Kurcze, nie wierzę, że muszę takie rzeczy tłumaczyć… Post zainspirowany jest lekturą wiadomej grupy na Facebooku i pojawiającymi się tam wypocinami. Jest też próbą odreagowania od nich. Jak pisałem: nie wierzę, że istnieje konieczność tłumaczenia ludziom, mieniącym się „fanami fantasy” dlaczego opowiadania oraz powieść Andrzeja Sapkowskiego traktujące o przygodach wiedźmina Geralta odniosły sukces. Jednak moje oczy widzą rzeczy, których umysł nie chce przyjąć. Na przykład to, że ludzie wrzucają do fantasy zarówno Expanse, jak i Ogniem i Mieczem.
Tak więc, by odreagować wyjaśnijmy, dlaczego Wiedźmin odniósł sukces, a ludzie nadal go czytają.
1) Miał odwagę po prostu pisać fantasy:
W odróżnieniu od wielu innych pisarzy Andrzej Sapkowski miał odwagę pisać w jednym z najpopularniejszych gatunków literackich drugiej połowy XX wieku: w fantasy.
Co więcej, w odróżnieniu od znacznej części twórców tego nurtu nie bał się pisać go wprost, bez maskowania się za powieścią historyczną, science-fiction, komedią, kryminałem, opowieścią o portalach.
To działało na jego korzyść.
2) Dobra literatura:
Po drugie Wiedźmin jest bardzo dobrą literaturą rozrywkową. W pierwszej kolejności posiada całą masę fajnych, barwnych postaci, jak Geralt, Regis, Milva, Jaskier, Cahir, Yarpen Zigrin, Triss Merigold, Nemneke, Calanthe, Yennefer…
Sapkowski wyróżnia się też na tle innych pisarzy literatury rozrywkowej ucieczką od schematów. Nie trzyma się więc niewolniczo struktur fabularnych takich, jak schemat trzech i pięciu aktów albo podróż bohatera, potrafi z nich wychodzić w sposób zaskakujący i często nieprzewidywalny.
Potrafi w sensowny sposób zmieniać nastroje swoich książek, raz pisząc sceny niesamowicie śmieszne, kiedy indziej przejmująco smutne. Wyczarowywać klimat baśni lub koszmaru i zderzać je z prozą życia. Prowadzić fabułę przez różne wątki narracyjne…
Co więcej te książki są bardzo zrównoważone. O ile w „starej” fantastyce postacie często były do porzygu dobre, a ich twórcy nierzadko nie dostrzegali ich hipokryzji, tak we współczesnej mają tendencję do bycia po prostu obrzydliwie złymi… Sapkowski potrafi to równoważyć. Jego postacie reprezentują więc całe spektrum ludzkich emocji: bywają więc między nimi ludzie dobrzy, ludzie źli, całkiem zwyczajni, całkiem niezwykli. Nie jest to prosty, czarno-biały świat, ani biało-biały staromodnych kiczów, ani czarno-sraczkowaty neo-kiczów.
Sapkowski nie bał się też umieszczać odważnych scen, ale też potrafił osiągnąć w tym naturalność, umiar i równowagę. Jego sceny erotyki czy okrucieństwa robią piorunujące wręcz wrażenie, ale nie epatuje nimi. Przeciwnie: potrafi je umiejętnie dawkować, przez co książka nie zmienia się w jakiś szczeniacki gore-fest.
Także idea „ludzie to najgorsze potwory” w jego rękach okazuje się wyjątkowo płodna. Z jednej strony pozwala mu uniknąć sprowadzenia opowieści do starć z mało przekonującymi straszydłami. Z drugiej: nie popada w nihilizm grimdarkowców
3) Przy tym lekka:
Sapkowski pisze zwięźle, kreśląc wizję kilkoma zdaniami, przy tym barwnie i z humorem. W efekcie jego książki nie są długie. Wszystkie siedem tomów Wiedźmina w „klasycznym” białym wydaniu liczy sobie łącznie 2521 stron (późniejsze wydania napompowano o blisko trzydzieści procent zwiększając druk). Dla porównania: trylogia Z Mgły Zrodzony Sandersona liczy sobie stron 2219.
Dlaczego to wyliczam?
Cóż, Wiedźminy to po prostu są jeszcze książki stworzone do czytania. Można je pożyczyć na weekend z biblioteki, przeczytać i oddać. Można do nich wracać. Ich lektura to kwestia wygospodarowania sobie kilku godzin, a nie wyzwanie logistyczne wymagające podporządkowania mu stylu życia.
4) Wielowarstwowe doświadczenie:
Co więcej twórczość Sapkowskiego, tak jak Tolkiena okazała się bardzo dobrze dostosowana do potrzeb współczesnego czytelnika. A współczesny czytelnik jest (nie oszukujmy się) graczem. Obecnie w dorosłość wchodzi już pokolenie, które wcześniej dostało do swoich rąk telefony, niż nauczyło się czytać.
Mimo złej opinii Sapkowskiego o grach komputerowych jego twórczość okazała się bardzo dobrze pasować do idei „wielowarstwowego doświadczenia kulturowego”, do którego przywykli gracze.
O co chodzi?
Otóż: gry tworzy się według zasady „Easy to learn, hard to master”. Zazwyczaj podstawowe mechaniki są bardzo łatwe, jednak opanowując je gracz stopniowo odkrywa coraz nowsze taktyki i sposoby gry. Co więcej jest za swoje odkrycia nagradzany, zarówno możliwością stosowania coraz bardziej wyrafinowanych strategii, cenniejszych przedmiotów jak i odkrywając coraz to nowsze zawiłości fabuły. Co więcej wiele z tych odkryć znajduje się w jego głowie. Tak naprawdę bowiem istotne jest „co dana gra znaczy dla mnie”, a nie „co twórcy chcieli powiedzieć”.
Nie inaczej jest z twórczością Andrzeja Sapkowskiego.
Większość jego utworów opiera się na bardzo prostym rdzeniu, który obudowany jest licznymi warstwami interpretacyjnymi, pozwalającymi snuć liczne rozważania na ich temat, dopasowywać je do swoich potrzeb i odczytywać na nowo przy każdym powrocie. Oraz odnosić je do innych utworów.
5) Brak konkurencji:
Co ważne, mimo niesłabnącej popularności elfów, smoków i czarodziejów Sapkowski w Polsce nie ma w zasadzie konkurencji. Bo ile jest takich książek na rynku? Tolkien, Zabójca Trolli, Nie ma tego złego i Warcraft.
Może jeszcze jakieś YA lub książki self-publisherów.
Owszem, można wymieniać tu różne Drizzty, Dragonlance i inne książki osadzone w konwencji, ale one znikły z naszego rynku około roku 2010. Czyli jeszcze przed tym, jak zaczynające lekturę fantasy zdążyły się urodzić.
Dobra już mi lepiej…
Dorzucę do zalet Sapka jeszcze jedno:
Dialogi. To co Sapek daje wypowiedzieć swoim bohaterom, to najczęściej czyste złoto. Co więcej, znakomicie nakreśla on dialogami swoje postacie. Najczęściej nie potrzeba przedstawiać kto co mówi, bo czytelnik doskonale zna postacie, ich manieryzmy, sposób mówienia, myślenia.
Porównam Sapkowskiego do Sienkiewicza bo mam wrażenie że sukces obydwu bierze się z podobnego źródła. Sienkiewicz pisał powieści prasowe stąd technika z rozlicznymi clifhangerami i dość poszarpaną fabułą ale jednocześnie żwawą i pełna akcji. Sapkowski mam wrażenie w sercu pozostał nowelistą mając opory przed kreśleniem zbyt szerokiego fresku i w centrum stawiając fabułę miast dekoracji (co widać w problemach z przedstawieniem świata w serialu). W dodatku nowele pozwoliły mu na szeroki eksperyment z formą i treścią właściwie bez konsekwencji dla całości świata przedstawionego. Uniknął więc tego co spotyka pisarzy „z rozrysowaną mapą” a wiec utonięcia we własnym świecie i tonach infodumpu.
Ponieważ miał dosyć brutalności i nihilizmu schyłkowego PRLu i lat 90-tych.
Zabawne, bo w latach 90-tych Wiedźmin uchodził za mroczną książkę. Raczej standard się przesunęły.
I gusta publiczności w połączeniu z podąża w stylu „Achai”.
Standardy się też przesunęły i to diametralnie.
Ktoś jeszcze pamięta czasy, kiedy parodiowanie baśni w konwencji „ciężkiego fantasy na poważnie” było czymś nowatorskim i wręcz ryzykownym, a nie synonimem najbardziej wyświechtanego pomysłu? I ja nie mówię tego, żeby cokolwiek wytykać Sapkowskiemu, tylko jak bardzo zmienił się świat, odbiorcy i w ogóle rynek za te ostatnie 35 lat.
Kocham Tolkien, ale jego książki są takie ugładzone, poprawne i faktycznie pisane z myślą o młodszym czytelniku.
Jak się wzięłam za Sapkowskiego (a wcześniej czytałam chyba co najwyżej jakieś fantasy osadzone w świecie Warhammera lol), to byłam zachwycona, jakie to jest mięsiste, rzeczywiste i do bólu prawdziwe.
Było też baardzo do przodu, jeśli chodzi o kwestie nietolerancji rasowej, roli kobiet, brudnej polityki itp.
Dlatego nie rozumiem, czemu Netflix próbuje ulepszyć coś, co już wpisuje się w ich ulubiony wokeowy kontent.
Oj, powiedziałbym coś… Khem, moim zdaniem Saga o Wiedźminie (opowiadań nie czytałem) po prostu wcale nie wpisuje się w korpowoke. Od czego zacząć?
W Sadze rasizm jest gdzieś w tle i można z nim żyć, wybucha z pełną mocą dopiero po wojnie, kiedy stare status quo się posypało. W serialu to główna treść, bardzo zresztą w stosunku do książek spłycona, bo jednostronna, podczas kiedy w Sadze Wiewiórki były takimi samymi bydlakami, jak ich kaci ze specnazów.
Saga w zasadzie kończy się pesymistycznie, odwaga, lojalność i poświęcenie zostają w najlepszym razie nagrodzone ochłapami, ale raczej zdradą lub sztyletem zabójcy. Kompletnie niekompatybilne z czarno-białą amerykańską popkulturą.
Z silnymi kobietami w sadze jest problem. Takie postacie, jak Yennefer, w latach dziewięćdziesiątych mogły budzić podziw swoją determinacją, oddaniem najbliższym i czystą siłą ognia, ale od tego czasu wszyscy już widzieli Terminatora 2 i tego motywu nie da się obecnie przedstawić jako progresywny. Jeśli zaś chodzi o Lożę Czarodziejek – ok, tu się zgodzę, są tak zdemoralizowane, że Netflix mógłby je brać z półki i postawić obok Ciri-koniokradki.
Ogólnie jednak sądzę, że odpowiedź jest znacznie prostsza: showrunnerka postanowiła nakręcić fanfik. Świadczy o tym zupełnie inny wybór motywów obecnych w sadze, względem obecnych w drugim sezonie serialu. Mówienie o „ulepszaniu” to elementarne niezrozumienie natury zjawiska. A że wyszło marnie? 90% popkultury jest marne, jeśli robisz fanfik do Dzieła przez duże D, to nie tylko na 90% będzie marne, ale też będziesz wypadać jeszcze gorzej przez porównanie.
Miałem odpisać rano, odpisał Pokaz i teraz mam niejako dwa posty do odniesienia się.
Problem leży w dużej mierze w punkcie widzenia. I Netflixowa adaptacja jest świetnym przykładem na to, jak punkt widzenia kompletnie zmieni odbiór i zachowanie. Bo jak zwrócił uwagę Pokaz, saga nijak nie wpisuje się w korpowoke. Nie jest inkluzywna, nie ma reprezentacji, nie upycha na każdym kroku mniejszości etnicznych, jak ładuje gdzieś lesbijki, to (nie czarujmy się) jako fanservice. Do tego ma rasizm jakiś taki dziwny, bo do „nieludzi” i w drugą stronę, od tych nieludzi do ludzi, a nie mniejszości etnicznych. No i cała masa postaci „silnych kobiet” ostatecznie albo kompletnie wyłamuje się ze społecznego wzorca (a tego korpowoke nie potrafi ogarnąć) albo znów żongluje tym, czego chcą, z tym, co mogą i im wolno.
Ostatecznie więc wygląda to tak, że Netflix dostał klasyczną zabawkę o wkładaniu klocków do odpowiednich dziurek… ale oni wzięli tylko klocki, a kratownicę do ich wkładania mieli własną. Klocki przestały pasować? To je poprzycinali, żeby się mieściły. Niekoniecznie zgodnie z ich wyjściowym kształtem.
Więc nie uważam, że to jest kwestia robienia fanfika. To nie jest w żadnym mierze fanfik, żeby nie wiem jak to próbować zmierzyć. Nie jest to też kwestia jakieś wielkiej bariery kulturowej (na którą powołałby się pewnie Zegarmistrz). W gruncie rzeczy chodzi o to, że Netflix po prostu miał gotowy korpo-wzornik, do którego trzeba było dopasować materiał. Tyle i tylko tyle. Że zabrali się za naprawianie czegoś, co nie było zepsute? Bez znaczenia, po prostu nie pasowało do wzorca, więc bierzemy hebel, piaskarkę i jedziemy.
Teoria Cadaba jest niezła, ale nie tłumaczy jednej rzeczy. Skoro chodziło tylko o wpasowanie sapkowszczyzny do netflixowej kratownicy, to po co było wydawać te pięć dolców na energetyki dla scenarzysty i tworzyć bajkę o baba jadze, zamiast po prostu skopiować Krew Elfów + Czas Pogardy, wyciąć 50% fajnego kontentu i upchnąć na to miejsce chałę?
@Pokaz
Strzelam, bo nie wnikałem w produkcję Witchera ani trochę, ale mogę się w ciemno nawet i o piwo założyć, że pewnie z tego samego powodu, dla którego nie zrobił tego polski Wiedźmin:
Bo się nie dogadali co do praw.
Powtórzę, nie wiem jak było przy Witcherze, ale jak robili Wiedźmina, to 4 na 5 „doróbek” i poprawek materiału wynikało z tego, że Sapkowski im po prostu nie dał praw do całości opowiadań (a co dopiero sagi), tylko zakontraktował co mogą sobie wykorzystać. Najbardziej jaskrawy przykład? Całe backstory Geralta w Wiedźminie miało trwać łącznie do kupy 10 minut i mieć charakter wtedy takich nowoczesnych i innowacyjnych flashbacków i sekwencji koszmaru. I co? I Sapkowski nie dał praw do niektórych ze swoich opowiadań, w wyniku czego okazało się, że czy chcą, czy nie chcą, trzeba jakoś wypełnić już zakontraktowane 13 odcinków dla TVP, a oni mają materiału literackiego na góra 8. Więc z „Głosu rozsądku” zrobiono arc-story na pół serialu, a pierwsze trzy odcinki napisano na kolanie, gdy już kończono przygotowanie planu zdjęciowego.
Poza tym jest jeszcze inna kwestia:
Wcale praw nie trzeba mieć, a jak jesteś korpo, to taniej wychodzi ci kupić „licencję” niż faktyczny copyright. Wtedy z namaszczeniem i podpisami autora oryginały robisz co chcesz, nie przejmujesz się przy tym materiałem wyjściowym, a wszystko jest 10x tańsze, bo raz, że piszesz jak chcesz (a wtedy możesz ciąć po kosztach dowolnie), a dwa, że nie płacisz tantiem autorowi.
Jak było – nie wiem, nie wnikam, Witcher odrzucił mnie momentalnie pierwszym odcinkiem, potem jeszcze zmusiłem się do zmęczenia dwóch kolejnych i uznałem, że mam dość.
PS
Co jest w ogóle w czołówce?
„Based on”? „Adopted from”? „Inspired by”?
Jak jest „inspired by”, to masz odpowiedź.
W sumie to nie był post o Wiedźminie od Netflixa, ale wylewanie frustracji na pewną grupę na FB, gdzie ludzie walą takie teksty jak „Jestem fanem fantasy, ale nie lubię Tolkiena, Wiedźmina, Conana, Gry o Tron, elfów, smoków, magów, złodziei, rycerzy, gildii…”. Ale możemy i pogadać o Netlixie.
Ja myślę, że to też trochę przez to, że Amerykanie mają inny rasizm, niż Europejczycy. U nich ten rasizm wygląda tak, że jak rasista widzi czarnego, to będzie próbował go zagnać na pole bawełny. Europa, zwłaszcza środkowa nie ma natomiast doświadczenia z niewolnictwem. Ma doświadczenie z wojnami między państwami narodowymi. Tak więc ktoś u nas może nie lubić innych ras, albo uważać je za gorsze. Jednak raczej nie uważa ich za stworzone po to, by były jego własnością, ani próbował wytępić. Co więcej, jeśli kogoś nienawidzi, to zwykle nie są to ludzie innych kolorów (ich tylko nielubi lub nimi gardzi), a ludzie wyglądający dokładnie tak samo jak on i bardzo często zachowujący się bardzo podobnie: Niemcy, Rosjanie, Polacy, Ukraińcy, Bałtowie… Nienawiść nie jest wywołana utratą pozycji pana, a faktem, że zabijamy się z nimi od pokoleń i „Babcia opowiadała co Tamci w jej wsi we wojnę robili”. Co więcej o ile amerykański rasizm działa na zasadzie całkowitego wykluczenia, tak nasz jest warunkowy. Dla białego supremacjonisty dozwolone jest deptać wszystkich. Jednak jakiekolwiek interakcje na innym poziomie niż Pan-Sługa są niedopuszczalne. W wypadku europejskiego całkiem dozwolone jest, żeby np. Polacy, Niemcy i Ukraińcy stanęli jak brat z bratem, zjednoczeni przez wspólną nienawiść wobec np. Ruskich. Albo wysyłać broń dwóm walczącym narodom, w nadziei, że wzajemnie się unicestwią…
U Sapkowskiego działa to podobnie. W zasadzie cały konflikt z wiewiórkami bardzo przypomina walki SB vs. UPA. Ludzie i nieludzie żyli obok siebie, mieli różne problemy, ale generalnie są bardzo podobni. Elfy to w sumie tacy ludzie ze śmiesznymi uszami, krasnoludy: ludzie, ale mniejsi. Potem się sypło. I tak naprawdę stracili na tym wszyscy.
A Amerykanie przenieśli na to własne kody kulturowe.
„Jestem fanem fantasy, ale nie lubię Tolkiena, Wiedźmina, Conana, Gry o Tron, elfów, smoków, magów, złodziei, rycerzy, gildii…”
Brzmi jak wyznanie amatora Jesiennej, w wersji zmitologizowanej xD W sumie po co jeszcze udawać, że chodzi o fantasy na tym etapie? Chociaż może racja – jakby powiedziało się, że lubi się powieści przygodowe, to ktoś mógłby błędnie uznać, że chodzi o wartką akcję i postacie o kanciastych szczękach, a nie taplanie się w błocie i odchodach.
Żeby tylko „Jesiennej Gawędy”… Tam masz po prostu konglomerat, w którym masz:
– trochę miłośników „hard fantasy”
– trochę miłośników innych gatunków, takich jak Science Fiction, Weird Fiction, horror, powieść historyczna, młodzieżowa i przygodowa
– trochę miłośników pornografii kostiumowej w stylu Bakera, Strzały Kusziela i Achai
– oraz koktajl Grażyn, Januszy, spermiarzy, post-hipsterów, antyfanów, alternatywek, turystów, sojowych chłopców, szampanowych socjalistów, glonojadów i pozerów
Tonu temu nadają ludzie o podejściu „ja pracuje w bibliotece, więc znam się na książkach”.
Efekty są takie, że masz hasła „Expanse, wspaniała książka fantasy”, albo przychodzi dzieciak, pisze, że przeczytał „Zabójcę Trolli” i chciałby coś w tym klimacie, a polecają mu „Hyperiona”, „Diunę”, „Starą Baśń” i Cherezińską. Była długa dyskusja o tym, że gość wpadł, polecał „Quo Vadis” i nie rozumiał, dlaczego ludzie nie zgadzają się, że to „Fantasy”. Była długa dyskusja o tym, że „Hobbit” pisany jest zbyt trudnym językiem… Do tego potok fotografii szafek na książki i memów roksiar z pod znaku „Jeśli czytasz książki, dam zniżkę”.
Ok, są tam normalni ludzie, z którymi można normalnie porozmawiać, ale ich posty giną w tym ścieku.
Zgadzam się, co do innego rasizmu, bo rasizm i nietolerancja zawsze są indywidualne i wykształcone w konkretnym środowisku. Tylko jakoś Amerykanie nie mogą przyjąć tego do wiadomości zawsze oceniając (i oskarżając) wszystkich przez swoje kody kulturowe.
Chciałam w moim komentarzu podkreślić, jakie to było zajefajne, że Sapkowski 30 lat temu już o tym pisał. Oczywiście nie był pierwszym i jedynym pisarzem na świecie, ale dla mnie był. Stąd ten mój osobisty komentarz z odwołaniem do osobistej historii czytania fantasy.
To mnie chyba poruszyło w jego prozie najbardziej – że był taki do bólu prawdziwy, żadnych słodkopierdzacych historii, tylko szczery obraz tego, czym jest człowieczeństwo. Bo wiadomo, że nie chodzi tu o elfy ani krasnoludy, tylko o literacki symbol „tego innego” (Wam też krasnoludy przypominają tak natrętnie Żydów?).
Ja wcześniej nie czytałam niczego takiego (a byłam wtedy w liceum). Więc to było objawienie. W podstawówce przerabiałam Sienkiewicza i byłam nawet na olimpiadzie z Sienkiewicza i rzygałam tymi mdłymi Danusiami, Oleńkami i Helenami, których jedynym celem i rolą było bycie ofiarą, którą dzielenie uratuje jakiś rycerz.
Te elementy (nietolerancji, silne kobiety, rasizm, zło w człowieku) są dla mnie nadal bardzo ważne w prozie Sapkowskiego. Zawsze śmieszy mnie to gadanie po tej mało tolerancyjnej, acz bardzo propagującej nacjonalizm stronie, jaki to Geralt był zajefajny, bo polski. Był zajefajny, ale z innego powodu. W końcu zginął w obronie przyjaciół reprezentujących mniejszości. Tylko nie wiem, czy to doczytali.
Ostatnio próbowałam wrócić do Wiedźmina, ale ten sposób pisania, który w liceum wydawał mi się objawieniem, teraz mnie drażnił, był taki „za bardzo”, taki na siłę zajefajny. Co nie zmienia faktu, że nadal jestem fanką.
Zbiorczo, bo dużo tego, a mnie nie było parę dni:
@Zegarmistrz
Bardziej chodziło mi o takiego stereotypowego fana JG, który wszystko kontestuje i był hipsterem zanim to było modne, a w ogóle to on nie konsumuje takich dziecinnych rzeczy jak jakieś tam poślednie klasyki fantasy albo inne Conany, dla niego są [tu wstaw jakiś ultra-mroczny kicz na poziomie Bakkera]
… i kto to są glonojady? Bo wszystkie wymienione kategorie z grubsza rozpoznaje, a glonojadów nie.
@Joanna
Nope, żadnych Żydów nie zaobserwowano. Ale ja jestem volksdeutsch z rodziny górniczo-hutniczo-sukienniczej, więc może dlatego widziałem zupełnie co innego i słyszałem też co innego.
No i Nel! Nie zapominajmy o Nel xD
Opowiadania się bronią. Natomiast na samą myśl, że miałbym przebrnąć ponownie przez pierwsze dwa tomy sagi na wypadek chęci powrotu, natychmiast mi się odechciewa wracać do takiej uczciwej całości.
@Barnaba
Z drugiej strony jest też chęć zrobienia kasy. Dla mnie szczytowym osiągnięciem Hollywood nie jest kupowanie pomysłów i ich amerykanizacja, tylko jazdy jak z „Dziewczyną z tatuażem”, gdzie kupili pomysł i… nakręcili to jeszcze raz w Szwecji, ze Szwedami jako postaciami. Tylko aktorzy byli z Hollywood. I TO dopiero było kuriozum, szczególnie, że raptem dwa lata wcześniej wyszła szwedzka, gęsta jak smoła, adaptacja.
Krasnoludy w Wiedźminie:
– żyją obok liczniejszego etnosu ludzi
– zajmują się głównie rzemiosłem, handlem i lichwą
– cierpią z powodu pogromów
– na uniwersytetach cierpią z powodów gett ławkowych.
To mocno przypomina Żydów przed wojną.
Glonojad natomiast to obraźliwe określenie kobiety o bardzo wydętych ustach. Kiedyś odnosiło się do młodych dam o kwestionowalnym intelekcie. Obecnie jest to synonim słowa „pudernica”.
Krasnoludy:
– mówią mieszanką polsko-niemiecką
– są traktowane z buta, chociaż nakręcają gospodarkę kraju, w którym mają autonomię
– z której NA PEWNO chcą się urwać, zdrajcy i niewdzięcznicy!
– każdy podejrzewa je o zdradę na rzecz jak nie „Niemców”, to chociaż bliżej niesprecyzowanych „wrogów”
– w gruncie rzeczy mają w dupie konflikt dziejący się wokół, do którego jednak każda ze stron próbuje je na siłę wciągnąć, najczęściej obiecując kompletnie oderwane od rzeczywistości nagrody za wierność
– co nie przeszkadza im się o takie traktowanie wkurwiać
– nałogowo grają w skata (bo tym jest gwint z książek)
– plus standardowy zestaw wokół ciężkiego przemysłu i roboli
Ja wiem, że stałym żartem jest, że „te dziwne Ślązoki to już w ogóle się odkleiły i się utożsamiają z krasnoludami”, ale to się nie bierze z powietrza.
I tu nie chodzi też o licytację na mojszyzmy, tylko zwyczajne stwierdzenie, że każdy może w tym przeczytać to, co mu pasuje. Z perspektywy lokalnej, „typowy Żyd” w wydaniu z Kongresówki był całkowicie obcym konstruktem, zaimportowanym w ramach narodowego programu edukacji – bo przecież to doświadczenie ogólnopolskie, takie samo jak szlachcic na folwarcznej zagrodzie, a nie coś lokalnego, no nie? Nie ma to jak żyć w kraju, który średnio raz na 150 lat kompletnie zmienia swoje granice.
Więc dla mnie kalka „to oczywiście fantastyczny odpowiednik Żydów!” jest tak samo abstrakcyjna, jak dla was „to oczywiście fantastyczny odpowiednik Górnego Śląska*, szczególnie przed wojną!”
* całego Górnego Śląska w swoim historycznym znaczeniu, czyli aż pod Nysę i Kluczbork, gdzie z miejscowych Ślązaków zrobiono „mniejszość niemiecką”, żeby dopasować ich jakoś do sztucznego konstruktu, jakim jest „odwiecznie polska” Opolszczyzna.
… i jak to mówią, uderz w stół, a nożyce… 😉
Się wtrącę.
„Krasnoludy w Wiedźminie:
– żyją obok liczniejszego etnosu ludzi
– zajmują się głównie rzemiosłem, handlem i lichwą
– cierpią z powodu pogromów
– na uniwersytetach cierpią z powodów gett ławkowych.
To mocno przypomina Żydów przed wojną.”
Tego rodzaju spostrzeżenia sprawiają, że po cichu śmieję się z tych, co się śmieją z tych, co chrzanią o „słowiańskości” Wiedźmina. Ci ostatni oczywiście zasługują na gromkie wyśmianie zawsze i wszędzie, ale po drodze często dochodzi do wylania dziecka z kąpielą: otóż słowiański nie jest, ale jest polski. Za to tym, co mnie za to zadziwia w tym przekonaniu o słowiańskości, jest jakaś dziwaczna skłonność do interpretacji jako ogólnosłowiańskie tego wszystkiego, co tam jest specyficznie polskie. Albo nawet, że tak to nazwę, „specyficznie polskie w latach odpowiadających okresowi powstawania cyklu”.
W sumie to tl;dr jest takie: Wiedźmin jest słowiański, ale tak jak słowiański jest mieszkający w bloku cwaniaczek sprzedający kasety disco polo z bagażnika dużego fiata, a nie jak wzywający imienia Pieruna i Twaroga woj Swędziwór.
Taka ciekawostka: ponoć część czytelników z Niemiec uznało książkę za „tak niemiecką, że aż dziwne, że napisał ją Polak”. Prawdopodobnie wpada w jakieś tony, które są uniwersalne dla Europy Środkowej.
@Mostowiak To spostrzeżenie jest o tyle zabawniejsze, że to ten blog odpowiada za słynną turbo-słowiańską pastę o Wiedźminie, a jak mnie pamięć nie myli, był też kiedyś wpis o tym, że „To taka Polska na prowincji początku lat 90tych, gdzie szczytem biznesu jest kantor albo wywłaszczenie się na fałszywych kwitach” xD
Wodrpressie, czemu ty tak ssiesz jak chodzi o długie ciągi komentarzy?!
Aż się ciśnie Pratchett że w sytuacji kiedy możesz mieć gatunkizm 😉 to rasizm jest zbędny.
Trochę to też syndrom Hollywood. Uważamy naszą kulturę za wyższą, więc jak bierzemy historię z jakiegoś dzikiego kraju z Azji Zachodniej lub Wschodniej Europy to ją poprawiamy, żeby była fajniejsza, bardziej efektowna i zrozumiała.
„Wiedźmin” poszedł w stronę para-mitologicznej tfuczości w rodzaju przeróżnych „Upadków Tytanów”, gdzie mniej więcej zgadzają się imiona bohaterów, natomiast kanon leży i kwiczy, bo przeinaczono wszystko- od fabuły, przez motywy bohaterów, na ich powiązaniach rodzinnych kończąc.
Efekt końcowy w sumie fajnie się ogląda, bo sporo się dzieje, jest dużo walk na miecze, wybuchów i gołych cycków (w wersji na rynek amerykański kobiet w bikini, bo wyprute flaki nie wpływają na psychikę młodzieży tak źle jak narządy rozrywkowe), ale z oryginałem nie ma on nic wspólnego.