Utrata atrakcyjności kolejnych dziedzin amerykańskiej kultury jest obecnie widoczna już jak na dłoni. Fajnie byłoby, gdyby dało się przypisać ten fenomen złym czynom lub obłędowi jakiejś, niewielkiej grupy ludzi. Niestety problem jest zdecydowanie głębszy i stanowi wypadkową zarówno amerykańskiego systemu, dysfunkcji społeczeństwa i polityki wewnętrznej, jak tego, co dzieje się w świecie zewnętrznym. Oba typy problemów przekładają się na węzeł gordyjski, który stopniowo dusi amerykańską kulturę.
Przyczyny zewnętrzne:
Relatywna utrata pozycji:
Pierwszym problemem jest fakt, że pozycja USA w świecie z roku na rok staje się coraz miej uprzywilejowana. W roku 1950 świat liczył 2,5 miliarda ludzi, z czego około 1 miliarda żyło w granicach (dość szeroko pojętej) Kultury Zachodniej, jakieś 400 milionów w Chinach i jakieś 300 milionów w Indiach. W USA żyło natomiast 150 milionów mieszkańców. Owi mieszkańcy wytwarzali podówczas i konsumowali około 50 procent światowego bogactwa.
Obecnie na świecie żyje 7 miliardów ludzi, z czego w szeroko pojętym „świecie zachodnim” nadal około 1 miliarda. Po około 1,4 miliardy żyje w Indiach i Chinach, a tylko 300 milionów w USA. Amerykanie posiadają i konsumują zaledwie 20 procent światowego bogactwa.
Nie wynika to bynajmniej z faktu, że USA zbiedniało. Przeciwnie: biorąc pod uwagę sumy liczone w międzynarodowych dolarach przeliczeniowym PKB Stanów Zjednoczonych od lat 50-tych XX wieku wzrosło przeszło 60 razy.
Problem w tym, że inne kraje, w tym zwłaszcza potęgi azjatyckie również się bogaciły. Tak więc przepaść cywilizacyjna między USA, a resztą świata zmniejsza się. Dla przykładu: w roku 1950 w Polsce było 42 tysiące samochodów osobowych, w Wielkiej Brytanii było to 4 miliony, a USA: 67 milionów. Obecnie w Polsce jest 24 miliony samochodów, 32,5 miliona w Wielkiej Brytanii i 276 milionów w USA. Różnice już nie są tak uderzające.
Amerykański sen nie jest już taki atrakcyjny z tej przyczyny, że stał się codziennością dla całych rzesz ludzi.
Wzrost atrakcyjności nie-demokratycznych modeli społecznych:
Drugim z zewnętrznych problemów kultury (a może szerzej: cywilizacji) amerykańskiej (albo szerzej: zachodniej) jest spadek atrakcyjności zachodniego modelu, opartego na demokracji, ciężkiej pracy, zasługach, wykształceniu i merytokracji. Generalnie zachodni model zakłada, że wszyscy mają równy dostęp do edukacji, otrzymując tą ostatnią zyskują szanse awansu, zgodne ze swoim wykształceniem i (jeśli się sprawdzą) stają się bogaci. Lub (jeśli już są bogaci) utrzymują swój status społeczny. Wartość każdego człowieka pokazuje jego praca.
Pomińmy takie zjawiska, jak ludzie z doktoratami pracujący w MacDonaldzie, korupcja i nepotyzm, ucieczka przed wojskiem i gówno-dyplomy.
Faktycznym źródłem tego zjawiska jest fakt, że kraje takie jak Rosja, Chiny, Indie czy Arabia Saudyjska pokazały, że państwo wcale nie musi być demokratyczne, jego elity nie muszą być dobierane wedle zasług, a dostęp do edukacji nie musi być równy, by odnosiło sukcesy. Równie dobrze może posiadać ustrój oligarchiczny, elity mogą być dobierane z urodzenia lub w ramach systemu korupcyjno-nepotystycznego, gwarantem bogactwa państwa mogą być natomiast odpowiednio duże zasoby naturalne lub duża populacja plebsu do wyzyskiwania.
Kraje tego typu przedstawiają własne ścieżki awansu społecznego, takie, jak na przykład przynależność do odpowiedniej rodziny czy kręgu towarzyskiego. To może wydarzyć się na różne sposoby: człowiek może na przykład być znajomym prezydenta Rosji, wżenić się do klanu szejka, albo też wieść żywot pobożnego hindusa i po śmierci odrodzić się jako bogacz.
Wszystkie te strategie zmniejszają atrakcyjność kultury zachodniej i niesionych przez nią strategii.
W czasach dawnych, gdy bogactwo znajdowało się prawie wyłącznie w USA jedynym sposobem jego zdobycia było naśladowanie Amerykanina. Pobożny Hindus nie mógł liczyć na odrodzenie się w bogatej kaście, bowiem nawet najzamożniejsi radżowie żyli na niższym poziomie konsumpcji, niż średnio zarabiający Amerykanie. Mógł jednak zdobyć je jeszcze za życia, przeprowadzając się. Obecnie strategie te zyskały na atrakcyjności, gdyż lokalny oligarcha jest zamożniejszy.
Co więcej, dla wielu osób są one atrakcyjniejsze, niż model zachodni, bo na przykład nie wymagają zdolności intelektualnych, dokonań ani podejmowania radykalnych decyzji życiowych.
Przyczyny ogólne:
Drugi typ to zjawiska mające miejsce na całym świecie, nie-unikalne dla USA, a mające wpływ na kulturę.
Atomizacja społeczeństwa:
W dawnych czasach społeczeństwa były w miarę jednorodne, a większość ich członków trudniła się mniej-więcej tą samą dziedziną życia. W epoce przed-nowoczesnej 90 procent ludności była rolnikami, w epoce nowożytnej: 80 procent ludności w ten czy inny sposób pracowało w przemyśle. Owszem, cele niewykwalifikowanego robotnika, wykwalifikowanego majstra, białego kołnierzyka z biura, aktywisty robotniczego i właściciela fabryki nie zawsze były tożsame. Jednak ostatecznie jechali na tym samym wózku, a ich dobrostan związany był z pomyślnością fabryki. Na pewnym więc poziomie łączył ich ten sam etos, cele i dążenia. Stratyfikacja społeczeństwa była więc łatwa i klarowna. Mieliśmy klasę niższą, wyższą i średnią.
Współcześnie społeczeństwo jest znacznie bardziej podzielone. Spotkałem się z badaniami (które moim zdaniem dobrze oddają rzeczywistość) dzielącym nowoczesne społeczeństwa na 7 do 14 klas społecznych. Są to: elita, tradycyjna klasa średnia, tradycyjna klasa pracująca, techniczna klasa średnia (tzn. informatycy i zawody pokrewne), zasobni pracownicy, pracownicy usług i pracujący biedni. Do tego należy dodać jeszcze co najmniej rolników oraz robotników rolnych. Wiodą oni znacząco różne życie od pozostałych. W tradycyjnej socjologii uchodzili za klasy gasnące, ale przy obecnym stopniu podziałów społecznych nie widzę podstaw.
Klasy te nie mają wspólnego mianownika.
Różnią się wykonywanym zawodem, miejscem zamieszkania, wartościami, poziomem dochodów, zainteresowaniami kulturalnymi, zdolnościom do organizowania protestów i stosowania przemocy celem wywalczenia ustępstw…
Te podziały widać choćby w Polsce: kraju, gdzie jednocześnie brakuje 2 milionów mieszkań i jest ich o 2 miliony za dużo…
Co więcej taki poziom podziałów powoduje, że poszczególnym grupom trudno znaleźć wspólny język oraz empatię wobec siebie. Polakowi z prowincji trudno jest zrozumieć narzekania jego krewnego, zarabiającego 5.000 złotych netto na niewielkie zarobki. Nie dopuszcza on do siebie wiadomości, że w Warszawie lub Krakowie taka suma jest jak 2.000 złotych w mniejszym mieście.
Podobnie mieszkaniec wielkiego miasta nie rozumie, dlaczego mieszkaniec wsi przedkłada używany samochód nad nowiutki rower lub komunikację publiczną.
Jednocześnie te podziały powodują, że coraz trudniej jest tworzyć utwory, które dotrą do wszystkich, uniwersalne lub przynajmniej masowe. Po prostu masowość się skończyła.
Bałagan serwisów społecznościowych i Web 2.0:
Ogromnego bałaganu narobiły też serwisy społecznościowe. Ogólnie tworzą one dziwne bańki, podobne do sekty, które mają nikłe przełożenie na prawdziwe życie. Więcej: mają nikłe przełożenie na prawdziwy Internet. Fakt, że ktoś ma 10 milionów polubień konta na Facebooku nie oznacza, że ludzie za nim pójdą, będą go słuchać lub brać na poważnie. Nie oznacza też, że jest znany poza jego serwisem społecznościowym. Podobnie trendy wyszukiwań tak naprawdę znaczą niewiele i mają niewielkie realne odbicie na rzeczywistą sytuację życiową.
Tworzą jednak iluzję popularności i znaczenia.
Zarówno dla trendujących osób jak i obserwatorów zewnętrznych, zwłaszcza, jeśli ci ostatni słabo znają temat.
Faktycznie takie gromadki są jednak w najlepszym razie klubami wzajemnej adoracji, mającymi się nijak do tego, co istnieje poza nimi.
Ufanie im prowadzi do mylnych wniosków. Nie zmienia to faktu, że ludzie i organizacje im często to robią. Za dowód (choć nieco anegdotyczny) niech posłuży fakt, że kilka dni temu ABW zatrzymało rosyjskiego szpiega działającego w kręgu zwolenników Wojciecha Olszańskiego, (jeśli nie wiecie, kto to Olszański, to jesteście szczęśliwi), który to szpieg miał z pomocą polskich narodowców budować poparcie w naszym kraju dla rosyjskich działań na Ukrainie.
Raczej nie były to dobrze wydane pieniądze.
Tymczasem kultura obecnie żyje w terrorze facebookowych gwiazdek i twitterowych kłótni.
Przyczyny wewnętrzne:
Totalny upadek społeczny:
Podstawowym problemem kultury USA jest fakt, że przestała być wiarygodna. Ogólnie rzecz biorąc można uznać, że jednym z głównych celów konsumpcji kultury jest chęć przynależności do jakiejś grupy cywilizacyjnej, która daną kulturę reprezentuje. Śpiewa się polskie piosenki patriotyczne, by zaznaczyć, że jesteśmy Polakami i patriotami. Jemy francuskie jedzenie, gdyż jest to oznaka wyrafinowania. Oglądamy Dragon Balla, bo sami chcielibyśmy być tak odważni, waleczni i wytrwali, jak Songo.
Amerykańskie filmy oglądało się (nie tylko, ale po części) dlatego, by podłączyć się pod amerykański sen.
Problem w tym, że ten zawiódł. USA okazało się niezdolne dostarczyć swoim obywatelom wielu dóbr i wartości, z których dostarczaniem uporał się w zasadzie każdy inny rozwinięty kraj i większość krajów rozwijających się. I to mówimy o dobrach podstawowych. Na pierwszym miejscu jest bezpieczeństwo: USA to kraj masowych strzelanin, zjawiska które w Europie jest praktycznie nieznane. Na drugim: bezpieczeństwo socjalne i ekonomiczne: USA jest krajem o największym odsetku bezdomności z pośród państw wysoko rozwiniętych. Na trzecim: ochrona zdrowia. Koszty leczenia w stanach zjednoczonych mają opinię horrendalnie wysokich… Nikła opieka psychiatryczna, w skutek której na leczenie trafia mniej, niż 10 procent wymagających go ludzi. Totalna klęska ochrony społeczeństwa przed narkotykami. W USA od twardych narkotyków jest uzależnione przeszło 20 razy więcej ludzi, niż w Europie. Totalna porażka leczenia narkomanii: leczy się tylko około 10 procent potrzebujących. Klęska w procesie rejestracji leków, w efekcie czego do sprzedaży trafił Oxycontin, lek w Europie i Azji podawany jedynie w leczeniu paliatywnym, od którego uzależniło się 2 miliony osób… Kraj który zawiódł w ochronie praw pracowniczych. Gdzie owszem, dostając pełen etat, otrzymujesz zestaw świadczeń zdrowotnych, tylko że nikt nie pracuje na pełnym etacie. Wszyscy pracują 39 godzin tygodniowo + dowolna ilość nadgodzin. Gdzie nadgodziny nie są płatne dodatkowo. Gdzie w niektórych stanach nie ma obowiązku płacenia za nadgodziny. Gdzie nie ma limitu nadgodzin. Gdzie nie ma płatnych urlopów zdrowotnych. Gdzie nie ma płatnych urlopów wypoczynkowych.
Wyliczać można długo.
Ja (i podejrzewam, że wielu innych) dziękuje za taki raj. Wolę polski grajdołek.
Elitaryzacja kształcenia:
W normalnych okolicznościach awans społeczny z klasy niższej do średniej i z klasy średniej do wyższej w państwach nowoczesnych odbywa się poprzez zdobywanie wykształcenia. Kraje dbają o to, by umożliwić awans swoim obywatelom, zapewniając darmowe szkoły i różne stypendia. W efekcie utalentowane jednostki mogą (przynajmniej w teorii) otrzymać możliwość kształcenia na każdej, nawet najbardziej elitarnej uczelni.
Ale nie w USA.
W USA wykształcenie wyższe jest płatne. Nominalny koszt kształcenia to 30 do 50 tysięcy dolarów, do tego należy dodać jednak jeszcze koszty życia, również wynoszące około 30 tysięcy dolarów. Jest to bardzo dużo, gdyż średnia pensja w USA wynosi 60 tysięcy dolarów.
Efekty są bardzo wyraźne. Na najlepszych uczelniach w USA ponad 50 procent absolwentów stanowią ludzie wywodzący się z 10 procent najbogatszych rodzin. W Europie też wyższa klasa jest nadreprezentowana na uczelniach, ale nie w tak dużym stopniu.
Arystokratyzacja kultury:
Niestety, wykształcenie jest kluczowe dla kultury. Po prostu potrzeba mieć umiejętności, by być artystą.
Efekty powyższego są takie, że utalentowani biedacy pracują w Walmarkcie i MacDonaldzie bez szans na rozwinięcie skrzydeł, a miejsca pracy w przemyśle filmowym, komputerowym, graficznym, komiksowym, wydawniczym i tak dalej przypadają albo wykształconym emigrantom, albo bogatym beztalenciom. W miarę, jak USA traci zdolność przyciągania tej drugiej grupy (bo np. wolą pracować w innych ośrodkach kultury, albo zostać w bezpieczniejszym kraju) ta trzecia zdobywa coraz większe znaczenie.
Rezultaty są dwa. Po pierwsze: nakierowanie optyki właśnie na wyższe klasy społeczeństwa amerykańskiego. W chwili, gdy reżyserem jest człowiek wywodzący się z elity, zrozumiałym jest, że pisze o problemach elity, a krytyk wywodzący się z elity mu przyklaskuje. Jednak otrzymany produkt jest niestrawny dla każdego innego.
Po drugie: otrzymywane produkty są substandardowe. Przykładem jest na przykład postać Somana Chainani, autora cyklu Akademia Dobra I Zła. Chainani jest z wykształcenia specjalistą od baśni. Który to specjalista wierzy, że ludy afrykańskie nie mają własnych…
Problemy finansowe małych firm:
Problem w tym, że większość fenomenów kulturowych ostatnich 30-tu lat nie wyszła do elit społecznych ani od wielkich korporacji. Zjawiska takie, jak Dungeons and Dragons, gry komputerowe, kolekcjonerskie gry karciane, gry multiplayer, MMO i tak dalej i tak dalej zostały stworzone w garażach klasy pracującej. Przykładowo gry multiplayer były rozwijane przez firmy takie jak ID Software czy Blizzard. W tamtym okresie żadna z tych firm nie zatrudniała więcej, niż 20 osób. Podobnie Magic: The Gathering, biznes obecnie przynoszący miliardy dolarów zysku powstał w firmie, która zatrudniała 1 pracownika oraz korzystała z usług „około 10” podwykonawców i mieściła się w jego garażu prezesa…
Symptomatyczne jest tu wydawnictwo FASA, które było spółką kapitałową, finansowaną dzięki kredytom. Jej kapitał założycielski wynosił 300 dolarów (1500 współczesnych dolców) i pozwolił na uzyskanie kredytu, który umożliwił rozwinięcie biznesu.
Współcześnie uzyskanie takich kredytów inwestycyjnych nie jest już możliwe.
Jeszcze większa atomizacja społeczeństwa:
Problemem USA jest niestety też to, że kraj ten dotknięty jest bardzo dużymi podziałami geograficznymi, religijnymi, społecznymi, ekonomicznymi, etnicznymi i rasowymi. Podziały te osiągają skalę nieznaną w jakimkolwiek innym państwie, za wyjątkiem Indii. W ich efekcie przedstawicielom jednych grup trudno jest czuć empatię lub choćby wyobrazić sobie życie innych. Bo powiedzmy sobie wprost: człowiek z Florydy żyje zupełnie inaczej niż ten z Alaski. Inaczej żyje Indianin z rezerwatu i czarny z getta, inaczej człowiek z prowincji i Nowego Yorku. Co więcej między różnymi grupami tej samej warstwy społecznej również są gigantyczne różnice. Styl życia grupy zwanej red neck jest totalnie odmienny od hill billy, mimo, że obie nazwy dotykają ubogich warstw drobnych właścicieli rolnych.
W przeszłości USA przechodziło okresy zarówno okresy wywołanych przez różnice potrzeb życiowych konfliktów zakończonych wojną domową (okres 1800-1860), hegemonii jednej z grup (1650-1940), unifikacji (1940-2000) i ponownej dezintegracji (czasy współczesne).
Niestety te różnice społeczne powodują, że (jak pisałem) poszczególne grupy nie czują wobec siebie empatii. Bogacz z Teksasu nie widzi powodów, żeby nie eksploatować taniej siły roboczej, skoro są to zupełnie inni ludzie. Czarny z getta nie widzi powodu, żeby pomóc utalentowanemu młodzieńcowi z Pasa Biblijnego dostać się na studia. Mieszkańcy Pasa Rdzy nie wiedzą, czemu mieliby pomagać bezdomnym z San Francisco.
Zwłaszcza jeśli miałoby to kosztować go część jego wolności i bogactwa.
Rozbicie to w przeszłości uniemożliwiało lub utrudniało reformy społeczne. Amerykanie mogliby mieć normalne prawo pracy, bezpłatne studia oraz takąż opiekę zdrowotną, co przełożyłoby się też na większe bezpieczeństwo (tzn. mniejszą liczbę bezdomnych, sfrustrowanych, psychicznie niestabilnych ćpunów na ulicach z pretensjami do całego świata) na ulicach. Wymagałoby to jednak rozwiązań takich, jakie zastosowali Europejczycy. Na przykład tego, żeby zdrowi rednecy płacili rachunki za chorych murzynów. Na to nie ma zgody.
Jak to się ma do kultury?
Otóż: kultura zawsze była domeną dwóch grup. Po pierwsze: bogatych próżniaków pragnących wyrazić siebie. Po drugie: utalentowanych outsiderów szukających drogi do bogactwa. Pozwala na awans i zdobycie bogactwa ludziom z niższych warstw lub totalnego marginesu szybciej, niż zwykłe drogi awansu społecznego (zwłaszcza, jeśli te były przed nimi zamknięte). Spójrzmy choćby na pisarzy fantasy: Tolkien (religijny dysydent), Howard (nieudany intelektualista), Karl Wagner (alkoholik), Andre Norton (kobieta w patriarchalnym świecie), Eddings i Marrion Zimmer Bradley (wyrzutki skazane za za przestępstwa wobec dzieci).
Współczesna kultura amerykańska ma problemy z wyławianiem talentów z niższych warstw. Dzieje się tak przez problemy społeczne, przepracowanie czy wysokie koszta edukacji. Zwyczajnie młodzi ludzie z niższych warstw nie mogą już powtórzyć kariery Rogera Zelaznego i zostać studentami piszącymi po nocach opowiadania science fiction. Albo po nocach harują w Mac Donaldzie, a w dzień wspomagając się amfetaminą, żeby nie zasnąć na zajęciach. Albo też wybierają: Mac Donald lub amfetamina, skoro studia nie są opcją.
Ludzie z zagranicy też są trudniej dostępni. Bo po co śnić amerykański sen, skoro można śnić sen europejski, japoński, chiński lub indyjski? Zwłaszcza, że w wielu (choć nie we wszystkich) z tych krajów jest bezpieczniej, a prawa pracy bardziej przestrzegane? Zresztą, nawet jeśli nie są przestrzegane (jak w Chinach czy Japonii) to co za różnica, kto będzie nas wykorzystywał?
Zostają więc tylko lokalne, bogate beztalencia.
Co więcej: amerykańska kultura sprawia wrażenie kłamliwej. Dużo mówi o wartościach, ale (w świetle tego, co napisałem wyżej) trudno odgadnąć, czy swój sukces zawdzięcza nim, czy też bogactwom naturalnym, oligarchiczno-nepotystycznemu systemowi władzy i dużej populacji plebsu do wyzyskiwania, jak Rosja lub Chiny? Coraz bardziej wygląda natomiast jak pieśń pochwalna dla garstki arystokratów.
A to nie jest też inherentnaą cechą (późnego) kapitalizmu? Inwestowanie w bezpieczne projekty i koncentracja na krótkoterminowych zyskach co in the end owocuje nudnym towarem i brakiem nowych twarzy i pomysłów
Co widać po niezliczonych sequelo-rebooto-cośtam-remaków.
Prawdę mówiąc nie wierzę w późny kapitalizm. To, że jedno państwo słabnie, nie znaczy jeszcze, że świat się wali.
Późny kapitalizm (rzekomo) trwa od początku XX wieku. Więc do wyjaśniania nowych trendów się nie nadaje.
Są różne strategie, od bezpiecznych projektów po finansowanie dziesiątek eksperymentalnych z nadzieją że jeden zwróci się stukrotnie. Jeszcze niedawno żartowano że Netflix daje kasę przypadkowym ludziom żeby im jakiś serial zrobili.
Brakuje mi w tej długiej wyliczance jednego, zasadniczego czynnika:
Irak-Afganistan. Ale głównie to Irak.
Amerykanie przez prawie 60 lat kreowali się, także w swojej kulturze masowej, jako „światowego policjanta”. Przez całą zimną wojnę i lata 90te kumulowali „punkciki” soft-power jako ten dobry wujek Sam (z Ameryki xD), który jak trzeba, to przyjedzie i uratuje, i w ogóle jest fajny i nawet jak wydaje na armię więcej niż następne 5 krajów razem wziętych, to i tak jest niegroźny. Szedł w świat przekaz, że Amerykanie to ci dobrzy i walczą ze złem i występkiem. Szczególnie się to nasiliło w latach 80tych, kiedy Reagan wykorzystał swoje stare kontakty z Hollywood i jego administracja uruchomiła całą masę programów propagandowych i około-propagandowych.
I nagle ten dobry wujek wjeżdża w kompletnie niepowiązany z niczym kraj i wprowadza tam demokrację czołgami, a głównie to kradnie ropę i podpisuje kontrakty na jej eksport za psie pieniądze, równocześnie zmieniając średnio-udane państwo w kompletną dzicz bez jakiejkolwiek administracji.
Cały budowany dekadami wizerunek jebnął, i to bardzo delikatnie sprawę nazywając.
I od tamtego czasu jest ogólnie zgrzyt z amerykańską kulturą popularną, bo ludzie na nią patrzą i zamiast ją łykać, zapala się im najpierw kontrolka, że „chwila, przecież oni wcale nie są tacy fajni”.
A potem przyszła druga fala, bo dani Amerykanie spakowali zabawki i wyjechali, zostawiając płonący śmietnik i kumulujący się kryzys humanitarny samopas. W efekcie czego Europa, a więc główny „konsument” tej pop-kultury, dostał długą i intensywną czkawką dekadę po tym, jak wujek Sam rozgrzebał mrowisko. I się już zapalały na tym etapie dwie kontrolki.
Oczywiście to nie są czynniki nadrzędne, ale trudno je przeoczyć. Percepcja Amerykanów, Ameryki i amerykańskiego snu naprawdę dostała bęcki po inwazji w Iraku. I wszelkie inne manewry od tamtej pory tylko potęgowały poczucie, że ma się do czynienia z bandą hipokrytów i/lub idiotów. Więc po co chłonąć ich kulturę?
Jeszcze dodaj do tego rozwój internetu i mediów społecznościowych.
Polukrowany wizerunek Ameryki i Amerykanów jaki było widać na filmach z lat 80 i 90 oraz kult gwiazd ekranu porównaj z tym co każdy teraz może zobaczyć sięgając po smartfona.
Jakoś tak wszystko wydawało się czyste, fajniejsze, ciekawsze, a ludzie milsi i bardziej weseli. Aż człowiek sobie myślał jakie to by było fajne żyć na takich amerykańskich przedmieściach. A teraz dzięki dobrodziejstwom internetu już doskonale wiemy jak wyglądają, jak się zachowują i jak wygląda poziom intelektualny statystycznego Amerykanina. Ba nawet można z takim pogadać i stracić resztki wiary w rodzaj ludzki.
Albo co dawniej znaczyło być gwiazdą Hollywood. Patrzyło się na nich przez pryzmat ich ról i wydawali się niczym jacyś świeccy święci. Na filmy chodziło się specjalnie dlatego że na plakacie było ich nazwisko. A teraz okazuje się że co 2 to zidiociały szur kreacjonista, narcyz, ćpun, alkoholik, rasista i arogancki buc mający swoich fanów w pogardzie a cała ta otoczka to tylko coraz bardziej ociekająca sztucznością praca agencji PRowych.
Nie jestem pewien, czy Afganistan i Irak zmieniły jakoś specjalnie postrzeganie USA. Wcześniej był przecież Wietnam i Ameryka Południowa oraz wspieranie „zaprzyjaźnionych dyktatorów” co przyniosło taką samą, jak nie gorszą hańbę. Myślę, że wojny te raczej nie dały zapomnieć, niż coś faktycznie zmieniły.
Ok, weźmy to teraz pod lupę
>Wietnam
Czyli Amerykanie wspierają jakby na to nie patrzeć wolne, demokratyczne państwo (nie ważne, że tylko na papierze), przeciwko komunistycznej inwazji. I jest środek zimnej wojny. Z tym się wiąże też inna wojna
>Korea
Koncepcja „obrony demokracji” jest tak silna, że w Korei jest umieszczony kontyngent ONZ i wojsko wysyła każdy, kto tylko je ma, żeby walczyć z komunistyczną inwazją z północy. Zimna wojna jest chyba najbliżej w dziejach, żeby stać się faktycznym starciem zbrojnym (a nie żadne tam przypadkowo wykryte na radarze pociski, których nie ma), z wyjątkiem może kryzysu kubańskiego.
Popkultura w OBU przypadkach sprzedała obrazek, w którym ci dzielni Amerykanie walczą za sprawę i nawet jeśli są do tego zmuszeni i straumatyzowani (Wietnam), to nadal jednak jest gdzieś w tym ten etos „słusznej sprawy”. Nie ważne, że żołnierze w nią nie wierzą, ważne, że nadal sam konflikt jest przedstawiony jako bycie światowym policjantem.
>Zaprzyjaźnione dyktatury
… które zaczęły do szeroko rozumianej opinii publicznej docierać z całym swoim ogromem okrucieństwa dopiero po zakończeniu zimnej wojny, czyli kiedy nagle nie było wymówek, by tych wszystkich watażków utrzymywać. I/lub można było pocisnąć Amerykanom, że taka wielka demokracja, a największych tyranów wspiera. Pozycja w mediach? W zasadzie rzecz nie istnieje (dość umyślnie), co najwyżej jest kontekstem współcześnie jako „nasze dawne grzechy” (a więc znów „my, ci fajni, tylko kiedyś zrobiliśmy błąd”).
Iraku tymczasem nic nie było w stanie wybronić. Afganistan miał poparcie całego świata po 11 września, Irak z kolei skutecznie zabił jakiekolwiek traktowanie OBU interwencji serio i jako coś innego niż partykularne interesy surowcowe na poziomie mocarstwowym. Przedstawienie w mediach masowych, nawet tych amerykańskich, jest w zasadzie jednostronnie złe, co tylko nakręca spiralę przekazu – bo nawet jak ktoś nie interesuje się geopolityką, to telewizję ogląda/do kina jednak chodzi.
Puenta jest taka, że roztrwoniono na kompletnie bezsensowną inwazję budowany dekadami wizerunek i nie dość, że nie da się go teraz odbudować, to jeszcze te same media, które zawsze służyły do propagandowego ujęcia sprawy, stanęły po „drugiej” stronie i przedstawiają całość krytycznie. Więc i przekaz się zmienia, bo oto amerykański sen jest dla jakiejś wąskiej garstki już nadzianych Amerykanów, a nie szarego plebsu, o plebsie nie-amerykańskim nawet nie wspominając.
Miałem się nie zgodzić, ale przypomniał mi się film „American Sniper” i książka jego bohatera. Gdzie zarówno film, jak i książka mógłby być równie dobrze pamiętnikiem SS-mana tłumiącego powstanie warszawskie, tylko parę słów podmienić.
Kolejny wpis na ten temat, a ja coś czuje że te pogłoski o śmierci amerykańskiej kultury są mocno przesadzone.
A może tak będzie (już jest?) że nie będzie jednej amerykańskiej kultury popularnej…?
Nie wygląda mi na to. Wystarczy zobaczyć jak duże studia wszystkie nagle zdecydowały że potrzebują dużej łączonej franczyzy, następnie się ogarnęły że trzeba mieć własny serwis streamingowy a potem wszystkie zdecydowały że asem w rękawie będzie wysokobudżetowy serial fantastyczny. Prędzej widzę globalizm jak z grami komputerowymi gdzie nikogo nie obchodzi czy studio jest z Rockville, Montreuil czy Tokio, bo i tak mielą te same trendy (…otwarty świat z rozwojem postaci i znajdźkami…)
Oczywiście popukltura jest podzielona na grupy docelowe ale to nic nowego. Różnica jest taka że dawniej dorośli nie ogarniali co to są te dziwaczne pokimony, a teraz narzekają w internecie że im ktoś dzieciństwo rujnuje bo nowe pokemony to gra dla dzieci. Takie Gwiezdne Wojny to już ze trzy generacje nerdwoskiego narzekania.
Faktem jest, że radzą sobie obecnie średnio. W szczególności serwisy streamingowe dostały zadyszki. Netflix stracił w ostatnim kwartale 1 milion subskrybentów (acz spodziewano się, że straci 2 miliony), krzywa wzrostu Amazon Prime wypłaszczyła się. Disney+ na razie rozwija się bardzo dobrze, ale to głównie zasługa tego, że to nowa usługa.
Ja nie sądzę, żeby to był zwiastun apokalipsy. Raczej korekta, po której może być odbicie w dół, albo kolejna korekta…
Na razie pozycja amerykanów na rynkach kulturowych jest jednak tak silna, że stać ich pewnie na sto lat takich korekt. Choćby dlatego, że mają akumulowane masy wartościowego contentu i mogą je latami mordować sequelami, remejkami i restartami.
Tylko że ten tekst nie wieści jej zgonu, a wyłącznie osłabienie jej pozycji. Co już ma miejsce od dobrych paru lat i jest w pełni obserwowalne.
No dobra amerykańska kultura jest co raz gorsza, ale co zamiast niej? Azja jest jeszcze bardziej obca (przyznaje nawet w moim miescie postawili sklep z manga, ale wciaz wydaje mi sie ze nie wyszlo to z getta nastolatkow), a europa dalej robi ciche ujęcia na klatkę schodową.
Chciałbym zwrócić uwagę, że z czysto formalnego punktu widzenia „do dupy” to nadal coś więcej niż „nic”. A musi być najpierw „nic”, żeby tak powstałą próżnię mogło zapełnić coś nowego 😉
Ta obcość Azji to trochę legenda. Japończycy to ludzie pod wieloma względami podobni jak my, z bardzo podobnymi problemami: kiepsko płatna praca dla młodych, drogie mieszkania, trudny start i życie na śmieciówce w wielkim mieście, które umieją przełożyć na język rozrywki. Z gettem to trochę prawda, a trochę fałsz. Współcześnie pokolenie RTL-7 ma już 40 lat, więc czytanie mangi jest coraz bardziej znormalizowane.
Nekromancja, ho!
Spędziłem weekend ze znajomymi w górach. Oczywiście pogoda się spieprzyła, więc zamiast łazić, oglądaliśmy głupie filmy, gdy na zewnątrz trwała dwudniowa ulewa. I naszło nas w trakcie, że na 5 filmów odfajkowanych w ciągu 3 dni, we wszystkich 5 był ten sam wątek:
„Główny bohater potrzebuje jakieś kosmicznej sumy cebulionów na coś absolutnie podstawowego i musi je jakoś kreatywnie zdobyć w bardzo krótkim czasie”.
Nie ważne, czy to żona chora na raka, czy długi ex-żony z racji na macierzyński, czy córka, która potrzebuje mieć operację, czy trzeba spłacić bank na wczoraj.
Nie ważne, czy główny bohater poluje na wampiry, czy jest weteranem wojennym, czy bezrobotnym lumpem, czy szanowanym dziennikarzem.
Ważne, że w gruncie rzeczy fabuła wygląda tak:
„W państwie an-cap, jakim jest Ameryka, Joe Averigo musi uciec się do zbrodni oraz komuś wejść do dupy po pas, by wyżywić siebie i swoją rodzinę, bo jego ubezpieczenie tego nie pokrywa, tudzież w ogóle mu nie przysługuje”
I po trzecim filmie z rzędu, który po ten motyw sięgał, towarzystwo też zaczęło komentować, że „witamy w Muryce”.
To jest z jednej strony tak powszechne, a z drugiej tak nieludzko obce na poziomie założenia fabularnego, że nic, tylko wspomnieć sławetny mem z „Breaking Bad: Canada Edition”, gdzie Walter White po prostu rozpoczyna leczenie, bo jego ubezpieczenie zdrowotne zwyczajnie pokrywa wszystko, a nie jakąś wybiórczą listę.
Jest lepsza rzecz: na początku października ichni sanepid podał, że od kul (w skutek zabójstw, samobójstw, wypadków etc.) zginęło tam już 40 tysięcy osób. W tym czasie Ukraińcy wykończyli 60 tysięcy Ruskich. Biorąc pod uwagę, że pewnie obie liczby są równie przesadzone i tak zrobiłem wielkie oczy.