Jak wiadomo z przedostatniego wpisu: niedawno miałem okazję przeczytać komiks Kroniki Czarnego Księżyca i lektura podobała mi się bardzo. Niestety wrażenie zepsuł mi tom 14, a 15 i dalsze (jest ich 21) ten stan pogłębiły. Częściowo wynika to ze zmiany konwencji dzieła, z klasycznego fantasy na planet punk. A częściowo z uwagi na głupoty, jakie autorzy tam popisali. Głupoty raczej mało strawne i raczej zaskakujące, przynajmniej dla kogoś, kto urodził się i wychował w Polsce.
Podejrzewam, że dla osób wychowanych w innych krajach też mogą wydawać się podejrzane. Ogólnie idee zawarte w komiksie najkrócej opisać mogę jako „oświeceniowe”. Nie w sensie, że takie mądre, tylko w takim, że XVIII-wieczne.
W poprzednim odcinku:
Zacznijmy od wprowadzenia w kontekst. Awanturnik i oportunista Whismerhill w skutek sojuszu z kultem Czarnego Księżyca pokonuje siły Imperium i ogłasza się Cesarzem. Stosunki między sojusznikami szybko jednak się psują, w efekcie czego dochodzi do konfliktu o to, czy światem ma rządzić miecz czy pastorał. Konflikt zostaje rozwiązany siłą, ale umierającyprzywódca religii rzuca klątwę, w wyniku której tytułowy Czarny Księżyc ma przypierdolić w planetę.
Z pomocą przybywa jednak arcymag Methraton, który w zamian za prostą obietnicę: wyrzekniecie się religii i wszystkich bogów, oprócz jednego, tworzy magiczne wrota, którymi mieszkańcy świata ewakuują się na inną planetę.
Kinder-ateizm:
Pierwsze, co rzuca się w oczy to dość dziecinny ateizm i antyklerykalizm komiksu. Akurat w kraju tak mocno doświadczonym z powodu nieprzemyślanego sojuszu ołtarza i tronu jak Francja (bo przypomnijmy: Francuzi doświadczyli zarówno kosztów fantazji Ludwika Świętego, krucjaty przeciwko Albigensom, zgorszenia Wielkiej Schizmy Zachodniej, udziału w Wojnie 30-to Letniej, wojny hugenockiej, powstania kamizardów, prześladowań protestantów, nocy Świętego Bartłomieja i wielu innych, podobnych zabaw) nie wydaje się to dziwne.
Komiks od samego początku jest mocno kinder-ateistyczny, przy czym o ile początkowo wydaje się dość wyważony, tak z czasem to wyważenie znika. Otóż: w pierwszej serii istnieje opozycja między Rycerzami Sprawiedliwości reprezentującymi religijność prawdziwą, a Czarnym Księżycem i Rycerzami Światła, reprezentującymi religijność fałszywą.
Rycerze Sprawiedliwości są postaciami prawdziwie wierzącymi, które w oparciu o swą wiarę faktycznie czynią dobro. Czarny Księżyc: wykorzystuje wiarę cynicznie, jako sposób manipulowania tłumem, a Rycerzami Światła, którzy po prostu dopuszczają się korupcji, nadużywając świętych przywilejów. Z czasem problemy rozwiązują się: w zakonie Rycerzy Światła dochodzi do rozłamu, wskutek czego wielu braci przechodzi do cywila lub do Zakonu Sprawiedliwości. Cynizm Czarnego Kiężyca wybucha mu w twarz, gdy większość „wyznawców” porzuca go, gdyż przestał być potrzebny.
Po tym jednak seria dokonuje zwrotu, wychodząc z nowym założeniem. Wszystkie religie są złe i dają pole do korupcji i fałszu oraz podżegają do religijnej wojny. Stanowią jednak mniejsze zło wobec ateizmu, gdyż tworzą jakieś tam ramy moralne. Zbudujmy więc własną religię, opartą na kulcie abstrakcyjnego boga (nazwanego „Jednym i jedynym”), by pełniła funkcję organizującej życie instytucji.
Większe Dobro i interpretujący je przywódcy:
Powiem tak: trudno mi ganić kinder-ateizm, bo najgorszą cechą tej ideologii jest to, że ośmiesza ona inne, bardziej dojrzałe formy ateizmu. Natomiast nie potrafię się zgodzić co do tego, że religia jest nam potrzebna jako kompas moralny i instytucja organizująca nasze życie. Owszem, do ich organizowania instytucje są nam potrzebne, jednak tym, czego ludziom trzeba jest sprawnie funkcjonująca policja, a nie fałszywy bóg i jego kapłani.
Tego typu postawa wynika z dość aroganckiego przekonania, że ciemny lud jest po prostu zbyt głupi, żeby poradzić sobie bez przewodnictwa samozwańczej elity.
Co więcej przekonanie takie jest skrajnie niebezpieczne.
Ogólnie nie jestem fanem etyki religijnej. Nie opiera się ona bowiem na założeniu, że pewne rzeczy są niedopuszczalne, gdyż ustaliliśmy, że są uniwersalnie złe, a na założeniu, że pewne rzeczy są niedopuszczalne, bo tak powiedział Bóg. A jak Bóg tak powiedział, to w nowym kontekście może zmienić zdanie. W efekcie raz jest Ewangelia według św. Mateusza i „Jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi!”, a kiedy indziej Księga Jeremiasza i „Przeklęty ten, co wypełnia dzieło Pańskie niedbale! Przeklęty ten, który swój miecz powstrzyma od krwi!”, w zależności od tego, co jest wygodniejsze.

Budowa utopii wymaga ofiar.
Jednak idealistyczna etyka oparta na poszukiwaniu Większego Dobra, w imieniu którego jednostki mają obowiązek się poświęcać jest dużo groźniejsza. Zwłaszcza, jeśli interpretowaniem tego, co jest Większym Dobrem ma zająć się elita władzy. Bo załóżmy, że budujemy drogę, którą dziennie będzie jeździć 100.000 osób. Czy Większym Dobrem nie będzie wywłaszczyć wszystkich ludzi, po których posesjach będzie ona biegła? A czy Większym Dobrem nie będzie po prostu skonfiskować im tego majątku, niż obciążać kieszeń podatnika odszkodowaniami? Czy Większym Dobrem nie będzie zmusić tych ludzi do niewolniczej pracy przy budowie drogi? Wszyscy na tym skorzystają, prócz tej niewielkiej garstki skrzywdzonych.
Było państwo które tak postępowało. Nazywało się Związek Radziecki.
Zresztą, Francja w Koloniach oraz na kontynencie postępowała w identyczny sposób i nie skończyło się to niczym dobrym.
Budowa modernistycznej utopii…
Zniszczenie świata zostaje wykorzystane do budowy nowego, utopijnego społeczeństwa. Zarówno w sensie społecznym, jak i urbanistyczno-konstrukcyjnym. Obydwa pomysły polegają na wdrożeniu w życie Le Corbusierowskiego, modernistycznego koszmaru.
Podobnie jak moderniści, ruch socjalizujących, XX wiecznych architektów z Europy, mających też ambicje reformy społeczeństwa, Wishmerhill wymyśla, że całe jego nowe imperium ma być obudowane miastami budowanymi według tego samego planu, zawierającymi takie same budynki mieszkalne. Do budowy nowego społeczeństwa zatrudnia natomiast inżynierów.
Brzmi znajomo?
Cóż, ruch ten zaczął się na starym kontynencie, we Włoszech, Szwajcarii, Hiszpanii, Belgii i Francji. Swego czasu był bardzo nowoczesny, miał spore sukcesy i faktycznie odmienił to, w jaki sposób żyje się w miastach. Między innymi dlatego, że z różnych względów spodobał się w Związku Radzieckim (wbrew pozorom Związek Radziecki chętnie widział u siebie zachodnich ekspertów i wdrażał u siebie to, co uważał za nowoczesność… A wielu z nich samemu widziało go jako państwo nowoczesne) i promieniował na jego państwa satelickie (spodobał się też w Ameryce Południowej). Nie odniósł jednak sukcesu w krajach anglosaskich. Po prostu Amerykanie i Angole nie byli tak chorzy psychicznie, by stawiać jak świat długi i szeroki budowle zaprojektowane w Paryżu, przez ludzi, którzy na oczy nie widzieli docelowego placu budowy, lekceważąc różnice w warunkach atmosferycznych, ukształtowaniu terenu i typie podłoża…
Jeśli kogoś to interesuje to właśnie modernistom zawdzięczamy projekt „miasta wieżowców wśród zieleni”, budynki wykonanie z nowoczesnych materiałów, jak szkło, beton i metal wedle zasady „zdobienie jest zbrodnią” oraz otaczające domy rozległe tereny zielone, gdzie ludzie mogą w śródziemnomorskim świetle delektować się winem oraz płaskie, przeznaczone na ogrody dachy. Czyli te wszystkie szare blokowiska pełne martwych drzew, niszczejące od gromadzącej się na dachach i balkonach wody, wydające się zaprojektowane tak, żeby żule miały gdzie ukryć się z prytą, a Janusze z grillem…
Komiks natomiast zachowuje się tak, jakby świat zdradził Francję nie chcąc przyjąć tego wspaniałego daru.
…za pomocą gilotyny:
W komiksie społeczno-urbanistyczne rozwiązania bohaterów też budzą opór mniej oświeconej części ludności. Bohater ma jednak pomysł jak sobie z tym poradzić.
Super!
Nawet Jaruzelski by tego lepiej nie wymyślił!
Fantasy-holokaust i kolonialny paternalizm:
Zabawne jest też to, co stało się w rodzimym świecie bohaterów. Otóż: w planetę pierdyknął jej czarny księżyc i wszyscy zginęli. Część ludzi odmówiła jej opuszczenia. Część ras rozumnych postanowiła popełnić zbiorowe samobójstwo. Część wykorzystała sytuację do ataku na siły Whismerhilla i jego sojuszników. A przynajmniej tak jest to przedstawiane w pierwszych tomach, bowiem z czasem jest to retconowane raczej w stronę „Światli przywódcy ocenili sytuację i zagrodzili drogę niewygodnym istotom swym wojskiem”.
Zabawne jest też to, co dzieje się po przeprowadzeniu się do nowego świata.
Bohaterowie natrafiają tam na rasę wężoludzi. Pierwsze kontakty nie są przyjazne, czemu raczej trudno się dziwić: obcy weszli na ich teren i zaczęli budować miasta. Jednak nasi bohaterowie potrafią rozwiązać i ten problem.
Trochę mi się to kojarzy z tym, co Francuzi wyczyniali w Maroku.
Tylko na większą skalę.
Bohaterowie zachowujący się out of character:
Co ciekawe wszystkie te akcje są całkowicie sprzeczne z tym, co bohaterowie robili we wcześniejszych tomach. Znikło gdzieś:
„Imperatorze! Zabiłeś mojego ojca tylko za to, że był czarnym elfem! Za to ja zniszczę ciebie i całe twoje państwo”.
Jest za to:
„Czarne elfy! Jak śmiałyście uratować się z ginącego świata!”
Znika wkurw na Cesarstwo za to, że pakuje się z osadnictwem do elfich lasów i w zamieszkane przez gigantów, górskie doliny, wybijając wszystkich ich mieszkańców. Jest robienie tego samego.
Zapomina się, że Wishmerhill i jego zwolennicy poszli na wojnę z Czarnym Księżycem za to, że narzucał religijny terror. Bicz po prostu okazuje się zbyt wygodnym narzędziem, jeśli samemu się go trzyma.
Jest za to wkurw na Greldinarlda, byłego barona Moork, bo ten, zamiast bezczynnie przyglądać się wymarciu swojego ludu, sprowadził go do nowego świata całkiem sporo.
Kurcze… Jeśli ork jest najbardziej ludzką i empatyczną istotą w twojej bandzie, to znaczy, że źle u ciebie z etyką pracy.
Co więcej: taka przemiana bohaterów jest całkowicie nieuzasadniona. Po prostu nagle charaktery zmieniły im się o 180 stopni.
Zresztą ludzie też tak nie działają:
Rozkoszne jest też wyobrażenie jakie mają autorzy o tym, jak działa religia. Oraz o tym, że ludzie trwale wyrzekną się swoich poglądów, jeśli pomachać im przed nosem mieczem. Otóż: to tak nie działa.
Autorzy popełniają typowy błąd kinder-ateistów, a mianowicie zapominają, że osoby religijne faktycznie wierzą w swoją religię oraz kontakt duchowy, jaki mają z bóstwem. Tak więc nie porzucą modlitw tylko dlatego, że ktoś im każe, ani nie zrezygnują z wiary. Jeśli nie będą tego robić jawnie, to działać będą potajemnie.
Co więcej zabijanie ludzi za to tylko, że nie zgadzają się zmienić wiary jest bardzo złym krokiem PR-owym, z tej przyczyny, że ofiary takich mordów budzą współczucie. Koniec końców umierają, bo zrobili coś, co nie jest złe…
Historia zna przypadki skutecznego stłumienia religii, ale był to proces dużo dłuższy i dużo krwawszy, niż pokazane jest to w komiksie.
Deska Parmenidesa:
Żeby było śmieszniej: moim zdaniem ani poddani Wishmerhilla, ani sam Wishmerhill ani jego sojusznicy nie mają moralnego obowiązku dotrzymywać umowy z Methratonem. Methraton w prawdzie ocalił ich w zamian za wyrzeczenie się religii i wszystkich bóstw poza jednym.
Jednak pomijając już etyczne aspekty takiego układu, to generalnie w takich sytuacjach obowiązuje zasada deski Parmenidesa: „Jeżeli jest dwóch rozbitków i deska, która może uratować tylko jedną osobę, to wolno odepchnąć partnera„.
Po prostu ludzie z umierającej planety mieli moralne prawo okłamać Methratona i po tym, jak poczuli się bezpieczni ogłosić zawarte z nim umowy za nie wiążące. Po prostu ludzie nikt nie ma obowiązku być bohaterem.
„Robespierre był dobry, tylko źli ludzie stanęli mu na drodze”:
Tak można streścić morał tych tomów.
Dziwne jest to, że nie wydaje się, by autorzy wyrażali jakąkolwiek przyganę wobec czynów bohatera, traktowali je jako eksperyment z moralnością, ironii czy nawet takiego typowego „to jest mroczny świat, tu się tak robi”. Bardziej natomiast jako faktyczne budowanie utopii.
Acz może nie chwytam sarkazmu? Bo to, jak to jest głupie momentami aż zachwyca!
Aż zachodzę w głowę, czy moje oczy faktycznie widzą to, co czytam i czy ktoś rzeczywiście może być aż tak głupi?
A może ich tam po prostu uczą w szkołach, że Rewolucja Francuska była najlepszą rzeczą w dziejach, więc gdy opisują światłego monarchę-reformatora, to z automatu jest to jakiś Robespierre lub Napoleon Bonaparte?
A może kogoś wkurzają Chadecy (to silna we Francji partia) i teraz sobie odreagowuje?
A może to tak, jak z jedną moją kumpelą, która jest strasznie cięta na Marsz Niepodległości, bo mieszka przy Alejach Jerozolimskich? Może gość mieszka w Paryżu, denerwuje, że co chwila mu miasto palom i fantazjuje, że protestujących pozabija?
Pojęcia nie mam.
No, ale przynajmniej nie jest to kolejny, nudny, szampanowy socjalista.
I mam nowe, interesujące tematy do narzekania!
To chyba coś w ostatnich latach się zadziało (jeśli chodzi o komiksy), bo taki „Okko” zaczyna (rok 2006) jako niezła euro-manga fantasy a kończy się (rok 2012) pokazaniem jakim to psychopatą jest główny bohater.
„Czyli te wszystkie szare blokowiska pełne martwych drzew, niszczejące od gromadzącej się na dachach i balkonach wody, wydające się zaprojektowane tak, żeby żule miały gdzie ukryć się z prytą, a Janusze z grillem…”
Taaa, bo ci zdrowi na umyśle Amerykanie ogarnęli swój modernizm sto razy lepiej, z ich wyludniającymi się miastami złożonymi z biurowców, parkingów, autostrad i slumsów pomiędzy nimi… A nie, czekaj.
Mieszkałem też w typowym osiedlu brytyjskim w obrzeżach Londynu i oh, boy, ale by im się przydał buldożer i trochę modernistycznego nastawienia. Tam gdzie mieszkałem na obszarze zabudowy circa wielkości Lublina udało się wcisnąć DWIE nitki drogi dwupasmowej (prowadzące oczywiście do centrum), reszta to wąskie, zakorkowane, jednopasmowe osiedlówki.
Te jednolite szeregowce ciągnące się kilometrami są tak samo szare jak nasze blokowiska, ale za to do najbliższej zieleni poza trawnikiem w twoim ogródku musisz iść 3 kilometry! I nic się nigdzie nie mieści, bo całe pobocze to wąski chodnik i podjazd do budynku na długość auta. Nie ma tam miejsca na takie fanaberie jak np. drzewa. W zasięgu spaceru masz jakiś pub, kebab, narożny sklepo-kiosk prowadzony przez Hindusa i osiedlowe Tesco (odpowiednik naszej Żabki), chyba że mieszkasz akurat obok namiastki miasta z prawdziwego zdarzenia, czyli centrum administracyjnego osiedla, które są wyspowo rozrzucone co kilka kilometrów – tam siedzi cała cywilizacja i usługi.
Ale za to jakość budownictwa jest jeszcze gorsza niż wielkiej płyty, a te nieliczne punktowce, które udało się Angolom zbudować, są łatwopalnymi gniazdami patologii na poziomie naszych blokowisk w głębokich latach 90-tych.
Co nam zostaje? A tak, polska budowlanka kapitalistyczna, czyli z grubsza zabudowa komunistyczna plus parkingi podziemne, a minus zieleń, przestrzeń i dostęp do usług.
Serio, odkąd posiedziałem na Zachodzie trochę dłużej, to nigdy już nie będę narzekał na peerelowskie osiedla. Mają znakomitą urbanistykę. Zgaduję, że pewnie jakaś Kopenhaga czy inny Wiedeń to rozkminiły jeszcze lepiej, choć tam akurat nie byłem, ale w skali znanych mi miejskich osiedli ludzkich wielka płyta wypada na mocne 8/10.
Jeszcze lepsze są osiedla domków jednorodzinnych z lat 90-tych. Masa wielgachnych domów pokoleniowych i małe, labiryntowe uliczki, na których z trudem mieści się samochód.
Jeśli chodzi natomiast o wielką płytę, to bardzo zależy od tego, gdzie ją stawiano, w jakim okresie i dla kogo. Bloki z czasów Gierka są zdecydowanie lepszej jakości niż te wznoszone krótko po wojnie. Dużym problemem było też to, że nie uwzględniały indywidualnych potrzeb mieszkańców, tego jak liczne mieli rodziny, jedno czy wielo-pokoleniowe, jaki był ich wiek i stan zdrowia… Teraz znaczna część z tych wad uległa rozmyciu.
Zegarmistrzu, czemu ty tak bardzo nie umiesz w francuski (bo nie powiem nawet, że w europejski) komiks?
To naprawdę nie jest fizyka kwantowa. Ty po prostu czytasz serię, która nie skończyła się, kiedy się miała skończyć. Tyle i aż tyle. A jej „złowroga” treść? To element tego, że się nie skończyła, kiedy się miała skończyć w połączeniu z tym, że to od samego początku jest baśń „dark” („edż”?) fantasy o tych średnio-złych-ale-coraz-gorszych walczącymi z tym turbo-złym, a postaci dobrych w zasadzie brak.
I nie jest to też kinder-ateizm. To jest ludowa forma państwa sekularnego we Francji, kraju, który głęboko w dupie ma co robili jego władcy w średniowieczu w imię religii, bo żyją światem, który im stworzyła rewolucja francuska (którą z kolei traktują jednoznacznie pozytywnie, nawet gdy są od Le Pen). Tyle i aż tyle, ale doświadczenie uczy, że „sekularne państwo” bardzo źle tłumaczy się na język polski i zawsze dziwnym trafem jego definicję określa Episkopat.
… natomiast kompletnie z tropu zbiły mnie te wycieczki pod adresem modernizmu, szczególnie, że nie to nawet, że stwierdzają wierutne bzdury (nie ma bardziej modernistycznego kraju niż Stany od strony architektury i modelu urbanizacji), co są najzwyczajniej w świecie dziwne. Foliarskie wręcz.
Nie wiem.