwiązanie Zagadki” albo „Interwencja Zaprzyjaźnionego Nadczłowieka”. W efekcie czytanie tej książki jest dość nudne. Po prostu brak w niej napięcia. Wydarzenia wokół bohaterów same się rozwiązują.

Generic Space Opera:

Wraca też moja stara irytacja na generyczność. Jak już kiedyś mówiłem: generyczny może być każdy, pod warunkiem, że nie jest fantasy. Bycie generycznym fantasy natomiast traktowane jest jako najgorsza zbrodnia. A to dlatego, że fantasy miało czelność sprzedawać się lepiej, niż przeznaczone dla szlachty science fiction i horror.

Bo tutaj tak naprawdę nie ma nic, czego nie byłoby w takim skrajnie typowym uniwersum science fiction. Ba! Jest nawet mniej! Po prostu statki, złe korporacje i spisek jakichś wrednych ludzi.

No, ale to nie jest fantasy, więc z definicji nie może być nieorgynialne. Może natomiast korzystać z typowego szafarzu.

I w sumie nie ma w tym nic złego. Wytykam tylko hipokryzję i podwójne standardy miłośników science fiction oraz rozmaitych innych typów fantastów wysokiego rodu. Dla mnie naturalne jest, że filmy pirackie są o piratach, wojenne o wojnie, westerny o kowbojach i Indianach, a fantasy o elfach i smokach.

To coś dostało Locusta i nominowano to do Hugo?

Jeśli idzie o hipokryzję…

Najbardziej rozwala mnie to, że książka ta dostała wyżej wymienione nagrody. Wiecie, problem z nią nawet nie polega na tym, że jest zła. To przeciętniak w rodzaju 6 może 7 na 10. Wydawnictwo Drageus wydaje trzy-cztery zupełnie takie pozycje co miesiąc. Za co więc te nagrody?

Dawno temu krytykowałem postawę: polski recenzent dostaje w swoje łapy bestselerowe / wielokrotnie nagrodzone dzieło, ale on ma rację i daje niską ocenę. Teraz robię to samo. Mam jednak powody. Prawdę mówiąc jedyny sposób, w jaki mogę sobie to racjonalizować to obawa, że zwyczajnie nic lepszego do nagrodzenia nie było.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Książki, Przeczytane, science fiction i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

26 odpowiedzi na „Low magic science fiction:

  1. wiron pisze:

    Za co więc te nagrody?

    Skalzi był prezesem Stowarzyszenia Amerykańskich Pisarzy Science Fiction i Fantasy. Jak są fandomowe nagrody dla najlepszego kolesia to on jest kolesiem nr. 1.

    • Seji pisze:

      Książka nie dostała Hugo – pierwszy tom serii (ten jest trzeci) miał zaledwie nominację do Hugo. Tyle daje mój szybki risercz w googlu, który polecam każdemu.

      W Locusie głosują czytelnicy, na Hugo głosują uczestnicy Worldconu. Teoretycznie można ustawić każdą nagrodę, ale jak pokazała afera Sad Puppies, Hugo ustawić łatwo nie jest.

      Oczywiście ludzie mogli głosować na nazwisko, co się zdarza, ale czy głosowali – polecam przeprowadzić śledztwo.

      • wiron pisze:

        Ale ja nie sądzę że była jakaś ustawka. Po prostu Skalzi jest fandomowym celebrytą więc ma większe szanse na nagrody niż inni podobni wyrobnicy. No i rzeczywiście jest popularny, w sensie, wydawca sporo płaci za jego marketing

        Hugo ustawić łatwo nie jest.

        Musiałeś przegapić zeszłoroczne Hugo, to była masakra.

      • Ale nie są to zbiory wykluczające się… To, że jeden pucz się nie udał nie oznacza, że inny nepota nie mógł dojść do władzy demokratycznie.

        I prawdę mówiąc potraktowałbym to raczej jako okoliczność łagodzącą. To przynajmniej da się ogarnąć rozumem.

      • Seji pisze:

        Zeszły rok to działania jednej osoby na samej górze, która niestety mogła sama wszystko zepsuć (co jednak zostało wyłapane, szkoda, że po fakcie). Obok nieudanego Sad Puppies/Rabid Puppies to pierwszy tak duży fakap od 1953 roku. Innych większych nie było przez 70 lat. Cos kiepsko idzie to ustawianie. 😉 Do tego przy jednej i drugiej sprawie zostały od razu podjęte działania naprawcze – przy Sad Puppies zapobiegające właśnie temu, o czym piszesz, że ktoś sobie załatwi dużo głosujących (E Pluribus Hugo).

        Sugerowanie, że Scalzi sobie załatwił nominację, jest niefajne.

        PS. Jak działa Locus Award, nie wiem – ale jak wyżej.

      • wiron pisze:

        Rzucam kąśliwe uwagi ale nie sugeruję że Scalzi załatwił sobie nominację. Po prostu, jak się śledzi nagrody to widać że są autorzy których fandom pokrywa się z fandomem nagród, więc walczą w wyższej lidze niż byś się spodziewał po przeczytaniu ich książek. Scalzi nawet wygrał Hugo za fanfic Star Treka.

        Zeszły rok to działania jednej osoby na samej górze, która niestety mogła sama wszystko zepsuć

        Nie jedna osoba a cały komitet od nagród postanowił zabawić się w cenzorów.

        „to pierwszy tak duży fakap od 1953 roku”

        Ale fakapy bywały. Mój ulubiony to dyskwalifikacja Simaillironu aby czasem głupie fantasy nie wygrało. Bo widzisz Simailliron to antologia, jak chcieliście nominować powieść to powinniście wpisać Quenta Silmarillion.

      • Seji pisze:

        Silmarilion wyleciał za bycie zbiorem opowiadań, a nie za bycie fantasy, bo doktor literatury wiedział lepiej.

        Tak, bycie popularnym daje bonusy, ale bez przesady. No i Hugo to plebiscyt publiczności, więc zarzut, że w plebiscycie popularność daje jakiś bonus, jest nietrafiony. To tak jak u nas był krzyk, kiedy Kuba Ćwiek jako pierwszy napisał na fejsie „mam nominację do Zajdla, głosujcie” – „szok” był straszny (a jak rok temu okazało się, że systemu można nadużyć – choć nieświadomie – to od razu weszły zmiany).

        Re Hugo – fakt, poza przewodniczącym reszta też niestety maczała, I stand corrected (odświeżyłem sobie raport na File 770). Wciąż, to jedna taka jazda w ciągu 70 lat. Wnioski wyciągnięto, zobaczymy, czy zadziałają.

      • Cadab pisze:

        Wrzucając swoje trzy grosze: fakap z ’89 na Noreasconie jest jednym z najlepiej udokumentowanych „śledztw fandomowych”. To był też pierwszy raz kiedy nie tylko wykazano, ale jeszcze udowodniono, że głosowanie było w dużej mierze ustawione – nie „kto wygrał”, tylko „kogo usuniemy ze stawki w przedbiegach” i zadziałały do tego bardzo przyziemne, by nie powiedzieć prymitywne pobudki osobiste: po prostu wyeliminowani niedawno pokłócili się z eliminującymi. Do tego doszła kwestia bloków wyborczych, które wyłącznie dlatego nie odniosły sukcesu (żaden z nich), bo było ich tyle, że rozdrobniły, zamiast skumulować głosy – równocześnie oddając więcej głosów, niż było to fizycznie możliwe. Co też pokazało skalę problemu i jak bardzo wadliwy był system głosowania.

        W zasadzie całe lata 90te upłynęły na przeciągającym się sporze o to, jak właściwie powinno wyglądać wskazywanie nominatów i głosowanie oraz jaką władzę ma mieć komitet wykonawczy i jak uregulować kwestię bloków – wszystko w konsekwencji . Sprawa wyłącznie dlatego nie jest tak głośna jak Sad Puppies czy zeszły rok, bo działo się to (a) przed internetem, podczas gdy (b) statystyczny uczestnik albo już nie żyje, albo jest emerytem.

        Ale żeby nie było wątpliwości – zgadzam się z myślą przewodnią, że Hugo jest generalnie „fakapoodporne” – średnio raz na dekadę dzieje się coś złego, na różnych poziomach intensywności. Przy czym paradoksalnie to, co najbardziej widoczne i najgłośniejsze przyczyniło się do realnych zmian i korekt, w przeciwieństwie do fakapów z przeszłości, które głównie zmiatano pod dywan.

      • wiron pisze:

        Odrzucili nominacje Silmarilionu ale stwierdzili że można było głosować na Quenta Silmarillion. Głosy oczywiście nie transferowane i przepadły. To jest ten poziom pedantyzmu gdzie pozwolę sobie spekulować złośliwość jakiegoś fana SF.

        No i Hugo to plebiscyt publiczności, więc zarzut, że w plebiscycie popularność daje jakiś bonus, jest nietrafiony. 

        Ale tu nawet nie chodzi o czystą popularność. Goodreads Awards to czysty plebiscyt popularności i nie do końca pokrywa się z innymi nagrodami, inaczej Fourth Wing wygrałoby wszystko jak leci. Bardziej mi chodzi o to że niektórzy autorzy mają popularność skoncentrowaną w pewnym punkcie fandomu. Nie jest to zarzut, nie traktuję tych nagród na serio by robić zarzuty, po prostu sobie plotkuje na ich temat.

      • Możesz dać jakiś link do źródła? Chętnie poczytałbym o tym więcej.

      • Jeśli chodzi o Worldcon i reprezentatywność: jeśli dobrze rozumiem te liczby:
        https://www.adastrasf.com/report-worldcon-membership-demographics-2001-2020/
        a mam nadzieję, że rozumiem je błędnie, to Worldcon nie ma szans być reprezentatywny dla czegokolwiek. Scobin w „Gust i Prestiż” szacował populację samych polskich odbiorców fantastyki na 1,5 miliona. W prawdzie nie zgadzam się z jego metodologią, ale uważam tą liczbę za prawdopodobną. Ale wracając: dysproporcja liczb jest po prostu za duża, żeby to było reprezentatywne dla czegokolwiek.

      • Cadab pisze:

        Zakładam, że pytanie o podlinkowanie było do mnie i że odnośnie Noreasconu. I chyba już wiem dlaczego to jest takie ciche: większość linków jest obecnie martwa, więc nie dość, że dawno, to jeszcze dochodzi kwestia lost media. Ale mimo wszystko podstawowy materiał jest nadal dostępny, gorzej z dalszymi artykułami, do których się odnoszą:

        https://fancyclopedia.org/1989_Hugos#Consecutively_Numbered_Money_Orders

        https://file770.com/source-materials-about-the-1989-hugo-controversy/

      • Chodziło mi o tą akcję z Silmarilionem.

  2. Ziuta pisze:

    Ostatnimi czasy staram się sięgać po nową anglosaską fantastykę — zarówno po rzeczy nominowane i nagradzana, jak i po tych, których kompetentne moim zdaniem osoby wskazują mają za przyszłe gwiazdy. I jak na razie szału nie ma. Jednocześnie nie potrafię stwierdzić, czy miałem pecha, nie znam się, czy faktycznie gatunek dopadł kryzys.

  3. Cadab pisze:

    Chciałbym tylko zwrócić uwagę, że space opera jest traktowana generalnie z buta przez „prawdziwych fanów sci-fi”, bo, uwaga, „to takie fantasy z robotami” i „w ogóle żadnego sci-fi w tym nie ma, mogłyby być elfy i smoki”.

    Więc to nie tak, że coś złego się dzieje z generic space operą – wręcz przeciwnie, odpaliły się wszystkie możliwe elementy i motywy, o które jest ona zwykle oskarżana. Przy okazji „realizm fantastyczny” wszedł trochę za mocno i oto są efekty.

    Z ciut innej beczki – to nie jest przypadkiem ta trylogia, która co chwilę i bardzo mało subtelnie puszcza oko do czytelnika, ze tak naprawdę jest jedną wielką alegorią rozpadającej się hegemonii Stanów?

    • Ziuta pisze:

      Dukaj swego czasu tak dzielił poważną SF, że w pierwszej mamy próbę prognozy, jak będzie, a w drugiej dominuje metafora i alegoria. Scalzi to raczej to drugie, przy czym we współczesnej fantastyce alegorie są przyciężkawe i nisko latają 🙂

      • I to jest powód, z którego trudno mi traktować na poważnie Dukaja. Jak można prognozować na niewidziane o czymś, co nie istnieje i nie wiadomo, czy w ogóle mogłoby istnieć?

    • A nie wiem, pierwsze słyszę… Polecono mi, bo statki kosmiczne, a poza tym „Wojna Starego Człowieka” ci się podobała… Jeśli faktycznie jest o rozpadzie hegemonii USA, to jest to zupełnie nietrafione. I niezłą mają o sobie opinię…

      Tzn. Ja jestem zdania, że hegemonia USA raczej będzie się kurczyć (ba! już się kurczą… W okresie II wojny światowej USA odpowiadało za 50% światowej produkcji przemysłowej, dziś za 15%), oraz, że lepiej by było, gdyby tą pozycję straciły. Jednak uważam, że ten proces przebiega inaczej: po prostu kolejne kraje się bogacą, w pełni wykorzystując swój potencjał. A nie, że ma miejsce jakaś apokalipsa…

      • Cadab pisze:

        Osobiście wolałbym jednak, żeby światowy policjant wycierał sobie usta demokracją, a nie polityką „win-win”* czy resentymentami na zasadzie „kiedyś to my byliśmy wielcy, pora to odzyskać”, a już najgorszy indyjski model pt „wyjebongo na wszystko i wszystkich, mnie dajcie najwięcej”.

        Ba, wolałbym, jakby ten światowy policjant w ogóle istniał, zamiast iść w stronę modelu sprzed II WŚ, że „każdy sobie, na każdego”. Więc tak, mniejsze zło zdecydowanie mniejszym złem, bo się tak śmiesznie składa, że mieszkam w kraju, dla którego absolutnie niezbędne jest posiadanie zewnętrznych gwarancji na utrzymywania globalnego statusu quo. A przynajmniej jeszcze przez następne 4 lata tego potrzebuję, bo potem będę za stary na pobór z pierwszego rzutu.

        ___

        * „99 sztabek dla mnie, 1 sztabka dla ciebie, win-win”

      • Myślę, że tak źle nie będzie. Nawet bez USA Unia Europejska jako całość ma największą armię lądową świata, drugie największe lotnictwo i taką samą marynarkę. Szanse, że jedno, nie będące Rosją państwo europejskie zaatakuje inne państwo europejskie są zerowe. Ewentualna wojna z Chinami to dla nas byłaby natomiast odległa sprawa. Choć też wolałbym, żeby przed światem post-amerykańskim nastąpił świat post-rosyjski i post-chiński.

  4. pontifex pisze:

    Nasuwa mi się z opisu tej książki brzytwa Lema. Inna sprawa, że jeśli kogoś takie rzeczy kręcą, to „nie SF, tylko powieść przygodowa w scenerii SF” wcale nie musi być gorszym kryterium wyboru czytadła.

    • DoktorNo pisze:

      A co w tym takiego złego że czytamy/oglądamy opowieść przygodową w klimatach SF? Przecież to jest to czego ludzie poszukują w rozrywce.

      Np. „Avatar” Jamesa Camerona (wielki hit dekady i po dziś dzień w czołówce box office wszech czasów) to western rozliczeniowy w kostiumie quasi-„twardej” SF.

      • wiron pisze:

        Zabawnie że to było oryginalne pejoratywne znaczenie Space Opery – opowieści którym zarzucano że są raptem westernami w przebraniu i są niegodne miana prawdziwego science fiction. Pewne dyskusje ciągną się od dekad i nigdy się nie kończą.

      • Powód jest bardzo prosty: ośmieliło się być poczytne, podczas gdy poczytne miało być arystokratyczne hard science fiction i rozmaite czerwone kwadraty na białym tle…

Dodaj komentarz