Mój stosunek do serii The Vikings nazwać można ambiwalentnym. O ile pierwsze sezony podobały mi się bardzo, to z czasem seria w moich oczach zmieniała się we własną parodię. Koniec końców zrezygnowałem z oglądania kilka odcinków po śmierci Aslung, by nigdy doń nie wrócić. Po Vikings: Valhalla też nie spodziewałem się wiele. Jednak dobre recenzje sprawiły, że postanowiłem dać szanse: a nuż serial wróci do korzeni…
Seria zaczyna się planszą z napisami:
Na których czytamy, że minęły setki lat, czasy Ragnara Lodbroka przeszły do legendy, a wikingowie osiedlili się w wielu krajach w tym w Anglii. Następnie przenosimy się do jednak z takich osad, gdzie najwyraźniej ludzie nie mają nic innego do roboty niż wieczne uczty.
Niestety spokój i dobrobyt mieszkańców zostaje gwałtownie przerwany. Do osady przybywają bowiem okrutni Anglicy, którzy mordują wszystkich mieszkańców, wliczając w to kobiety i dzieci. Mężczyzną natomiast gotują tanią podróbę Krwawych Godów z Gry o Tron…
…nie zważając nawet na fakt, że Wikingowie żyją tam od pokoleń, często nie posługując się już swoim rodowitym językiem…
Widzimy więc przemoc, dla której nie da się znaleźć uzasadnienia! W szczególności ludzie, którzy oglądali poprzedni serial będą zaskoczeni! Przecież jego bohaterowie byli tak pokojowo nastawionymi ludźmi, którzy do Anglii przybyli w dobrej wierze, zasiedlając wcześniejsze pustkowie, ożywiając życie gospodarcze i kulturowe regionu! Same pseudonimy, pod którymi przeszli do historii Ragnar the Flowerpicker, Ivar Treehuger, Bjorn Peacemaker, Rollo Tearwiper, Ubba the Mercy mówiły jakimi byli ludźmi!
Tak więc ten akt barbarzyństwa i niewdzięczności budzi nasz gniew.
Bo przecież ludzie ci zbudowali swe domy na polderach, które własnoręcznie wydarli w morzu! A potraktowano ich tak jakby przybyli z daleka, zarżnęli właścicieli ziemi, zabrali ich gospodarstwa, żony zgwałcili, synów zmienili w niewolników, a córki w nałożnice…
Następnie widzimy kolejną porcję napisów.
Przez co czujemy się, jakbyśmy oglądali film o zwierzętach na National Geografic, a nie serial akcji. Mocno zaburza to immersję.
Ten akapit kusi się o komentarz historyczny, ale postanowiłem skupić się na przekazie, jaki buduje dzieło samo w sobie, by nie być posądzanym o puryzm.
Tak więc przenosimy się na ocean. Gdzie widzimy załogę maleńkiego statku walczącą z falą nietypową.
Scena ta teoretycznie powinna wywołać nasz zachwyt odwagą i determinacją bohaterów. U mnie nie wywołuje. Raz, że sceny tego typu prawie zawsze są fillerami, które nie wnoszą do filmu niczego: ani nie powodują przemiany bohaterów, ani nie budują ich postaci, ani nic. Po prostu wypełniają czas ekranowy. Dwa, że nie wywołuje żadnych emocji: wiadomo przecież, że twórcy nie utopią głównych bohaterów w pierwszych minutach filmu, a nawet jeśli, to i tak nas to nie obejdzie, bo nie zdążyliśmy im się nawet przyjrzeć…
Trzy, że od razu likwiduje jakiekolwiek poczucie zagrożenia.
Bo skoro bohaterowie są w stanie pokonać nawet taką straszliwą falę, to są w stanie pokonać wszystko i wszystkich! Co może ich powstrzymać?
Osoby znające poprzednią serię wiedzą jednak już, że autorzy znajdą masę bezsensownych sposobów ich zabicia.
Burza jednak się kończy, a nasz stateczek dopływa do portu. Siedząca w nim baba wstaje, przechodzi na dziób i z zachwytem mówi:
„Kattegard! Piękniejsze, niż sobie wyobrażałam!”
Tymczasem kamera robi najazd i oczom widza ukazują się jakieś chatki z gówna…
Paradoksalnie to mogłoby nawet działać. Ba! W Ostatnim Królestwie Cornwella (wersji książkowej) działało. Tylko, że tam główny bohater od początku był kreowany na debila o wąskich horyzontach, nie wiedzącego nawet, jak poprawnie zapisuje się jego imię. Nie dziwiło więc, że zachwycały go takie rzeczy, jak możliwość kupowania i sprzedawania śledzi, dwuizbowe chaty czy schody…
W Kattegard można nabyć różne towary, między innymi Chińczyków.
Ja jeszcze rozumiem tych murzynów: koniec końców są to stereotypowi Niewolnicy. I możliwe jest, że faktycznie kilku do średniowiecznej Skandynawi w ten czy inny sposób trafiło. Nie sądzę jednak, by ich ogólna liczba była większa niż czterech. Ale Chińczycy? Co oni się na tych Chińczyków uparli? Wiecie jak daleko są Chiny od Cieśniny Kattegard? 7.000 kilometrów.
Są znane przypadki podróży z Wenecji do Pekinu z XV wieku. Podróż w jedną stronę zajmowała w optymalnych warunkach 275 dni (faktycznie to raczej jakieś 2 lata). Komu by się chciało wozić niewolników tak daleko?
No, ale o dobrych dilerów nie jest łatwo…
Tymczasem załoga wychodzi na ląd.
Pani zaraz w porcie wpada w oczy Panu, którego już widzieliśmy na początku.
Idą więc do jego domu na małe ruchanko…
I kąpiel po nim.
Dokładnie w tej kolejności, bowiem Pan lubi takie umazane gnojem…
Tak nawiasem mówiąc widzimy, że Pan tworzy bardzo długie związki oparte na głębokim podłożu emocjonalnym. Oglądaliśmy go bowiem już wcześniej z tą Panią…
I jakoś fakt, że zginęła nie spędza snu z jego powiek! Ale co tam! Już ma nową władczynię swego serca.
Po kąpieli Pani opowiada mu, że ze swoimi ludźmi przypłynęła do Kattegard, bo gdy była mała, to do jej wioski przybył chrześcijański wiking, zgwałcił ją i na pożegnanie wyciął jej krzyż na plecach. Teraz chce się zemścić…
Szczerze?
Na co czekała przez te lata? Aż sprawca się zestarzeje, czy aż jak trop wystygnie? Bo to wygląda tak, jakby sprawę odłożono na lata i dopiero potem wysłano szwadron śmierci. Sorki, ale ludzie tak nie działają. Osoby, które są na tyle emocjonalne, żeby wywierać zemstę po prostu chwytają broń i robią, co ich. Ojciec, brat, ktokolwiek… Jeśli są mniej w gorącej wodzie kąpane, to szukają sprawiedliwości inaczej: przez sąd na przykład, bo wygląda na to, że nad tymi Grenlandczykami jest jakiś król, to akurat sprawa dla niego… Albo też opłacają jakichś najemników lub płatnych zabójców…
Tymczasem jej brat chodzi po mieście.
Napotyka Złego Wikinga, który chce zabrać mu płaszcz, obiecując zapłacić dwa razy więcej, niż jest wart. Bohater pokazuje swoje blizny i stwierdza:
– Gdybym dostał dwa razy tyle, to umarłbym.
I to jest fajna scena. Pokazuje, że gość potrafi postawić na swoim, jest dumny, nie daje się poniżać, ale jednocześnie nie szuka samemu guza…
Niestety twórcy postanawiają zepsuć to kolejnym fillerem, czyli walką.
Rozdzielone rodzeństwo spotyka się. Pani zauważa w tłumie swego oprawcę. Postanawiają go więc schwytać. Ruszają za nim w pościg. Mimo, że cel porusza się konno, a oni na piechotę utrzymują z nim stały kontakt wzrokowy: albo są tacy zajebiści, albo mają pierścień teleportacji.
Niestety wróg wjeżdża do obozu wojskowego. Wśród Grenlandczyków wywołuje to konsternację i rozłam. Wielu stwierdza, że nie będą szukać zemsty, gdyż przeciwników jest po prostu za dużo…
Tak…
Płynęli z Grenlandii pięć tygodni (przynajmniej zdaniem scenariusza), dotarli w nieznane, ryzykowali życie w sztormie… I nagle determinacja im się skończyła…
Serio?
Zły Pan tymczasem wjeżdża do obozu i zaczyna negocjację z Panem Kochankiem.
Jak się okazuje chce zasiać niepokoje między Wikingami. Oto bowiem szykuje się wielka wyprawa karna na Anglię. Pan Kochanek twierdzi, że wyprawa nie ma szans powodzenia, bowiem jest niemiła Bogu. Należy więc wykluczyć z niej wszystkich Pogan.
Ze sceny tej dowiadujemy się ważnej lekcji: nietolerancja religijna jest ZŁA!!!!!
Naprawdę odkrywcze. Proponuje jeszcze kilka innych, ważnych morałów: niewolnictwo jest złe! Kradzież jest zła! Zabijanie jest złe!
I w tym momencie przerwałem oglądanie.
Powiedzmy sobie szczerze: nie minęło nawet pół godziny, a to już jest głupie i niespójne. Nie ma sensu tracić czas na dalsze oglądanie…
Akurat azjaci to mogli być Khazarawi czy inne ludy azji centralnej.zachodniej.