Prawdę mówiąc dziś miał być inny temat (o etyce w spaghetti westernach), ale musiałem go odłożyć napisany już tekst na świętego nigdy z przyczyn dyplomatycznych. Na szczęście jednak trafiła mi się dyskusja o tym, jakie to Science Fiction jest mądre i ile razy mądrzejsze, niż książki fantasy. Powody są ogólnie znane: Science Fiction opisało całe mnóstwo urządzeń, co do których nauka udowodniła już, że nie da się ich zbudować, zbudowane nie działają lub w najgorszym razie zbudował je ktoś inny, niż ci, co je opisali.
Jednak tym razem koronny argument był inny: Science Fiction jest lepsze, bo jego miłośników rekrutowało GRU! A jak wiadomo Russian Army is the Strongest!
Ja osobiście mam jednak na to inne spojrzenie. Otóż:
Dlaczego tak naprawdę GRU rekrutowało miłośników książek Science Fiction?
Otóż: to jest Rosja. Nikt nie wie, po co GRU ich rekrutowało. Ci, co wiedzieli już nie żyją. Nikt nie wie też, co miłośnicy science fiction mieli robić w GRU. Ci, co wiedzieli też już nie żyją. Możemy więc tylko spekulować.
Osobiście mam cztery hipotezy. Po pierwsze mogli robić w GRU to, co Marcin Borkowski (redaktor naczelny czasopisma komputerowego Top Secret) robił w Pracowni Komputerowej Ludowego Wojska Polskiego, czyli myć podłogi. Po drugie: mogli być potrzebni dowództwu Biblioteki Wojskowej do pracy w dziale Science Fiction. Po trzecie: fakt, że interesowali się książkami science fiction mógł być silną przesłanką, co do tego, że potrafią czytać i pisać, a co jak słyszałem nie jest w ruskim wojsku umiejętnością codzienną. Po czwarte: mogli być potrzebni do jakichś tajnych operacji szpiegowskich.
Podejrzewam jednak, że miłośnicy science fiction też nigdy się nie dowiedzieli, dlaczego zatrudniono ich w GRU, bowiem ci, co wiedzieli, już nie żyli.
Mimo to próbowali pewnie zajmować się szpiegostwem tak, jak rozumieli to zadanie. Stąd na przykład zapewne wzięły się duże sukcesy Federacji Rosyjskiej w trollowaniu na Facebooku albo rekrutacji agentów wśród turbosłowiańców, szurów i foliarzy.
Potem jednak trzeba było zająć się prawdziwą wojną i prawdziwą, szpiegowską robotą. Jak ją wykonywać nikt im nie powiedział, bowiem ci, co wiedzieli już nie żyli. Tak więc miłośnicy science fiction wykonali ją tak, jak myśleli, że powinna być wykonana. Czyli najlepiej, jak umieli.
A, że umieli niezbyt dużo, tow rezultacie na przykład żołnierzom rozdano mapy Ukrainy sprzed 50 lat, na których nie było sporej liczby dróg i nie uwzględniono faktu, że miejscowości zmieniły nazwy.
Bo nikt im nie powiedział, że rolą wywiadu wojskowego jest między innymi gromadzenie i aktualizowanie map.
Ale spokojnie, żadnych zmian, czy poprawy jakości pracy nigdy nie będzie.
Patrząc na straty ruskich wojsk na Ukrainie można spokojnie założyć, że tak około połowa z tych, co wiedzieli o rozmiarach fuszerki, jaką odwaliło GRU już nie żyje. Reszta zginie do końca przyszłego roku.
I GRU nadal będzie rekrutować miłośników science fiction, diabli wiedzą po co.
A co do przewagi science-fiction:
To o pisarzach fantasy można powiedzieć wiele złego. Tak więc Sapkowski jest pijakiem i bucem, Piekara: tylko bucem, a Karl Wagner był tylko pijakiem, Tolkien moherowym dziadkiem, Moorcock świrem i foliarzem, Eddings znęcał się nad dziećmi, a Marion Zimmer-Bradley stręczyła własną córkę.
Żaden z nich jednak nie jest mordercą z krwią na rękach lub jakimś cholernym zbrodniarzem wojennym.
Więc ja bym się tak kumplami w GRU nie przechwalał.
Ja jak słyszę, że gdzieś jeszcze toczą się dyskusje o wyższości sci-fi nad fantasy to czuję się staro. Takie uczucie podobne do tego jak słyszę kiedy nastolatki śmieją się z kawału, który już za czasów mojej młodości miał długą brodę.
Dla jasności, na science-fiction się praktycznie wychowałem i lubię a nawet szanuję gatunek (tak samo jak fantasy), ale jakbym miał wskazać chociaż jedno dzieło któremu udało się trafnie przewidzieć rozwój nauki/techniki, to mam pustkę w głowie.
Podobno kiedyś Howard się przechwalał Lovecraftowi, że wie jak wonieje „pieczony Murzyn” czy jakoś tak, ale fakt, wprost zbrodnia i to jeszcze wojenna to nie jest. No i mogło być tak, i to chyba jest konsensus biografów, że jeden stulej próbował zgrywać mhrocznego, żeby zaimponować drugiemu stulejowi.
Jeśli mowa o tym liście, o którym myślę, to panuje konsensu, że należy go interpretować tak:
Brad Howard tłumaczy prawiczkowi-edżowcowi Lovecraftowi, że linczowanie czarnych nie jest ani trochę fajne, równocześnie strugając Chada, który swoje przeżył (a tak naprawdę stał w oknie i obserwował, jak kogoś linczują, będąc przestraszonym gapiem)
Z nieco innej beczki: w USA za czasów Reagana za programem Gwiezdnych Wojen lobbowali aktywnie pisarze Sf Larry Niven i Jerry Pournelle.
To już drugi wpis obiecujący mi spaghetti. Zaczynam się niecierpliwić