Ostatnio swój czas wolny dzielę między Genshin Impact, a czytaniem podręczników do gier fabularnych. Genshin Impact to chińskie narzędzie szpiegowskie, zamaskowane jako azjatycka gra gacha, czyli zjawisko kojarzone z potwornie drapieżnymi strategiami wyduszania z graczy pieniędzy. I powiedzmy sobie szczerze: faktycznie są ci one drapieżne. Podręczniki do gier fabularnych, które czytam są natomiast dość standardowymi, współczesnymi przedstawicielami gatunku.
I tym, co mi się rzuca w oczy jest kontrast w sposobach, które wykorzystywane są do zarabiania na grze.
Genshin Impact: drapieżna gacha
Zacznijmy od Genshin Impact. Opisywana gra jest chiński open worldem wykorzystującym model gacha. Wcielamy się w Travelera, coś w rodzaju boga, anioła lub buddy, który został wykopany z niebios i teraz wędruje po świecie w bliżej nieokreślonym celu, poznając przy tym nowych przyjaciół i różne elementy ludzkiej egzystencji. Ot dość typowa, azjatycka bajka.
Celem istnienia tej gry jest wyłudzanie od nas pieniędzy.
Gra robi to przez system lootboxów, w którym zdobywamy dodatkowe postacie do naszej drużyny oraz potężne bronie dla tychże.
Genshin jest w tym bardzo skuteczny, w zeszłym roku zarobił bowiem 4 miliardy dolarów. Jak łatwo zgadnąć będę tu opowiadał o tym, w jaki sposób te pieniądze generuje.
W sumie jest darmowy:
Zacznijmy od tego, że – jak każde szanujące się dzieło chciwych, żółtych ludzi – Genshin Impact jest za darmo. Sami musicie przyznać, że w wypadku gry dysponującej piękną, nowoczesną grafiką oraz światem o wielkości 60 procent tego, co oferował nam Wiedźmin 3 gratis jest uczciwą ceną.
Co więcej, by przytrzymać w grze graczy twórcy raz na miesiąc albo dwa dodają nowy obszar, wraz z questami, nowymi przeciwnikami i całą masą różnych rzeczy.
Cały czas dochodzą też różne eventy, niespodzianki, mini-gierki i tym podobne… Czasem zaskakują one swoją pomysłowością. Na przykład na potrzeby jednego z questów napisano mechanikę z Dating Simów…
Za co płacimy:
Płacimy za kilka rzeczy, z których najważniejsze są tak zwane Genesis Crystals. Te możemy użyć do nabywania skórek dla postaci, dużych ilości materiałów do ulepszania broni i levelowania bohaterów oraz tak zwanego Fate.
Fate używamy do pozyskiwania nowych postaci. Te zdobywamy podczas losowania. Każdy zużyty Fate to jedno losowanie. Nabycie dodatkowych losowań jest dość kosztowne. Każde fate to 2,5 dolarów.
Dodatkowo można sobie wykupić miesięczny abonament, który (mówiąc w skrócie) daje nam lepszy loot. Przy czym nie jest to loot za postęp w grze. Codziennie bowiem, wykonując niektóre stawiane nam przez grę zadania (typu „wydobądź 10 sztuk rudy”, „zrób 4 questy”) nabijamy tak zwany Battle Pass. Jeden abonament daje nam lepsze nagrody za Battle Pass, drugi: małą nagrodę za samo logowanie się.
Zaznaczyć należy, że każdy z wyżej wymienionych zasobów możemy zdobyć zwyczajnie grając w grę. Poświęcając jakieś 30 minut możemy dziennie zdobyć 1-2 Fate, zależnie od etapu gry, na którym jesteśmy.
Jak Chińczycy mieszają nam w głowach:

To jest screen z gry z mojego konta, a nie marketingowy materiał. Jak mówiłem: za taką jakość grafiki gratis to uczciwa cena.
Jeśli nie zrozumieliście nic z tego, co pisałem wyżej, to znaczy, że wszystko jest dobrze. Genshin Impact bowiem celowo wywołuje zamieszanie. Robi to wprowadzając masę prostych, ale nadmiarowych mechanik.
Tak więc celem losowania postaci kupujemy Genesis Crystals, które potem musimy wymienić na dwa typy punktów Fate. Te zakupić możemy wyłącznie za tak zwane Primogemy. Te znajduje się w skrzynkach, zdobywa wykonując questy, grając w mini gry i tak dalej… Albo kupuje się właśnie za Genesis Crystals po kursie 1 do 1. Oprócz tego Fate możemy kupować jeszcze za Gwiezdny Pył i Blask Gwiazd, który powstaje po tym, jak zużyjemy Fate…
Dodatkowo musimy jeszcze gromadzić trzy rodzaje ekspa, przedmioty potrzebne do rozwijania broni, artefaktów, talentów postaci oraz samych postaci. I (co oczywiste) złoto. Wiele z tych rzeczy możemy kupić oczywiście za Genesis Crystals czyli pośrednio za dolary.
Nie musimy jednak, bowiem rzeczy tych w grze nie brakuje. Przeciwnie: jest ich mnóstwo, wystarczy tylko zbierać. Więc zbieramy i zbieramy ikrę krabów i same kraby, rudę żelaza, marchew, grzyby, mięso, magiczne kryształy, drewno, ryby, miętę i w zasadzie wszystko, co rośnie, skacze, pływa lub lata.
Ale w sumie nie musimy za nic płacić:

Dorobek 3 miesięcy normalnego grania (eksploracji mapy, robienia questów, zabijania potworów), a nie jakiegoś tam farmienia. Nie wydałem na grę ani centa.
Zbieractwo staje się odczuwalne w chwili, gdy nasze postacie dobijają 80-tego poziomu, a uciążliwe, gdy próbujemy rozwinąć je powyżej poziomu 90-tego. Największym problemem staje się jednak dopiero wówczas, gdy mamy już całą drużynę takich bohaterów, a nagle wpadnie nam ktoś nowy, kogo chcemy używać i dociągnąć do poziomu reszty.
Wtedy okazuje się, że do awansowania postaci potrzebujemy przykładowo 40 kawałków bossa, 10 super-magicznych kryształów, zwłok 150 slimów i 170 papryczek chili.
Żeby dojść do takiego poziomu doświadczenia trzeba spędzić w grze 2-3 miesiące. W tym czasie, grając zupełnie mimochodem zdobywamy całe stado postaci i materiały do podciągnięcia ich do 60-70 poziomu.
Tak naprawdę musimy kupować coś tylko w dwóch przypadkach. Po pierwsze: pojawia się nowa postać, którą koniecznie chcemy uczynić swoją waifu czy tam husbando. Wówczas, jeśli nie dopisze nam szczęście w darmowych rzutach (a powiedzmy wprost: zwykle nie dopisuje) należy sięgnąć po portfel.
Po drugie: jeśli jesteśmy komplecjonistami i chcemy mieć wszystkie postacie rozwinięte na maksymalne poziomy i trzaskać combosami po 100.000 obrażeń.
Oczywiście w ten sposób Chińczycy też okazują spryt, bowiem z góry wiadomo, że ktoś, kto poświęcił grze 2-3 miesiące ma silniejszy stosunek emocjonalny doń niż ktoś, kto dopiero zaczyna. Chętniej więc sięgnie po portfel.
Ale hej! Zapłacić za grę wielkości 60 procent Wiedźmina 3, w którą grało się kwartał to nie frajerstwo!
One Ring: Całkiem zwyczajny erpeg
Jedyny Pierścień jest całkiem zwyczajną grą fabularną. Co więcej, używane w nim rozwiązania obecnie nie budzą jakichś szczególnych wątpliwości w światku. Przeciwnie, wiele innych gier, jak choćby nowy Conan czy gry na mechanice Genesys używają podobnych rozwiązań.
Można więc powiedzieć, że to, co sobą prezentuje to nowa normalność.
Kup grę:
Podręcznik do Jedynego Pierścienia jest dużą, grubą książką. Kosztuje 55 dolarów, jeśli kupujemy wersję anglojęzyczną lub 249 złotych, jeśli kupujecie wersję polską.
Jak widać monetaryzacja gry nie jest tym razem skomplikowana.
Kup kostki:
Dodatkowo do gry należy posiadać specjalne kostki narracyjne. Różnią się one od innych na kilka sposobów. Po pierwsze: są to kostki do gier fabularnych. Jako, że nie wszyscy czytelnicy tego bloga uprawiają tą formę rozrywki wyjaśnię: w grze używa się kostek 6 ściennych („normalnych”) i 12 ściennych (oprócz tego erpegowcy mają też kości 4, 8, 10 i 20 ściennych, ale w Jedynym Pierścieniu nie używa się takich).
Po drugie: są to kostki narracyjne. Różnią się od innych tym, że mają na sobie tolkienowskie znaczki.
Do gry potrzebujemy jednego zestawu na każdego uczestnika, czyli średnio cztery.
Jeden zestaw kosztuje 79 złotych.
Kup dodatki:
Gra jest oczywiście rozwijana i ma liczne dodatki. W dodatkach owych znaleźć można różną, dodatkową treść, której nie ma w podręczniku. I faktycznie: w podstawce nie ma wiele treści. Nie ma w niej na przykład opisu Shire, mimo że gra toczy się głównie w jego okolicach, bowiem opis Shire znalazł się w Zestawie Startowym. Nie ma opisu Rivendell, bo do Zasłonki Mistrza Gry dodano 12 stronicowy dodatek opisujący Rivendell właśnie. Nie wspomniano ani słowem o Elrondzie, bo tego opisano w wyżej wymienionym dodatku o Rivendell.
Oczywiście nikt nie każe Ci nic kupować.
Kolejno: 229 i 104 złote 90 groszy.
Innymi słowy: żeby mieć kompletną grę należy wydać 819 złotych i 90 groszy. Oszczędzamy trochę, gdyż w zestawie startowym otrzymujemy jeden komplet kości.
Ja tu nie bronię Genshin Impact:
Ta gra jest podejrzana już przez sam fakt tego, że jest chińska. Bo nikt nam nie gwarantuje, że kodu nie napisano krwią Tybetańczyków, a serwerów nie napędzają ujgurskie łzy.
Co więcej kapitalizacja tej gry jest bardzo drapieżna. Tak naprawdę używane są wszystkie sztuczki: od celowego wywołania chaosu, przez rozbicie dużego problemu na szereg bardzo małych, zdawałoby się trywialnych zadań, budowanie więzi emocjonalnej z graczem i jej bezlitosne wyzyskanie, lootboxy, hazadr, pay to win i masa innych, wątpliwych rozwiązań.
Nie zamierzam też demonizować tego, co ostatnio stało się nową normalnością na rynku gier fabularnych. Opis Shire jest we Władcy Pierścieni, Elronda mogę sobie house rullować, a elfickie znaczki narysować na kostkach markerem permanentnym.
Ocenę sytuacji pozostawiam czytelnikom. Podobnie jak ocenę stosunku zawartości do ceny obydwu gier.
>Jeden zestaw kosztuje 79 złotych.
Albo jeden zestaw kości-blanków za 6-10 zł i marker z końcówką 0.25 mm, no ale sam podajesz takie rozwiązanie, więc i no właśnie
>Innymi słowy: żeby mieć kompletną grę należy wydać 819 złotych i 90 groszy.
A potem ludzie mnie pytają, czemu bez mrugnięcia okiem jestem piratem i jak ja w ogóle mogę żyć ze sobą… Normalnie? Szczególnie w warunkach, gdy ja te gry czytam, przewracam oczami i nawet nie to, że nie mam czasu je przetestować, co nie czuję nawet potrzeby playtestu czegoś, co już na poziomie czytania jest do dupy. Kosz i idziemy dalej.
>co ostatnio stało się nową normalnością na rynku gier fabularnych
Nie stało. Stało się synonimem sprzedawania ludziom brandów. To zupełnie rozbieżne zjawiska. Model aktualnego rynku papierowego RPG w mega uproszczeniu wygląda tak:
– gówno-gierki napisane na kolanie, w modelu „sam wybierz, czy/ile chcesz zapłacić twórcy”
– gówno-gierki napisane na kolanie, w modelu „kup 5 w cenie 3, a 6 gratis”
– gówno-gierki napisane na kolanie, w modelu „kup 1 grę w cenie dwóch BigMaców”
– gówno-gierki napisane na kolanie, w modelu „zasugeruj się ceną, żeby uznać, że masz dobrą grę przed sobą”
– normalne gry, w modelu „nigdy o nas nie słyszałeś, ale staramy się przetrwać, więc to będzie 29 dolarów”
– normalne gry, w modelu „jesteśmy n-tą edycją tej marki, znasz nas, wiesz na co się piszesz, to będzie 19 dolarów za starter, ale dobrze wiesz, że musisz kupić jeszcze k3+1 dodatków jeśli chcesz grać pod konkretny styl/typ postaci/klasę, więc razem będzie 57 dolarów, za co jednak gwarantujemy ci, że wszędzie na świecie znajdziesz współgraczy dzięki sile marki”
– pazerne maszynki do robienia pieniędzy, w modelu „wrzuć nam do koszyka jak najwięcej kasy na zbiórce, a potem kup jeszcze od nas naszą grę za 49.99, small studio, please understand”
– pazerne maszynki do robienia pieniędzy, w modelu „kurde, te DLC do gier komputerowych to super biznes, co jakbyśmy wycięli z naszej gry kilka istotnych, bazowych elementów i rozrzucili je po dodatkach, żeby wycisnąć jak najwięcej hajsu z frajerów”
– pazerne maszynki do robienia pieniędzy, w modelu „nasza gra jest przyjazna osobom queer/lewakom/neonazistom/fanatykom religijnym/inne, a nasz model jest oparty na sztucznie stworzonej kontrowersji… to będzie 99 dolarów i nie zapomnij powiedzieć reszcie internetu jaki jesteś oburzony!”
– pazerne maszynki do robienia pieniędzy, w modelu „sprzedajemy ci brand, który musi na siebie zarobić, więc kupisz od nas obowiązkowo jak najwięcej papieru i plastiku, a my będziemy cię czesać z kasy ile tylko się będzie dało, a jak zaczniesz marudzić, to i tak ruszy nowa edycja, więc będziemy mieć nowych frajerów do łupienia, a ciebie olejemy”; One Ring jest tutaj niczym w porównaniu z polityką GW przez ostatnią dekadę
– dowolna mieszanka powyższych, z 2-3 elementami składowymi
Przy czym chciałbym od razu zwrócić uwagę, że lwia część gier jednak powstaje w ramach obu kategorii „normalnych”, a reszta to jakieś marginesy (a często marginesy marginesu), ale za to bardzo głośne i bardzo rzucające się w oczy.
O Genshinie nie będę mówił, bo gacha i w ogóle grind jest tak odległa od tego, co w ogóle uważam za rozrywkę, że nie mogę się kompletnie do tematu odnieść, bo jest dla mnie zwyczajnie abstrakcją.
Mam jednak spostrzeżenie do tego, po co się tak naprawdę kupuje papierowe RPG, a „test” ten oblewają prawie wszystkie wymienione przeze mnie „modele” prowadzenia tego biznesu. Mianowicie kupuje się zasady, które ktoś opracował, a następnie przetestował, dokonał korekty i ostatecznie wydał jako dobrze zrobione. Nie kupuje się światów (chyba, że jest się upośledzonym i mówię to z całą świadomością faktu, jak niepoprawne to stwierdzenie), nie kupuje się lore, nie kupuje się fluffu. Kupuje się mechanikę. Opracowaną, sprawdzoną, wystandaryzowaną. Im ta mechanika jest lepsza, tym większy sens ma kupienie gry. Bo oferuje bazę, którą ktoś wymyślił i skrupulatnie opracował w jakimś konkretnym założeniu, a resztę może już z tym zrobić gracz, często nawet otwarcie ignorując świat opisany (no chyba, że jest on nieodzownym elementem mechaniki, ale takich gier jest relatywnie mało).
Dlatego też narasta we mnie pogłębiająca się apatia do gier w trendach między PbtA a FitD – one tak naprawdę sprzedają ludziom „obietnice dobrej zabawy” i bliżej niesprecyzowane poczucie elitarności z racji na wybrany tytuł. Mechaniki albo w nich nie ma, albo jest absolutnie niestrawna, albo wręcz idzie w stronę Trzewiczkowego „by wnieść swoją grę na wyższy poziom, musisz nagiąć/zignorować zasady”… więc jakie jest uzasadnienie ceny tak naprawdę? Co jest „produktem”, który ja mam kupić? Bo mechanika nie działa nawet w swoich własnych założeniach, więc za co ja płacę? Za gotowe, liniowe, wręcz railroadowe scenariusze? Za generyczny świat przedstawiony, a do tego wyjęty z innych tytułów?
I tym akcentem idę się pakować na planszówki, bo Dominium się samo nie zbuduje. Gra, która choć nie jest papierowym RPG, doskonale pokazuje, jak istotne jest dopracowanie zasad i ich playtest, żeby można było się czymś bawić bez końca przez kilka lat i znudzenia, a gdzie gracze sami sobie grę konstruują w oparciu o solidną podstawę mechaniki.
Bo jakbyśmy mieli siedzieć i każdy miał wymyślić co robimy dalej, to nie trzeba by kupować gry.
>Jeden zestaw kosztuje 79 złotych.
Albo jeden zestaw kości-blanków za 6-10 zł i marker z końcówką 0.25 mm, no ale sam podajesz takie rozwiązanie, więc i no właśnie
Albo bierzesz Pan wyciągasz z kieszeni telefon. Google -> one ring dice roller.
Oooo popatrz. Nie wydałem na to nawet złamanego grosika.
Chyba z półtora roku grałem w te najnowszą inkarnacje star wars rpg gdzie znowu mamy „kup pan kostki” ale w mojej grupie jedynym który je kupił był gracz który ma świra na punkcie zbieractwa rpg’owych rzeczy. Nawet MG się nie chciało ich kupić.
>Telefon na stole
>Generator kości
>HEHE UDAŁO SIEM!
Proszę iść sobie do innego stolika.
Kości narracyjne w 95% przypadków są zbędnym gadżetem, bo tak naprawdę dalej operują systemem takim samym jak cyferki – „jak wypadnie X, to Y”. Gier, które rzeczywiście używają tego w jakiś sposób wykraczający poza ten model jest jak na lekarstwo. I ani One Ring ani żadna edycja SW FFG się do tego nie zaliczają, więc nawet nie trzeba kupować blanków i ich przemalowywać – można kupić nawet i na sztuki (albo wziąć z posiadanego już woreczka) odpowiednie kostki i rzucać nimi normalnie. Ba, jak się graczom nie powie, że mają być jakieś specjalne kostki do tego, to się nawet nie zorientują.
Plus – zestaw głupich kości 6k6 kosztuje dziś 6-8 złotych. Takich zwyczajnych kostek, kupionych w papierniczym albo kiosku ruchu. Więc idea, że przyoszczędzamy na czymś, co jest w normalnej cenie, bo zamiast wydać na k8 blank 8 zeta, nie dość dość, że telefonu, to jeszcze generatora rzutów jest… zostawię to bez komentarza.
No i nie zapominajmy o grach w rodzaju tych opartych na Ubiquity, gdzie jasne, są „specjalne” kostki, ale ich specjalność nie polega na tym, że fajnie wyglądają, a – co o wiele ważniejsze – są przy tym całkowicie opcjonalne i można używac na ich miejsce dosłownie dowolnych kostek. Nawet takich o różnej liczbie ścianek.
O matko! Czyli przez półtora roku grałem źle?
Jakie to szczęście że mimo tego miałem z tego ubaw.
I jeszcze te wszystkie razy kiedy grałem w rpg online bez nawet dotykania fizycznych kości przez całe miesiące.
Naprawdę nie rozumiem co mnie pokusiło żeby tych głupich generatorów używać?
Mnie i miliony ludzi na całym świecie.
Ojej, sarkazm! I to jaki cięty! Szkoda tylko, że zbudowany na fałszywej projekcji.
Jak cię bawi granie online – twoja sprawa, ja ani nie bronię, ani nie potępiam.
Tylko tak na przyszłość, żebyś się nie zdziwił, jak zmienisz grupę albo po prostu siądziesz do fizycznego stołu: zdecydowana większość ludzi krzywo patrzy na to, że ktoś w ogóle ma telefon w ręce, a co dopiero próbuje go używać w charakterze kości. Pomijam przy tym w ogóle kwestię tego jak (nie) działają generatory na dłuższą metę.
No i uważaj, żeby z konia nie spaść, bo się można poobijać 😉
Jak mam inaczej odpowiedzieć jak nie sarkazmem na twoją gadkę?
Też tak kiedyś miałem, że myślałem, że mój sposób patrzenia na to jak inni się bawią w jakiekolwiek hobby jest jedynym słusznym i myślałem że tamci inni są „upośledzeni” ale skończyłem 13 lat.
Za każdym razem jak na tym blogu pasa hasło RPG albo nie daj Boże jeszcze o systemie którego nie lubisz to nie możesz się powstrzymać żeby wylać z siebie potok ociekających impertynencją toksycznych mojszyzmów.
Jesteś jak małpa w klatce.
Wystarczy kopnąć tą klatkę mówiąc coś z czym się nie zgadzasz i zaczynasz się pultać i rzucać w innych na prawo i lewo gównem.
Trudno jest nawet dyskutować z kimś kto ma tak nabuzowane ego.
Słowo „gacha” nie pochodzi od „gather”. Jest to onomatopeja imitująca odgłosy wydawane przez te klasyczne automaty z kulkami, gdzie wsadza się monetę i kręci korbą.
Ubiegłeś mnie 🙂
Lubie czytać ten blog ale jakoś mają się tu pojawiać takie oczywiste bzdury jak ta „ludowa etymologia” pochodzenia słowa „gacha” to w końcu odpadnę. To naprawdę tak ciężko sprawdzić w 10 sek w Google?
Moze w ramach pokuty autor bloga przyzna się jakie jest źródło tej rewelacji że słowo gacha pochodzi od gather.
10 sekund z Google i czytamy na Wikipedii:
„Gashapon” is onomatopoeic from the two sounds „gasha” (or „gacha”) for the hand-cranking action of a toy-vending machine, and „pon” for the toy capsule landing in the collection tray.”
Już się tłumaczę. Wybrałem etymologię „Gacha” od „Gathre” (zbierać)” bo składa się z 4 słów i jednego zdania jednoczłonowego, jest też prostsza do zrozumienia, gdyż wymaga przyswojenia tylko jednego, obcego pojęcia. Wyjaśnienie „Gacha jest skrótem od słowa „gashapon”, onomatopei naśladującej dzwięk „gasha”, wydawany przez automat sprzedający zabawki i „pon” dzwięk wypadającej z niego zabawki” składa się z 18 słów, stanowi wybitnie złożone, czterordzeniowe zdanie, które do zrozumienia wymaga kilku obcych pojęć. Jako takie to drugie wyjaśnienie (mimo, że częściej spotykane i prawdopobodobnie bliższe prawdy) zdanie jest mętne, skomplikowane i uznałem, że rozbija tekst. Jako, że 1) informacja ta nie jest jakoś szczególnie istotna (tzn. nie doprowadzi nikogo do utraty zdrowia, pieniędzy lub innej, błędnej decyzji życiowej), 2) najpewniej umrze 5 sekund po przeczytaniu tekstu (bo jeśli ktoś, po tylu latach istnienia zjawiska ciągle się z nim nie spotkał, to pewnie nie spotka go nigdy więcej), 3) jeśli okaże się istotna, to ktoś mnie w komentarzach sprostuje. Tak więc zdecydowałem się na wyjaśnienie łatwiejsze.
Osobiście wolałbym nie dostać tu żadnej informacji o etymologii, niż zmyśloną. 🙂
Jeżeli uważasz to za istotne mogę zmienić.
Czyli „wolę napisać nieprawdę, bo ładniej brzmi niż prawda”. Fajna filozofia.
Dwie osoby zwróciły na to uwagę, więc IMO jest istotna. Nie rozumiem podejścia „prawdziwa etymologia jest skomplikowana, więc zamiast tego zmyślę fałszywą, ale za to prostszą”. Czemu to służyło?
Ten tekst nic by nie stracił, gdyby tego krótkiego fragmentu „(od „gather” czyli „zbierać”)” w ogóle w nim nie było – a nawet by zyskał, bo nie zawierałby dezinformacji i nieprawdy. Po co zadawać sobie trud okłamywania czytelnika?
A co by było gdyby ktoś po przeczytaniu zapamiętał tę informację, a potem komuś innemu to powiedział jako ciekawostkę? Sam wyszedłby na idiotę i do tego nieświadomie rozpowszechniałby dezinformację i „fake news”. Oraz straciłby zaufanie do rzetelności i wiarygodności tego bloga. Ja sam w tym momencie zaczynam się zastanawiać ile takich fejków już tu przeczytałem, ale nie wyłapałem bo nie mam wiedzy w temacie.
Apeluję o więcej odpowiedzialności za słowo pisane – jeśli czegoś nie wiesz, to sprawdź przed napisaniem w rzetelnym źródle. A jeśli Ci się nie chce (rozumiem, to darmowy blog) to przynajmniej nie zmyślaj rzeczy które nie są prawdą – lepiej nic nie napisać w danym temacie niż fantazjować (czyli po prostu kłamać).
Czy istnieją jakiekolwiek wiarygodne źródła które potwierdzają że słowo „gacha” może pochodzić od „gather”? Nadal ciekawi mnie skąd wziąłeś tę etymologię – bo jeśli „z głowy” no to naprawdę słabo.
W takim razie usuwam kontrowersyjny zapis.
Jak mówiłem: nie sądziłem, że wywoła to emocje. Prawdę mówiąc nie myślałem nawet, że ktokolwiek zwróci na to uwagę.
Przepraszam w tych okolicznościach najmocniej.