Pierścienie Zdrady to serial co najmniej niedobry. Mimo, że widać to gołym okiem zgromadziło się grono obrońców tego dzieła, tak samo, jak swego czasu obrońcy zgromadzili się wokół tłumaczenia Łozińskiego. Jedna z linii, na której go bronią jest jednak szczególnie ciekawa… Czy raczej: szczególnie godna potępienia.
Otóż: istnieją ludzie, których zdaniem Pierścieni Zdrady nie należy krytykować, albowiem może to obrazić Wielki Kapitał, w efekcie czego straci on zainteresowanie Śródziemiem i fanami Tolkiena…
Nie rozumiem, jak można bronić Pierścieni Zdrady:
Tytuł akapitu jest oczywiście figurą retoryczną. Doskonale rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie bronią Pierścieni Zdrady. W pierwszej wersji tego tekstu chciałem napisać, że „najcieplejszą rzeczą, jaką można powiedzieć, że widziałem gorsze”. Potem chciałem powiedzieć, że porównywanie serialu z Herkulesem lub Xeną uważam za krzywdzące. Następnie zamierzałem wspomnieć, że w okresie, gdy te seriale leciały, na RTL-7 leciał też serial pod tytułem Nowe Przygody Robin Hooda. Zawierał on nonsensowne, leniwie pisane fabuły, skrajnie kiepskie kostiumy oraz dużo słabego CG. Potem chciałem dodać, że dokładnie tym są Pierścienie Zdrady, a następnie zauważyć, że o ile Nowe Przygody Robin Hooda bywały niekiedy dość śmieszne, tak bohaterom Pierścieni Zdrady ktoś powinien wyjąć kij z tyłka.
Ale potem wyemitowano tą scenę:
https://twitter.com/i/status/1575924252066598913
Powiem więc, że serial ma tak naprawdę tylko jedną zaletę: skonsolidował fandom Tolkiena. Obecnie zarówno miłośnicy książki, jak i filmu stoją w jednym szeregu z moherami od Elendiliona i fanatykami Burzum’a, zjednoczeni przez nienawiść.
To teraz mamy całować bogoli po tyłkach?
Niemniej jednak jeden, pojawiający się co jakiś czas argument jest naprawdę zdumiewający.
Troszkę mnie zdumiewa ilość wiader pomyj wylewanych na ten serial. Myślę, że wściekła krytyka ze strony niektórych fanów Tolkiena może mieć złe konsekwencje – fakt, że wielki kapitał zainteresował się Śródziemiem to było bardziej dobre wydarzenie, a nie złe. Natomiast w konsekwencji tego dzikiego hejtu ów wielki kapitał może sobie pomyśleć, że fani Tolkiena to, mówiąc delikatnie, niewdzięczna publiczność i nie warto na nich stawiać, może lepiej zróbmy coś o czarnym Supermanie albo jakieś wonder woman.
Tak! Powinniśmy łasić się jak psy u stołu wielkich tego świata! Jeśli będziemy robić, to czasem z tego stołu może coś spadnie, a albo nawet rzucą nam jakąś kość lub pochwalą za to, że jesteśmy grzeczni i klepną nas po główce!
Tolkien świetnie sobie radził bez wielkiego kapitału:

Zbroja tekstylna.
Zacznijmy od tego, że kto, jak kto, ale akurat twórczość Tolkiena nie potrzebuje wsparcia marketingowego od strony ekranizacji. Sorki, ale to jest autor drugiej, najlepiej sprzedającej się książki na świecie. I w odróżnieniu od rozmaitych gwiazdek, które zapalają się i znikają swojego sukcesu nie zawdzięcza pośpiesznej ekranizacji, a talentowi.
Ta książka sprzedawałaby się równie dobrze bez żadnych ekranizacji.
Nie sądzę też, żeby jakiekolwiek przyszłe adaptacje mogły wpłynąć na wyniki sprzedażowe tej książki. Po prostu rynek jest już zbyt nasycony: jedna sztuka przypada prawie na każde gospodarstwo domowe…
Fantastyka też świetnie sobie radziła bez wielkiego kapitału:
Chciałbym zauważyć jedną rzecz: w momencie swojej największej popularności, czyli w latach 1980-2010 fantastyka była wydawana przez ogromną ilość wydawnictw. Prześledziłem blisko setkę serii książkowych z tego okresu i oryginalnie wydane zostały przez około 80 wydawnictw. Większość z nich należała do kategorii małych i średnich przedsiębiorstw. Były to bardzo różne firmy: wydawnictwa klubowe i uniwersyteckie, firmy rodzinne, drukarnie map i nekrologów, poważane w branży przedsiębiorstwa o 200 letniej tradycji, rekiny średniego biznesu, korporacje, przedsiębiorstwa założone przez dwóch braci nudzących się w pracy, które wybiły się na ich grze o wampirach…
I co?
Niektóre z nich były życiowym błędem założycieli. Inne potrafiły wyłowić debiutantów takich jak King, Zelazny, Eddings, Pratchett, Brooks, Le Guin, MacCaffry, Zimmer-Bradley, Norton, Lackey…
Książki, które kupiłem po roku 2010 publikowane były przez cztery wydawnictwa: Tor Books, Harper, Penguin, Random. Nie ma w tym nic dziwnego: obecnie rynek amerykański dzielony jest między pięć korporacji. Penguin i Random to dwie z nich, Tor Books jest imprintem trzeciej, Harper to ich arcyprzeciwnik z Wielkiej Brytanii.
Nie twierdzę, że korporacje zarżnęły fantastykę. Wszystko wskazuje na to, precyzyjniejszym terminem byłoby raczej „dorżnęły”. Amerykańskie drobne wydawnictwa wymarły wskutek szerszych zmian kulturowo-gospodarczych, które spowodowały, że korporacje po prostu stały się jedynymi bytami zdolnymi do przeżycia…
Efekty widać gołym okiem. Nie ma nowości, nie ma klasyków, od 2009 sprzedaż fantastyki spadła o 40 procent, a to najpewniej nie jest jeszcze koniec…
Dalej: Japońce. Praktycznie wszyscy producenci anime, wydawcy mangi i light novels należą do sektora małych i średnich przedsiębiorstw, czyli firm zatrudniających plus / minus 250 pracowników. Wyjątki są nieliczne (na przykład Toei Animation ma trochę ponad 1.000 pracowników), jednak nikt z tej grupy nie osiąga rozmiarów tych gigakorporacji z USA (dla przykładu Penguin zatrudnia 10.000 osób).
I co?
O japońskiej kulturze popularnej można powiedzieć wiele złego. O jej wytworach tak. Ale Kimetsu no Yaiba nadal sprzedaje się lepiej, niż cały amerykański komiks razem wzięty (i to mimo że za Marvelem stoją Disney i jego pieniądze).
Nawiasem mówiąc w Polsce zamyka się księgarnie. Ale od momentu, kiedy zachwycałem się nad Yattą przybyło jej 10 sklepów…
A żebyś zdechł wielki kapitale:
Nie uważam się za patriotę produktowego. Przeciwnie: uważam, że nie jest rolą konsumenta wspierać marki, a producenta dostarczać takie towary, żeby klient był zadowolony. Niemniej jednak wolałbym, żeby wielkie kapitały trzymały się z daleka od moich hobby.
Niestety: monopole czy oligopole nie są dla rynku zdrowe i z fantastyką robią dokładnie to samo, co ze środowiskiem naturalnym, rynkiem pracy i prawami klientów. Zdrowa sytuacja panuje wtedy, gdy mamy wiele przedsiębiorstw, które ze sobą konkurują.
Podejrzewam, że cały świat by wówczas odetchnął.
To tak jak z produktami Apple: znakomite osiągi, świetny design wysokie standard bezpieczeństwa itp. ale w zestawie mamy prawie niemożliwe naprawianie, planowane postarzanie, kiepski recycling zużytego sprzętu i arogancje w stylu „my wiemy co dla was jest dobre, więc nie narzekajcie że usunęliśmy gniazdko słuchawek”.
Teraz wyobraźmy sobie kogoś argumentującego: „trzeba kupować produkty Apple, bo wtedy je poprawią”…
W sumie ciekawa linia argumentacji. Do mnie trafia średnio ale czemu nie. Przyznam że temat ekranizacji Tolkiena uważałem za zamknięty przez Jacksona który zrobił to albo bardzo dobrze (Władca) albo dobrze (Hobbit). Wszystko co potem to będą tyko popłuczyny oparte na tolkienowskich przypisach i komentarzach. Problem polega na tym że świat Tolkiena jest na tyle detaliczny że nie wybacza tandety i nie pozwala na zbyt wiele interpretacji. Pod tym względem Martin dał twórcom dużo więcej swobody. Nie kupiłbym abonamentu dla tego serialu. Nie widać w nim zresztą wydanej kasy.
Z drugiej strony porażki „Pierwszego Prawa Magii”, „Shannary” czy „Koła czasu” chyba wskazują na niska atrakcyjność High fantasy i jej słaby w istocie potencjał fabularny.
Nie jestem fanem ani Badkinda, ani Jordana, ani tym bardziej Brooksa. Niemniej przy takiej realizacji, jak miały te seriale, to nawet Dostojewskiego czy innego Camusa by zmarnowali, bez względu na ich fabularny potencjał.
Tak ale przecież to nie jest tak że do ich realizacji brali się mało utalentowani ludzie czy tez miały jakieś katastrofalnie niskie budżety. Np. „Miecz prawdy” był serialem Raimiego i nie jest to przecież książka która w pierwszych tomach opływa w spektakularne bitwy czy rozbudowane fantastyczne światy. Można to było zrobić w budżecie i sensownie. Cholernie nie wyszło chyba przez chęć zrobienia nowej Xeny. „Koło czasu” jest dla mnie bardziej symptomatyczne. High fantasy nieszczególnie ma miejsce na pogłębione wizerunki postaci i w porównaniu z takim Martinem jest proste jak budowa cepa. Formuła jest po pół sezonu wyczerpana jak bateria w telefonie.
Wiesz, może stawiamy pytanie źle? Może celem nie było zrobienie dobrego serialu, tylko kradzież z jego budżetu maksymalnie dużych ilości pieniędzy?
Myślisz że w świecie dużych sieci i ogromnych budżetów dalej się bawią w geszefty a’la polski „Quo Vadis”?