Czym była katastrofa roku 1983? Otóż w roku tym, wskutek nadprodukcji kiepskich gier, wydawanych w złym stanie i często niedokończonych, rynek gier wideo przeżył tak gwałtowne załamanie, że omalże nie doszło do ich wymarcia jako medium. Jego wartość skurczyła się o 97 procent i przez wiele lat nie mogła powrócić do wcześniejszych rozmiarów. USA natomiast trwale straciło prowadzenie w wyżej wymienionej dziedzinie na rzecz Japonii.
Obecnie problemem nie jest jednak przemysł growy, a raczej filmowy. Czy możemy spodziewać się po nim równie gwałtownego zawalenia się?
Jeden zły film nie jest problemem:
Zacznijmy od jednego: internet pełen jest mściwych fanów, którzy chcieliby widzieć śmierć tego czy innego wydawcy za to, co zrobił z ich ulubionym lub wręcz ukochanym tytułem. Patrzą oni na mające ostatnimi czasy miejsce wtopy i każdy z nich zastanawia się „czy to już?”. Otóż: to jeszcze nie teraz. Firmy takie, jak Amazon, Disney, HBO, Netflix czy Warner są po prostu za duże, żeby upaść w wyniku jednej wtopy. Spójrzcie choćby na taki Amazon. Prawdopodobnie stracił na Rings of Power okrągły 1 miliard dolarów. Problem w tym, że w tym roku wartość Amazonu spadła o 400 miliardów. Tak więc to niefortunne potknięcie nie było nawet jednym procentem ich przepływów pieniężnych.
Dziesięć już tak…
Obecnie branża filmowa ma kilka problemów. Po pierwsze: wskutek pandemii Covid ludzie przez ostatnie kilka lat nie chodzili do kin. Co więcej efekty były podobne jak dla polskiego kościoła: wiele osób straciło zainteresowanie. W efekcie wytwórnie filmowe przerzuciły się na streaming. Zainwestowano w serwery, zatrudniono programistów… Ale nim streaming zaczął się monetaryzować pandemia skończyła się, a ludzie zaczęli cofać subskrypcje.
Co więcej konkurencja zaostrzyła się. O ile kilka lat temu w zasadzie główną platformą streamingową był Netflix, tak teraz są to też Disney Plus, Amazon Prime oraz Apple TV.
Tu dochodzimy do nowego problemu: otóż ani Netflix ani Amazon ani Apple nigdy nie były producentami filmowymi. Disney natomiast nie ma doświadczenia w prowadzeniu usług sieciowych takiego rozmiaru.
Spójrzmy na przykład Netflixa. W czasach, gdy uchodził za genialną usługę znacząca część treści była obca. Breaking Bad produkowało AMC, The Vikings: History, Last Kingdom: BBC, Rick and Morty: Adult Swim, Daredevil i Punisher: Disney, Expanse: SyFy.
Obecnie producenci ci w dużej mierze rozeszli się do konkurencji.
Co więcej: podejrzewam, że firmy te są za duże, by ich proces produkcyjny dało się kontrolować w sensowny sposób. Produkują zbyt dużo i zbyt drogich filmów i seriali, by jedna osoba lub współpracująca ze sobą grupa mogły to opanowanować. Proces produkcyjny jest zbyt rozproszony w przestrzeni. Filmy kontraktowane są za bardzo do przodu, żeby w wypadku pomyłki strategię dało się zmienić w sensownym przedziale czasu.
Co więcej: produkowanie mniejszej ilości droższych filmów nie wchodzi w grę: nie zarobią na siebie, bowiem na świecie nie ma wystarczająco dużo ludzi, żeby to oglądać. Produkcja większej liczby tańszych filmów pogłębi problem.
Przyjrzyjmy się kondycji głównych graczy:
Ta nie jest szczególnie dobra. Posłużymy się tutaj trzema pojęciami. Będą to:
-
Przychód: czyli pieniądze trafiające do firmy.
-
Dochód: pieniądze, które pojawiają się na koncie firmy po odjęciu podatków i wszystkich kosztów.
-
Oraz wskaźnik Cena / Zysk, który jest wskaźnikiem zysków na jedną akcję. Powstaje on po tym, jak podzielimy kapitalizację firmy (sumaryczną cenę wszystkich jej akcji) przez jej dochód. Wskaźnik C/Z pokazuje w jakiej kondycji jest firma oraz jakie ryzyko inwestycyjne się z nią wiąże. Generalnie uznaje się, że neutralnym wskaźnikiem jest C/Z 10. Firmy o niższym wskaźniku uchodzą za okazje inwestycyjne, wyższym: za ryzykowne.
Firma: |
Przychód: |
Dochód: |
Cena / Zysk: |
Amazon |
469,8 |
11,1 miliardów |
86,5 |
Disney |
82,7 |
3,2 miliarda |
56,7 |
Netflix |
29,7 |
5 miliardów |
28 |
I te dane mogę podsumować dwoma słowami.
To jebnie…
Zacznijmy od giełdy. W tej chwili wszystkie te firmy mają tak przeszacowane wyceny, że – przy zachowaniu obecnych dochodów – ich inwestorzy nie dożyją dnia, gdy nań zarobią. Rekordzistą jest tu Amazon, który musiałby pracować 86 lat, żeby zarobić na wykup swych akcji.
Widać też, że zarówno Amazon jak i Disney palą na coś gigantyczne pieniądze. Jako, że coraz bardziej robię się sceptykiem globalizacji i hiper-liberalizmu, to mam nadzieję, że tym czymś nie są negocjacje z Cesarstwem Klingonów, bowiem chyba tylko rozszerzenie usług obydwu firm na należące doń planety mogłoby uzasadnić takie wyceny. Sorry no, ale w tej chwili na Ziemi nie ma chyba już wystarczająco dużo ludzi, którzy mogliby kupować ich towary i usługi. Bo do tych 10 procent posiadających 50 procent ziemskiego majątku obie już dawno docierają.
Zwłaszcza te wydatki Amazonu są dziwne. Choć być może jest to cecha branży? W niektórych, jak sklepy detaliczne cechą charakterystyczną jest bardzo duży obrót przy małych zwrotach. Przykładowo Biedronka w zeszłym roku miała 18,3 miliarda euro obrotu i tylko 0,4 miliarda zysku. Choć należy zauważyć, że Biedronka wybudowała 65 i odremontowała 252 sklepy.
Taki model wydaje się też dość ryzykowny, bowiem Biedronka sprzedaje dobra pierwszej potrzeby, a Amazon luksusowe. Ludzie po prostu zawsze będą kupować makaron i ryż, a filmy niekoniecznie.
Widzę tutaj też trzy problemy. Po pierwsze: Netflix mimo wszystko wydaje się na tle konkurencji zdrową firmą, rozsądnie wycenianą, mającą pole do ekspansji oraz notującą duże zwroty. Netflixowi „wystarczyłoby” podwoić dochody, by mniej-więcej zgadzał się z oczekiwaniami inwestorów, a biznes był mniej-więcej bezpieczny. Wydaje się to mieścić w królestwie możliwości, choć nie jestem pewien, czy mieści się w królestwie realnych szans.
Po drugie: nawet, jeśli Amazon i / lub Disney zdołają wypchnąć Netflixa z rynku i przejąć jego dochody to nic to dla nich nie zmieni. Na streamingu po prostu zarabia się za małe pieniądze.
Po trzecie: kondycja finansowa wszystkich tych firm jest taka, że jeden rok mniej udanych premier filmowych może je faktycznie posłać na drogę w zaświaty.
Disney: przypadek szczególnej troski:
Bardzo ciekawym przypadkiem tutaj jest Disney. Większość obrotu firmy nie jest bowiem generowana z twórczości filmowej, ale z innej działalności: parków rozrywki, kin, hoteli i innych takich. Z tymi sektorami jest duży problem. Na początku Disney poważnie je rozbudował wprowadzając nowe atrakcje i zbudował kilka nowych (w tym w Hongkongu i Chinach). Część z tych inwestycji okazała się bardzo złą decyzją. Co więcej w międzyczasie walną covid, więc parki (i kina oraz hotele) nie działały. Kiedy zaczęły działać ludzie nie wrócili, a przynajmniej nie tak tłumnie jak wcześniej…
Przy okazji Disney wdał się w kosztowną wojnę z Netflixem i Amazonem o streaming. W prawdzie obecnie jest największą platformą streamingową na świecie, ale firma do tej usługi dopłaca.
Tak więc sytuacja spółki jest co najmniej ciekawa.
Ale ma z czego spadać:
Tak na oko, to zawalenie się wszystkich trzech biznesów jest całkiem możliwe. Pierwszy i najprawdopodobniejszy scenariusz to tak zwane „urealnienie wycen” czyli ich spadek do poziomów, które faktycznie da się osiągnąć w przewidywalnym czasie. Czyli w ciągu jakichś 10 lat. Tak więc akcje Amazonu mogłyby spać jakieś 8-9 razy w dół, Disneya: 5-6, a Netflixa: 3. Rozważając realizm takiego scenariusza należy zastanowić się nad tym, na co te firmy wydają tak duże pieniądze. W wypadku pierwszych dwóch bowiem, na każdy zarobiony 1 dolar przypada 30-40 takich, które nie zostają w portfelu. Jeśli jest to pokrycie kosztów działalności, to raczej jest źle. Jeśli to inwestycje, które mają zwrócić się w przyszłości, to są szanse, że źle nie będzie.
Po drugie: całkiem możliwe jest, że pieniądze te idą na inwestycję. Prawdę mówiąc nie całkiem jestem w stanie wyobrazić sobie w co Amazon i Disney mogłyby inwestować, żeby uzasadnić swoją wycenę giełdową. Za to całkiem możliwe, że któraś z decyzji okaże się błędna. Albo, że dokonają serii bardzo błędnych decyzji, która podetnie im skrzydła w innym sektorze, niż filmowy.
Po trzecie: faktycznie możliwy (choć mało prawdopodobny) jest scenariusz „katastrofy lat 80-tych”. W tym celu jednak konieczne była naprawdę długa seria porażek: w wypadku Disneya: 3-4 Pierścienie Władzy lub Disney+ (chyba, że nauczą się go monetaryzować), 15-20 Pinokiów lub Dziedzictw Krwi albo kilkaset Velm.
Oddzielna kwestia to zaufanie klientów. To mogą stracić i jeśli nauczą klientów, że ich filmy to syf, to zapewne ci przestaną przychodzić. To jednak wydaje mi się mało prawdopodobne.
Bardziej od gwałtownego krachu prawdopodobne wydają mi się dwa inne scenariusze. Pierwszy: utrzymanie się statusu quo. Czyli premiera jednego superprzeboju zarabiającego na 3-4 klapy. Na dłuższą metę nie do tolerowania dla akcjonariuszy, acz trudno powiedzieć, czy dla widzów?
Drugi: powolny zjazd czyli cięcie nierentownych biznesów i zwalnianie pracowników, zakończone dalszym spadkiem przychodów i nieznacznym lub zerowym wzrostem dochodów, dalsze cięcia, dalsze niezadowalające efekty, powtarzane w kółko, aż firmy te znajdą się w stanie równowagi…
No, chyba, że faktycznie pracują nad jakimś vunderwaffe.
Amazon gra w inną grę bo nie musi zarabiać na streamingu. Celem jest sprzedanie ludziom Amazon Prime, które daje darmową wysyłkę. A jak już mają darmową wysyłkę, to może coś kupią na Amazonie. Amazon idzie na bycie monopolistą w sprzedaży internetowej.
Do czasu przecież USA nie mogą tolerować takiego stopnie monopolu i integracji sprzedaży. Dla Amazona problemem będzie kongres nie akcjonariusze.
>mityczne załamanie się rynku gier
… w Stanach. Nie globalnie. Nie na jakimkolwiek innym rynku. W międzyczasie rynki europejskie i japoński przeżywały eksplozje, każdy po swojemu i na ciut innych warunkach – ale wszystkie były do przodu i w bardzo gwałtownym rozwoju. Więc nie wiem, czy powoływanie się na zmitologizowaną wersję „załamania” rynku gier ma sens, gdy chce się mówić o czymś o zasięgu globalnym. Z drugiej strony – nie wiem, czy zapaść streamingu faktycznie by kogokolwiek w skali światowej obeszła. Ba, czy obeszłaby nawet Amerykanów.
>streaming a efekt skali
To działa też w drugą stronę. Wyprodukowanie całej masy tanich, szybkich serialików (wróciliśmy do epoki tuż-przed-Lostami, z serialami-próbkami na 13 odcinków, które w razie czego są napisane na zamkniętą w sobie historię nie wymagającą kontynuacji – niejako równolegle do „dziesięciogodzinnych filmów”, jakie z góry pisze się pod jeden sezon, ale by opowiedzieć konkretną historię, a nie, że może będzie z tego kontynuacja) sprawia, że ciągle jest ruch i ciągle coś nowego, świeżego. Nie sprzedało się? Trudno, kosztowało paczkę czipsów i garść dolarów, żeby wyprodukować. Sprzedało się? Spoko, robimy następny sezon, za pół paczki czipsów i bez dolarów. Dużo, dużo większym problemem jest, gdy wyprodukuje się jeden, kosztowny serial, jeszcze szczególnie taki, który wymaga inwestycji w scenografię stałą i kostiumy. Więc dużo większą „tragedią” (dla działu księgowości, oczywiście) jest zaksięgowanie pod jednym tylko tytułem 200 mln dolców na produkcję i potem porażka serialu, niż te same 200 mln rozbite na 10 różnych seriali, z których tylko 2 dostały wznowienie. Realnie te „drugie” 200 mln nie tyle, że jest mniejszą stratą, co generuje zyski, podczas gdy „duża” produkcja, która się rozjeżdża, oznacza problem i brak płynności. Dla Amazona może niekoniecznie, ale podwykonawca może pójść z torbami. A to wbrew pozorom jest problem dla np takiego Amazona, bo nagle muszą szukać nowego wyrobnika, więc tracą czas i pieniądze.
Dziwi mnie, że w ogóle z takim uporem produkuje się sci-fi i fantasy. Kosztują najwięcej, widownia z założenia już jest skurczona, a potem jeszcze trzeba gromadzić scenografie i rekwizyty (koszty magazynowania same w sobie tworzą problem na dłuższą metę), podczas gdy nie zajmują się tym firmy w „branży”, więc płacą niejako podwójnie. Jak się przejrzy listę faktycznie najbardziej oglądanych seriali, szczególnie w Stanach (większośc z nich nie ma żadnego eksportu), to okazuje się, że królują rzeczy bardzo prozaiczne i przyziemne (łącznie z tym, że najlepiej idą tanie jak barszcz seriale spod znaku Strażnika Teksasu i najpospolitsze telenowele) – a mimo to serwisy streamingowe przede wszystkich prześcigają się z jakimiś abstrakcyjnymi pomysłami, które dużo kosztują, zwykle słabo idą i ogólnie mam wrażenie, że albo algorytm jest źle napisany, albo ludzie, którzy tym zarządzają, na siłę chcą udowodnić sami sobie, że „nerdowski kontent” się dobrze i łatwo sprzeda (i idzie im to z każdym rokiem coraz gorzej). Wyjątkiem był chyba na tym tle tylko Netflixowy „Orange is new black”, który wycisnął z pomysłu „serial obyczajowo-komediowy w kobiecym więzieniu” siódme poty (i siedem sezonów) – ale to też pokazuje, z użyciem niewielkich nakładów można było produkować serial ciągnący się siedem sezonów. Za cały budżet tego serialu można by wyprodukować może z pół sezonu Gry o Tron, a oglądalność miały w zasadzie taką samą (a GoT nie szedł w streaming, więc teoretycznie odbijał sobie budżet tradycyjnymi reklamami).
>Netflixowi „wystarczyłoby” podwoić dochody, by mniej-więcej zgadzał się z oczekiwaniami inwestorów, a biznes był mniej-więcej bezpieczny. Wydaje się to mieścić w królestwie możliwości, choć nie jestem pewien, czy mieści się w królestwie realnych szans.
Problemem Netflixa jest tak naprawdę „załamanie” (czytaj: powrót warunków przedpandemicznych) koniunktury. Zainwestowali w 2020 na intensywną ekspansję i zatrudnianie, a potem się okazało, że jest im to zbędne. Stąd ich przeszacowanie nawet nie to, że jest zawyżone, co wszyscy zorientowali się, że przeceniono koniunkturę wygenerowaną przez covid (pewnie oceniał to algorytm, jak wszystko w Netflixie) i dlatego akcje „spadły”.
Jakby nie wydali karuzeli kości z okazji pandemii, prawdopodobnie byliby dziś w fenomenalnie dobrej pozycji, a tak naprawdę nie straciliby nic na „zbyt małych” serwerach (bo wcale nie były za małe) w czasach lockdownu.
>Rozważając realizm takiego scenariusza należy zastanowić się nad tym, na co te firmy wydają tak duże pieniądze
Np lot Bezosa na orbitę. I ja nie żartuje ani nie próbuję być sakrastyczny, tylko wyłącznie przypominam.
>Prawdę mówiąc nie całkiem jestem w stanie wyobrazić sobie w co Amazon i Disney mogłyby inwestować, żeby uzasadnić swoją wycenę giełdową
Przypomnę tylko, że Amazon jest przede wszystkim firmą „spedycyjną”. Pomysłów i eksperymentów mają co nie miara, a ponieważ ich podstawowa branża jest, jaka jest, to do tej pory nawet, jeśli każda z ich „rewolucji” (próby z samochodami autonomicznymi, które skończyły się niczym i nigdzie, próby z transportem paczek dronami, które skończyły się niczym i nigdzie, wejście w rynek streamingu, co też najpewniej skończy się tak samo…) okazywała się kompletną porażką, mieli dość środków ze swojej „głównej” części korporacji, żeby wyjść na prostą. Problemem Amazona jest przede wszystkim to, że to moloch pędzący do przodu siłą bezwładu. Moga podejmować jedną złą decyzję za drugą, a i tak sam ich rozmiar sprawi, że będą szli do przodu. Mało wydajnie, z kolosalnym marnotrawieniem majątku firmy, ale nadal i ciągle in plus.
Należy się raczej bać takiego rozwoju tej firmy, w której oni swój śmietnik ogarną i zrobią restrukturyzację, co pozwoli im wykupywać co tylko zechcą. Bo wtedy czeka nas świat prosto z RoboCopa.
>Czyli premiera jednego superprzeboju zarabiającego na 3-4 klapy. Na dłuższą metę nie do tolerowania dla akcjonariuszy
Przeciwnie, to świat, w którym akcjonariusze żyją odkąd zaczęły się w ogóle blockbustery. Dopóki firma w raporcie końcoworocznym wychodzi do przodu, albo chociaż „chude” lata nie występują ciągiem dłużej niż przez 3 lata, w ogóle nie ma problemu.
Dla akcjonariuszy problemem jest kiedy 3-4 klapy to jedyne, co jest, bez żadnego zyskownego przeboju albo czegoś, co chociaż wyprowadziłoby bilans w okolice „lekko pod kreską”. I też nie w skali roku, ale kilku lat. Choć wtedy wystarczy podjąć klasyczną decyzję o wyprzedaży biblioteki copyrightów i też można się odbić. Patrz Sony, które traciło latami na sekcji „filmowej”, a w ramach restrukturyzacji po prostu odsprzedali (za wielokrotność włozonych w to wcześniej pieniędzy) prawa do rzeczy w swojej bibliotece copyrightów.
Szczerze mówiąc ja nie wiem, czy nie licząc skrajnej, jawnej i otwartej niekompetencji na przestrzeniu 7-10 lat, jest w ogóle możliwe, żeby ktoś dziś wypadł z branży rozrywki. Nie na poziomie „wielke studio filmowe” i „duża firma pompująca w to kasę”. A każdy jeden sukces sprawia, że łatwiej przełknąć te 3-4 porażki, bo uruchamia się tryb myślenia o kosztach utopionych – „może i ta firma wyprodukowała 5 gniotów, ale 6. film odrobił większość strat, więc 7. film będzie czystym zyskiem… ok, filmy 7-10 okazały się klapami, ale 10. i 11. odrobiły straty i wygenerowały zysk, więc teraz tylko śmietankę spijać… ok, wprawdzie filmy 12-16 były kompletnymi klapami, ale sequel filmu 6 wygenerował więcej zysku niż studio przez ostatnie 3 lata, więc nic, tylko czesać kasę…”
Tak można bez końca, o ile zawsze zostanie dość środków na produkcję i wypłacenie dywidendy dla akcjonariuszy. No i twoja „masa początkowa” była oczywiście dostatecznie duża, by mieć z czego przepalić środki na szereg klap. Jak ich nie masz, to upadniesz. Ale jak je masz, to witamy w amerykańskiej branży rozrywkowej, zostajesz tam na stałe.
.
Czego w tym całym tekście mi brakuje to spojrzenia na inny element:
Streaming stał się… nową kablówką.
Tylko że kiedy kupujesz pakiet kablówki, płacisz raz i masz dostęp do określonych programów, który jest z założenia bardzo szerokim wachlarzem.
Streamingi tymczasem próbują nadal iść w „ekskluzywne marki” i produkują coś, co zostaje tylko w ich własnej bibliotece. Potem ludzie nagle mają po kilka, a nawet kilkanaście różnych subskrypcji… i nagle się orientują, że są dojną krową (odkrycie na miarę Ameryki), podczas gdy mają daną sukbskrypcję tylko po to, żeby oglądać jeden, konkretny tytuł. Więc ostatecznie z niej rezygnują. Jak takich rezygnujących się nazbiera dość (albo „marka ekskluzywna” okazała się gniotem), to upada cały serwis, bo ich okręt flagowy, kóry pochłonął 1/5 ich budżetu, poszedł na dno, a ludzie cofnęli subskrypcje, więc nie mają środków na działanie bieżące.
Więc to, że obecnie mamy przede wszystkim „walkę” między Netflixem, Amazonem i Disneyem (pod postacią Disney+ i Hulu) i gdzieś w tle HBO, wynika w dużej mierze z faktu, że konkurencja najzwyczajniej w świecie swoich błędów nie przetrwała. Te firmy, które nadal są, albo są starymi wyjadaczami (Netflix, w pewnym sensie HBO), albo po prostu nadal je stać, żeby tracić środki (Amazon, Disney), a reszta zdycha lub już zdechła.