Optymistyczna science-fiction: dlaczego znikła?

sovietwaveDawno dawno temu Science-Fiction przedstawiała optymistyczną wizję ludzkości, w której dzielni kosmonauci i inżynierowie stawali do walki o lepsze jutro. Taka wersja science fiction umarła już lata temu, ustępują miejsca dużo mroczniejszym uniwersom. Zgon ten wydaje się do tego stopnia ewidentny, że obecnie twórcy wydają się nie pamiętać, że coś takiego istniało. Umraczniane są nawet te tytuły, które wcześniej właśnie z optymizmu słynęły, takie jak choćby Startrek…

Kluczem jest stara science fiction:

Zacznijmy od tego, że stara science-fiction, to znaczy pochodząca z okresu Złotej Ery (późne lata trzydzieste aż po koniec lat pięćdziesiątych) i wczesnego etapu Nowej Fali (lata 60-te) posiadała dość ciekawą wizję społeczeństwa. Z jednej strony jego fundamenty leżały w świecie drugiej rewolucji przemysłowej, czyli epoce silników spalinowych i elektroniki, obiecując mu dobrodziejstwa jej pełnego zwycięstwa. Z drugiej strony świat ten był pchnięty do przodu, zawierając „technologie jutra” takie jak roboty, komputery, statki kosmiczne i tym podobne.

Opisywane społeczeństwo w dużej mierze było światem właśnie drugiej rewolucji przemysłowej. Tak więc znaczną jego większość stanowili robotnicy, mieszkający w dzielnicach robotniczych. Jako, że znaczący odsetek twórców gatunku żył w Stanach Zjednoczonych rola kobiet polegała na byciu dobrą żoną (albo złą kochanką) czekającą w domu (lub szlajającą się po barach). Prócz tego w świecie tym istniał jakiś tam sektor handlowo-usługowy. Bogaci ludzie mieli też służbę, bowiem były to generalnie czasy, kiedy jeszcze służbę się jeszcze miewało. Jedno i drugie odchodziło jednak w niepamięć. W egalitarnym świecie nie było miejsca na służących, a ogólny dobrobyt wykluczał handel. Każdy mógł bowiem mieć tyle dóbr, ile było mu do szczęścia potrzebne.

Tu już jednak wchodziła w ten świat nowoczesność. Służący bowiem nie byli ludźmi, tylko robotami.

Miał też swoją arystokrację i bogów. Tymi byli inżynierowie, a raczej: technicy. Ludzie obsługujący skomplikowane urządzenia. Oraz obliczający w racjonalny sposób ile komu dóbr potrzebnych było do szczęścia.

W tamtej epoce ludzie nie wyobrażali sobie, by bardzo skomplikowane technologie miały się upowszechnić i stać się ogólnie dostępne. Jeśli już to były to korekty już istniejących wynalazków (typu autonomiczne czy latające samochody). Jednak te naprawdę nowe rzeczy miały być wyłącznie dla techników. Tego, że nowe wynalazki będą od razu dostępne po przystępnych cenach, posługiwać się nimi będą dzieci i będą robić to dla rozrywki nikt nie przewidział.

Wyobrażenie o technologii było mniej-więcej takie: skończywszy szkołę zawodową w specjalizacji komputerowej możesz sprawdzać, czy wszystkie kabelki są dobrze wpięte w obudowę komputera. Skończywszy technikum komputerowe: możesz wcisnąć „power”. Skończywszy studia: możesz usiąść przed klawiaturą. Jeśli masz doktorat, to masz prawo podyktować hasło wyszukiwania, które pan magister wpisze w Google.

Oraz realia w jakich powstawała:

Okres o którym mowa był epoką największego zwycięstwa socjalizmu. Różne wersje tej ideologii panowały w zasadzie nad całym liczącym się światem i jego licznymi przydawkami. Świat oczywiście w tamtych czasach był zupełnie inny, ludzkość liczyła ledwie 3 miliardy, z czego ponad połowa żyła w USA, Europie i Związku Radzieckim. Za wyjątkiem tego pierwszego państwa, pozostałe w większości były krajami socjalistycznymi. Tak więc w Związku Radzieckim i Chinach panował Realny Komunizm, w krajach Europy Wschodniej: ustrój eufemistycznie zwany „Ludowo-Demokratycznym”, a w większości krajów Europy Zachodniej u władzy znajdowały się partie Socjalistyczno-Demokratyczne i Robotniczo-Demokratyczne. Także w USA ruch robotniczy przeżywał swój największy rozkwit. Wiele państw podówczas nieistotnych także wprowadziło jakąś formę socjalizmu. Przykładowo w krajach arabskich dominowała Partia Socjalistycznego Odrodzenia Arabskiego czyli BAAS.

Stawianie znaku równości między tymi ustrojami jest błędem. Ich ideologia, wartości, stosowane środki i polityka były wzajemnie sprzeczne. Zachodni socjal-demokraci nie patrzyli więc przychylnie na Związek Radziecki, a ci z Europy Środkowej dalecy byli od czołobitności wobec niego. Także Solidarność w Polsce tworzył sojusz Chadeków, Socjaldemokratów i ruchu Robotniczo-Demokratycznego, a walczył on z ustrojem „Ludowo-Demokratycznym”.

Należy jednak zauważyć, że okres ten wskazywał na znaczące sukcesy socjalistów. Partiom tym udało się zachować twarz lub wręcz przypisać sobie bohaterstwo podczas II wojny światowej, czego nie udało się dokonać wielu partiom konserwatywnym, chadeckim i nacjonalistycznym. Trzy ostatnie ugrupowania w wielu państwach (choć nie we wszystkich) chętnie bowiem współpracowały z Hitlerem, widząc w nim mniejsze zagrożenie, niż w hordach socjalizmu i liberalizmu. Także po wojnie socjaliści zdołali nie tylko skutecznie odbudować zniszczone kraje, to także podnieść poziom życia w nich w stosunku do tego, co było przed wojną…

Gdzie to się zbiega?

232_enRzecz w tym, że ci ludzie naprawdę w to wierzyli.

Niektórzy byli różnego rodzaju socjalistami. Inni (jak Heinlein) fanami zamordyzmu, wierzącymi, że w przyszłości inżynierowie będą nową rasą panów, czymś w rodzaju nowej arystokracji świata, bez której nikt nie będzie mógł kiwnąć palcem. Przekonani też byli, że rozwój techniki usunie większość strapień ludzkości.

Potem walnęła trzecia rewolucja przemysłowa.

Faktycznie większość strapień ludzkości została pokonana. Choroby zakaźne stały się pomniejszym problemem. Głód znacząco ograniczono (współcześnie więcej osób jest otyłych niż niedożywionych). Technika rozwinęła się wspaniale. Gospodarka oparta na wiedzy stała się faktem.

Jednocześnie dominującym ustrojem politycznym stała się demokracja liberalna.

I okazało się, że nie ma szans ani na socjalizm, ani na arystokrację inżynierów.

Przeciwnie: okazało się, że głównym zadaniem inżynierów w nowym świecie nie jest rozwiązywanie jego zagadek, a zaprojektowanie nowego modelu kibla na zimową wyprzedaż w sklepie budowlanym…

A to z jakiegoś powodu ich nie satysfakcjonowało.

Marzenia inżynierów spełniły się w bardzo przewrotny sposób. Co więcej na horyzoncie nie ma szans na poprawę. Myślę, że tu leży powód, dlaczego przyszłość widzą w tak czarnych barwach.

Reklama
Ten wpis został opublikowany w kategorii fantastyka, Gry komputerowe, Książki, science fiction i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

20 odpowiedzi na „Optymistyczna science-fiction: dlaczego znikła?

  1. DoktorNo pisze:

    Sprowadziłeś problem do „arystokracji inżynierów”, ale zasygnalizowałeś coś czego nie rozwinąłeś.

    Faktycznie, po II WŚ na całym świecie w ekonomii dominowały różne odcienie etatyzmu i keynesizmu, zasadniczo nie były to czasy dobre dla zwolenników szkoły austriackiej czy chicagowskiej (czyli wolnego rynku bez skrępowania).

    Aż nastały lata 70-te XX wieku. Kryzys naftowy, stagflacja w Europie Zachodniej, absurdy i niedobory „realnego socjalizmu” w bloku wschodnim, porażka „wojny z biedą” w USA i inne problemy epoki dały podstawy do thatcheryzmu i reaganomiki w Wielkiej Brytanii i USA, oparte właśnie na myśli szkoły austriackiej, czy deregulacja, prywatyzacja itp.

    A potem były lata 90-te, radosna globalizacja, reformy wolnorynkowe w Europie wschodniej i Chinach itp. aż wszystko zaryło nosem o ziemie w 2008 roku, kiedy się okazało że wszystko powyżej nie służy przeciętnemu Kowalskiemu.

    Jak to się ma do tematu notki? Ano optymizm wynikał z faktu że gospodarka sterowana polityką rządową wydawała się gwarantować pogodną przyszłość. Kryzys tejże i potem wolnorynkowe poluzowanie śruby spowodowało że Kowalski coraz bardziej był niepewny swojego losu. A przecież dodajmy do tego kryzys ekologiczny i ograniczone zasoby (kto pamięta raport Klubu Rzymskiego z lat siedemdziesiątych?) upadek wiary w elity polityczne itp.i mamy przyczyny pesymizmu w SF, która polega na ekstrapolacji dnia dzisiejszego.

    Na marginesie: słyszałem że w Chinach pesymistyczne SF to odstępstwo od reguły. Wystarczy zobaczyć na PKB tego kraju i mamy odpowiedź dlaczego…

    • Siman pisze:

      „dały podstawy do thatcheryzmu i reaganomiki w Wielkiej Brytanii i USA, oparte właśnie na myśli szkoły austriackiej, czy deregulacja, prywatyzacja itp.”

      Nie tyle szkoły austriackiej, co chicagowskiej i o ogólnie neoliberalizmu. Różnica wcale nie jest mała, wbrew pozorom. Szkoła austriacka neguje jakąkolwiek zdolność władzy centralnej do ingerencji w rynek, a szerzej – że w ogóle ktokolwiek może rynek ogarnąć w całości. Neoliberałowie uważali, że ingerować nie tylko można, ale i trzeba – ale tylko polityką monetarną oraz poprzez wymuszanie konkurencji przez państwo tam gdzie rynek od niej odchodzi.

    • Cadab pisze:

      W Chinach obowiązuje cenzura. I to dosyć ścisła. Różni się też zasadniczo od cenzury „naszej”, swojskiej tym, że nie ma w niej żadnych gatunków czy tematów, które by były traktowane lżej albo bez daleko idącej ingerencji. Więc nikt nie napisze krytyki systemu pod płaszczykiem powieści o kosmitach, bo cenzura to tak samo skreśli jak bezpośredni, niczym niezawoalowany manifest polityczny. Między innymi dlatego, że chińscy towarzysze się dobrze naoglądali, czym się kończy taka niekonsekwencja cenzury na przykładzie państw Układu Warszawskiego.
      Stąd też ogólny optymizm szeroko rozumianych chińskich mediów, wliczając w to literaturę (niezależnie od gatunku) – nic innego po prostu nie zostanie wydane. Do druku też nie puści się rzeczy, które naruszają jakieś tematy tabu (głównie politycznego) albo niezgodne z linią partyjną.
      Nie ma to żadnego związku z prędkością wzrostu PKB, bo ta cenzura jest niezmienna w swojej postaci od początku lat 80tych, kiedy MINIMALNIE poluzowano śrubę względem cenzury, jaka obowiązuje od ’49. I zrobiono to przez przyzwolenie, żeby Rewolucję Kulturalną przedstawiać w złym świetlne (ale zasugeruj chociażby, że Wielki Skok był błędem, a nigdy więcej nie trafisz do druku). To jest dosłownie jedyny wentyl, jaki istnieje w chińskiej cenzurze, a i tak się go dokręca metodycznie przez ostatnią dekadę, z czystej wymiany pokoleniowej i zatarcia się żywej pamięci o Rewolucji. I ten wentyl sam w sobie służył temu, żeby kierować wszelkie niezadowolenie w stronę „dawnej, już rozstrzygniętej przeszłości, teraz już jest tylko wspaniale”.

      • DoktorNo pisze:

        To wyjaśnia czemu Liu Cixin użył Rewolucji Kulturalnej w swej trylogii „Problem Trzech Ciał” i dla porządku pochwalił politykę rządu wobec Ujgurów. https://www.vice.com/en/article/dy8p3v/chinese-sci-fi-writer-liu-cixin-dystopian-future-pandemic-aliens-interview
        To co powyżej napisałem wynika z tego że przeczytałem raz że Cixin swoim pesymizmem wyłamał się z szeregu. Poza tym czuć w jego powieści nacjonalistyczne rozumowanie świata zerojedynkowe i jako gry o sumie zerowej, „albo my ich wymordujemy albo oni nas”.

      • Cadab pisze:

        Biorąc pod uwagę, że dosłownie jednym z filarów chińskiej kultury i w ogóle tożsamości jest ksenofobia, nie rozumiem zdziwienia. I nie chodzi tu o „hurr durr, Chinczyki nas zaleją!”, tylko stwierdzenie faktu – odkąd w ogóle można wydzielić coś takiego jak kultura chińska, kręci się ona wokół pomysłu „my, cywilizowani ludzie, vs. dziki świat barbarzyńców wokół nas”. Rzecz jest tak stara, jak pismo chińskie, a może i starsza, bo ta idea już istnieje gotowa, a nie krystalizuje sobie powoli. To całe „państwo środka” to między innymi o tym – o byciu jedyną cywilizacją pośrodku oceanu wrogo nastawionych dzikusów. Więc traktowanie mniejszości z buta, ba, kompletne niezrozumienie, że te mniejszości nie chcą przyjąć „wyższej i jedynej słusznej” cywilizacji, jest czymś całkowicie normalnym i oczywistym. Tak samo, jak standardowe rozpatrywanie konfrontacji z jakikolwiek obcym (nie ważne, czy z innego kraju, czy planety), jako z założenia negatywnej, bo co nam będą białe czy zielone małpy coś tam gadać, to my wiemy lepiej. Nawet nie trzeba do tego nacjonalizmu, wystarczy wyłącznie głęboko zakorzenione przeświadczenie, że jest się przedstawicielem „najstarszej nadal trwającej cywilizacji”. I mówię, to nie jest kwestia straszenia Chińczykami – oni po prostu tak mają, kropka, a nie „bo nas zjedzo, oooo!”

  2. pontifex maximus pisze:

    No tu powinno się rzucić słowo-klucz: solarpunk. Gatunek, który byłby właśnie tym optymistycznym SF, gdyby tylko istniał w formie innej, niż hasztagów na portalach z obrazkami. Chociaż niektórzy próbują coś działać.

    Drugie słowo-klucz: Expanse. Cały ten cykl jest może nie o świetlanej przyszłości (takiej zwyczajnej z problemami raczej, chociaż bardzo pozytywnie postępowej), ale za to dobrzy ludzie są dobrzy i w końcu zawsze pokonują tych złych, a i ci źli nawet często są tylko tacy tam zagubieni. Główny bohater jest jak paladyn bez cienia ironii. Swoją drogą między Wegnerem u nas a Expanse’em na zachodzie widać, że ludzie chcą czytać nie tylko o mhroku i pełzaniu po błocie.

    • pontifex maximus pisze:

      Mała poprawka, bo wcześniej nie doczytałem do końca i umknęła mi konkluzja. Jeśli stare SF da się stereotypizować jako literaturę inżynierów, to solarpunk jest ewidentnie literaturą (jeśli można go tak nazwać) niebieskowłosych socjologów. Dość powiedzieć, że matką chrzestną trendu jest Ursula Le Guin, moźe nie z wykształcenia, ale z wrażliwości antropolog.

      O wykształceniu gości od Expanse nie wiem, poza tym że ogarniają fizykę lotów kosmicznych na tyle, by nie raziło.

    • Cadab pisze:

      Wszelkiego typu X-punki to nie gatunki, tylko badziewne estetyki, wymyślające na siłę coraz dziwniejsze terminy na to, jak coś jest wizualnie przedstawione. Co w przypadku literatury kompletnie rozjeżdża się na łokciach, bo aspekt wizualny sensu stricte nie istnieje.

      • DoktorNo pisze:

        Wymiękłem przy „stonepunku” i „sailpunku”. „Sandalpunk” brzmi dobrze, ale co to niby ma być?

      • pontifex maximus pisze:

        No ja od dawna powtarzam, że jakby komuś miało naprawdę zależeć, by w „solarpunk” rzeczywiścxie był „punk”, to wyszłaby z tego Polska Fantastyka Prawicowa. Wiecie, opowieści o pokątnym handlarzu czarnorynkowym mięsem w wegańskiej utopii.

        Co nie zmienia faktu, że są tacy, którzy się tą estetyką jarają. Zwykle sprowadza się to do wmawiania le Guin, że jest wielbłądem, ale czasem nawet któryś z nich napisze opowiadanie do zina.

  3. barnaba pisze:

    Bo mieliśmy pewien okres heroic-SF – dzielni astronauci lecieli w kosmos by zacofanym kosmitom nieść oświecenie, a tych złych pokonywać dzięki potędze technologii i rozumu. Jeśli coś wspominano o Ziemi- to pokazywano, jak udało się z niej zrobić raj we Wszechświecie. Problem w tym, że na dłuższą metę taka literatura jest potwornie nudna, więc zaczęto ją urealistyczniać. Technologia zaczęła szwankować, obcy mieć przewagę techniczną i militarną, a ludzie stali się ludźmi- czyli gatunkiem wrednym, podstępnym i snującym intrygi.

    Podobną drogę przeszła też powieść przygodowa i podróżnicza- przypomnijcie sobie tych dzielnych odkrywców cywilizujących dzikich i szerzących kulturę i naukę wśród Murzynów i Papuasów, Tych kowbojów walczących z dzikimi Indianami i Stasia Tarkowskiego wśród złych dzikusów Mahdiego i dobrych dzikusów Kalego.

  4. slanngada pisze:

    Przestrzeń Objawienia ukazuje raczej pozytywny obraz przyszłości. Tam ludzie raczej sami wynajdują sobie problemy…

  5. Kasztelan pisze:

    Ja bym znacznie większą rolę przypisał wojnie i upadku komuny. Wojna pokazała do czego mogą służyć te wspaniałe wynalazki (chyba samoloty to dobry przykład trochę czasu minęło aż ktoś wpadł na pomysł zrzucać bomby z samolotu wcześniej symbol zwycięstwa ludzkości nad grawitacja) tak samo komunizm-system wymyślony przez „najmadrzejszych” a tylko potłukł jaja i nie ma omletu. Ciężko po takich przykładach i po tym jak zorientowalismy sie ze ta cala pozytywna rewolucja przemyslowa wycięła nam lasy i krajobrazy myśleć pozytywnie o przyszlosci

  6. marchewa79 pisze:

    I teraz fundamentalne pytanie czy „Marsjanin” Weira to jest SF? Bo jeśli tak no to może nie wszystek ten optymizm umarł?

    • Cadab pisze:

      Czy wysłaliśmy załogową misję na Marsa? Nie. Czy w ogóle możemy? No też nie. Zatem witamy w sci-fi i spekulacji literackiej.
      Pojawia się tylko pytanie co jest optymistycznego w plagiacie wyjątkowo pesymistycznego sci-fi, jakim była „Czerwona planeta”. Że nikt nie zostaje zjedzony żywcem to już optymizm?

      • marchewa79 pisze:

        @Caleb
        Przecież ta książka napisana jest w ogóle jako poradnik samorozwoju. Podziel problem na podproblemy, rozwiązuj je kolejno, nie poddawaj się po porażkach. No i obraz ogólnoludzkiego wysiłku mającego za cel ściągnąć jednego człowieka zamiast pozwolić mu umrzeć.

      • Cadab pisze:

        Przecież ta książka jest w ogóle „Czerwoną planetą”, tylko rozwleczona z 40 godzin do 600 dni i o sadzeniu ziemniaków, zamiast wsadzeniu 3 ludzi w podajnik na próbki mieszczący 120 kg. No i nikt nie zostaje zjedzony żywcem, co uważam za największą różnicę. No i Chińczycy są fajni, a Ziemia nie jest przeludnionym wysypiskiem śmieci.
        Nie lubię. Bardzo. Nawet bardzo bardzo. Wszelki zachwyt nad Marsjaninem jako „realistycznym sci-fi” jest mniej więcej tak drętwy jak zachwyty nad „realistycznym fantasy”. Jakbym chciał przeczytać tandetny poradnik new age, że jak się uprzesz, to wszystko można, to bym go nie przeczytał, tylko zajął się czymś ciekawszym.

      • marchewa79 pisze:

        1. Argument „wszystko już było” rozumiem jednak nieszczególnie koresponduje z tematem i jest równie stary jak sama kultura.
        2. New age’owosci nie zanotowałem w „Marsjaninie”. Ale może moja lektura była nieuważna.
        3. To ze ziemia jest „normalna” to chyba w temacie notki zaleta? Przecież wspominany już Expanse obraz ziemi ma raczej ponury a był wskazywany raczej jako ta bardziej optymistyczna SF.
        4. Co do lubienia/nielubienia to wiadomo jak jest z gustami. Ja mam prywatny quest jako miłośnik Chmielewskiej co do znajdywania kryminałów z „normalnymi” protagonistami a nie jak w każdym „skandynawskim” zapitymi zneurotyzowanymi wrakami z traumą. Ale ludzie o tych wrakach jakoś bardziej lubią czytać.

      • Cadab pisze:

        1.Jest różnica między „wszystko już było” a „wziąłem fabułę filmu i napisałem książkę, tylko przesunąłem limit czasowy na wydostanie się z Marsa z kilkudziesięciu godzin na dwa lata”. To się ociera o plagiat tak bardzo, że chyba tylko klapa finansowa „Czerwonej planety” sprawiła, że Warner Bros. nie pozwał Weira.
        2. Pod new age wpisuję wszystkie pozycje, które kręcą się wokół „podciągania się za własne sznurówki”. Przecież nie wrzucę tego pod metodystyczną propagandę, bo nie żyjemy w XVIII wieku.
        3. Odnoszę wrażenie, że w ogóle nie zostało zarejestrowane, że robię zestawienie „Czerwona planeta” vs. „Marsjanin”
        4. (Nie)Lubienie ma się tu do tego tak, że „etatowo” wytykam „Marsjaninowi” bycie plagiatem i to nudnym. Nie ma nic gorszego jak zrobić plagiat, który jest nudny.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s