Dawno temu istniał taki producent gier komputerowych, który nazywał się Cryo Interactive. Zasłynął on tworzeniem masy gier, które były bardzo ładne graficznie, oparte na świetnych pomysłach, ale spieprzonych pod pozostałymi względami.
Studio to wyprodukowało między innymi strategię Kroniki Czarnego Księżyca, być może nie kultową, ale dość dobrze znaną retro-graczom w Polsce.
Wiele, bardziej ogarniętych osób wie, że gra oparta została o serię komiksową pod tym samym tytułem.
I porozmawiamy sobie dziś właśnie o tym wydawnictwie.
Chronicles de la Lune Noire:
Od razu powiem, że komiks (zwany pod francuskim tytułem Chronicles de la Lune Noire lub angielskim Black Moon Chronicles) ten komiks jest dość głupi, a może po prostu prostolinijny (choć w sumie nie głupszy od typowego Isekaia). Pod względem konwencji jest to coś pomiędzy Władcą Pierścieni, Conanem, Elrykiem z Melnibone, Lobo, a historycznym komiksem edukacyjnym. W odróżnieniu od klasycznych krewniaków rozrywkowych fabuła nie jest prowadzona przez poszczególne sceny i przedstawiane na nich wydarzenia.
Przeciwnie, podobnie jak właśnie w edukacyjnym komiksie historycznym decydujące znaczenie ma narrator. Opowiada on o wielkich czynach wielkiego człowieka wprowadzając czytelnika w arkana przeszłości. We francuskim oryginale wypowiedzi narratora są ponoć prowadzone uroczystym, archaizowanym językiem (ja czytałem tylko tłumaczenie angielskie, gdzie takich subtelności nie ma), pozostałe wypowiedzi natomiast prowadzone są współczesnym językiem.
Klatki stanowią natomiast tylko ilustracje do wypowiedzi narratora. Między jedną, a drugą narracją często istnieją rozdźwięki, co tworzy efekt komiczny. Przykładowo narrator mówi „Bohaterowie okradali bogaczy by obdarować biednych” a na obrazku widzimy ich jak mówią „Dzięki pieniądzom, które ukradliśmy na długo odgonimy biedę!”
Z Tolkiena wzięty został świat przedstawiony i umiłowanie dla epickich bitew. Z Elryka typ antybohatera przeklętego przez przeznaczenie, z Lobo wspólne jest uwielbienie dla rozróby, a od Conana poziom mocy. Komiks jest bowiem heroiczny, ale nie superbohaterski.
Fabuła:
Fabuła przenosi nas do świata fantasy trochę stylizowanego na średniowieczną Europę Zachodnią, do państwa zwanego Cesarstwem. Włada nim stary, makiaweliczny monarcha mający jednak poważne problemy. W jego kraju szerzą się bowiem dwie, konkurencyjne religie. Są to tytułowy Czarny Księżyc oraz konkurencyjny dla niego, militarystyczny obrządek. Ten drugi podzielony jest na również dwa, konkurencyjne zakony rycerskie: Rycerzy Światła i Rycerzy Sprawiedliwości. Rycerze Światła jednak popadają w coraz większe zepsucie, a pobożność i ideały ustępują w ich sercach ambicji.
W takich warunkach przychodzi żyć dwójce trochę najemników, trochę złodziei, a trochę bandytów. Są to półelf Wishmerhil i sparszywiały elf imieniem Head-or-Tail. Bardziej waleczni, niż odważni, bardziej oportunistyczni, niż szlachetni i bardziej porywczy, niż bezlitośni starają się wyrąbać sobie mieczami pozycję w tych niespokojnych czasach. A, że okresy chaosu zawsze stwarzają okazje, mogą zajść wysoko.
Pomagają im w tym liczni przyjaciele i znajomi, jak żarłoczny półogr i przywódca zbójów Ghorgor Bej, będąca jego prawą ręką, elfia wojowniczka Feidreiva, sukkubica Hellaynea, Goum: olbrzym o ciele małego dziecka i jego siostra Peppe, mag Shamballeau, zabłąkany z innej bajki samuraj Murata, budzący grozę baron Moork czy wreszcie Haazel Thorn, przywódca sekty Czarnego Księżyca.
Ma to momenty:
Główną atrakcją komiksu są jednak epickie sceny batalistyczne.
Naprawdę bardzo epickie.
Aczkolwiek nie należy zapomnieć, że jest to komiks francuski. Oznacza to sporą dawkę pornografii i takiego humoru, którego nawet Walaszek by się wstydził („Haha! Olbrzymy są bardzo duże! A jak robią kupę, to ta kupa też jest olbrzymia! Haha! Co za szampańska zabawa!”). Albo takich rzeczy:
Cykloza:
Dlaczego zdecydowałem się na tak dwuznaczny tytuł? Odpowiedź jest prosta: nie ma róży bez kolców. Kroniki Czarnego Księżyca wychodziły średnio raz do roku między rokiem 1989, a 2008, by zakończyć się na tomie piętnastym. Zakończenie nawiasem mówiąc było słabe i mało satysfakcjonujące, tak, jakby autorom zabrakło odwagi. Jakby odwalili pełnego Elryka albo nawet klasyczne „I żyli długo i szczęśliwie” byłoby lepiej
Później nastąpiła trwająca pięć lat przerwa, w trakcie której autorzy chyba uznali, że brakuje im dodatkowego zastrzyku pieniędzy, jakiego dostarczał komiks i zaczęli rysować nowe części w nowym świecie. I te są moim zdaniem dużo gorsze.
Znika więc tolkienowski klimat, a akcja przenosi się na obcą planetę w stylu jakiegoś Yansa. Bohaterowie zaczynają się zachowywać jak nie oni, całości odwala w takie idiotyzmy, jakie tylko Francuz mógł wymyślić. Takie z gatunku „Robespierre to w sumie był fajny gość, szkoda, że źli ludzie odsunęli go od władzy”. By nie zdominować tekstu napiszę o tym więcej za tydzień.
Ogólnie rzecz biorąc ja raczej będę udawał, że późniejsze tomy nie istnieją.
Złapałeś mnie kiedyś na „nędzniku”, to się odwdzięczę. 😉
Komiks nie może być „prostolinijny” – to jest cecha człowieka: „prostolinijny «postępujący w sposób uczciwy, szczery i otwarty; też: świadczący o takich cechach»” :>
Krytyka przyjęta.
„Fabuła przenosi nas do świata fantasy trochę stylizowanego na średniowieczną Europę Zachodnią, do państwa zwanego Cesarstwem. Włada nim stary, makiaweliczny monarcha mający jednak poważne problemy. W jego kraju szerzą się bowiem dwie, konkurencyjne religie. Są to tytułowy Czarny Księżyc oraz konkurencyjny dla niego, militarystyczny obrządek. Ten drugi podzielony jest na również dwa, konkurencyjne zakony rycerskie: Rycerzy Światła i Rycerzy Sprawiedliwości. Rycerze Światła jednak popadają w coraz większe zepsucie, a pobożność i ideały ustępują w ich sercach ambicji.
W takich warunkach przychodzi żyć dwójce trochę najemników, trochę złodziei, a trochę bandytów.”
Dodaj, że Czarny Księżyc to ci źli mhroczni kultyści, to wtedy już zupełnie brzmi jak Warhammer. Podobno twórca komiksu kręcił coś we francuskim światku erpegowym, więc całkiem możliwe, że postanowił założyć własny. Może bez blackjacka, ale z dziwkami w podwójnej dawce.
Swoją drogą, ścieżkę dźwiękową z gry polecałbym jako podkład do sesji, takiej klasycznie piwnicznej.
Przyjecielu! Nienawiść zaćmiewa Ci umysł!
To jest fantasy tak proste, jak tylko może być: ze złymi królami, złymi religiami, szlachetnymi rycerzami, zdradzieckimi rycerzami, bandziorami o dobrych sercach i całą resztą. Nie próbujące udawać, że jest czymś więcej, niż bajką, wstydzić się tego, czy przepraszać. Za to wyciągające wszystkie zalety fantasy i wykładające je na stół w hurtowych ilościach. Z Warhammerem to nie ma nic wspólnego: za dużo masz czarodziejskich mieczów, wyroczni, przeznaczeń, rycerzy na smokach, paladynów, czarnych rycerzy, aniołów, humoru (ok, debilnego), eposu, patosu, akcji typu „Spodobałeś mi się młodzieńcze, dam ci armię do dowodzenia, bo mam dużo armii i mogę je rozdawać”, żywych kolorków (ok, czerwony przeważa) i innych fajnych rzeczy.
To nie jest „Wygraliśmy, ale postradaliśmy zmysły i wyrosły nam dodatkowe nogi, ale cieszymy się, bo udało nam się przeżyć”. To jest „Wygraliśmy, więc dałem prezenty moim zwolennikom: jednemu królestwo, drugiemu smoka, a trzeciemu kazałem wskrzesić zamordowaną dziewczynę, bo zawsze o tym marzyli”.
Muzyka z gry również nie nadaje się do Warhammera. Jest zbyt podniosła, patetyczna i chóralna. Owszem, kiczowata, ale mówiąca wprost „my tu mamy epickie bitwy i świetnie się w ich trakcie bawimy”.
No, powiedzmy, że mnie ta muzyka trochę inaczej się kojarzyła. Nie z high fantasy, też nie z pełzaniem po błocie, ale z takim mhroko-gotykiem już tak.
Co to w ogóle za herezje? Na klasycznej piwnicznej sesji tylko Apocalyptica i Iron Maiden, a dla prawdziwych piwniczaków także Manowar i Grave Digger. A jak jest 2002 i w górę, to oczywiście, że muzyka z „Drużyny pierścienia”…
… nawet jeśli na stole Zew albo CP2020
W epoce już skomputeryzowanej, raz mi się zdarzyło prowadzić z winampem ustawionym na shuffle’a. Próbuj budować poważną narrację, jak tu znienacka wyskakuje fanfara ze star warsów…
Jak to? To ty nie wiesz, że OSRowcy właśnie tak grają? Random lista, shuffle (bo przecież wiemy, że „za pierwszej pierwy grało się z dobraną do gry muzyką”) i lecą absolutnie losowe kawałki, bo „losowość jest stałym elementem OSR”. Potem jeszcze „gwiazdki” synth popu się zorientowały, że jest nowy rynek zbytu na ich sample i tak powstał dungeon synth.
Chciałbym, żeby to był żart albo karykatura. Naprawdę bym chciał. Tymczasem OSR to stan umysłu
A już nie kopiąc leżącego:
W czasach sesji piwnicznych (u mnie to akurat był strych, bo MG najczęściej organizował grę na strychu w starej części dzielnicy, biorąc klucze od swojej babci), z muzyką graliśmy… trzy razy? Może cztery? MG się poddał, bo chociaż zgrał sobie taśmę i wyliczył sobie przed sesją czas potrzeby do jej przewijania w razie potrzeby, tak szybko okazało się, że obsługiwanie magnetofonu zwyczajnie go rozprasza, tylko po to, żeby najczęściej wywoływać śmiech, bo źle się przewinęło.
Jak świat już poszedł do przodu i discman przestał być symbolem bogactwa, muzyka stała się o wiele bardziej powszechna, bo wystarczyło tylko mieć listę z numerkami, a przede wszystkim dostępny stał się loop.
Dlatego zawsze zastanawiały mnie te MiMowe porady z połowy lat 90tych, że ma być muzyka i to z konkretnymi tytułami. Nie dość, że jedyną realną i ogólnodostępną metodą był mikrofonik w „przenośnych” modelach radiomagnetofonu Unitra, to jeszcze najpierw trzeba było od kogoś wyczarować taśmę z odpowiednimi kawałkami.
Wynikało to trochę z syndromu Atarowca o którym już pisałem i chęci pochwalenia się, że „ja mam tle muzyki, a wy nie biedaki”. Trochę z tego, że ludzie stworzyli sobie w głowach takiego idealnego, wymarzonego Mistrza Gry, do którego koniecznie chcieli dorównać. A trochę z tego, że w takim towarzystwie wstyd było im się przyznać, że nie dorównują otoczeniu. Nie należy zapominać, że większość tekstów opublikowanych w MiMie została nadesłana przez czytelników, zwykle bardzo młodych.
Ale rady muzyczne akurat były „autorskie” – to redakcja mówiła, że ma być muzyka, ma być pantomima oraz oczywiście obowiązkowo świece i chodzenie za plecami graczy. I cała masa dyrdymałów, która jasne, super brzmi w teorii i dla kogoś zielonego, ale w praktyce większość z tego nie miała najmniejszego sensu.
W sumie to dobrze, że wordpress sam z siebie podpowiada wpis, że „Nie umiem w europejskie komiksy”. Ładnie się to wzajemnie dopełnia ^^
No nie umiem. Ten jest fajny, bo ma smooooooki.
Z komiksu francuskiego polecam Zygfryda autorstwa Alexa Alice. Takie znakomicie zrobione bardzo klasyczne fantasy. No i jest smok do zaciukania.