Przeczytane w październiku 2021: Cornwell, Harry Harrison, Hagakure i kilka erpegów:

Jako, że październik dobiegł końca pora na sprawozdanie z lektury: czeka nań niewiele osób, ale ważnych dla mnie. Otóż: w minionym miesiącu znowu przeczytałem potężną ilość książek, bo padło ich aż 9 (dokładnie: 7 książek i 2 podręczniki do RPG), rozpocząłem też lekturę dwóch następnych (1 książki i 1 podręcznika) o których opowiem w przyszłych miesiącach.

Aby ostudzić zapał powiem, że cztery książki zostały napisane przez Bernarda Cornwella i należały do cyklu Ostatnie Królestwo, który właśnie sobie maratonuję. Będzie on wracał jeszcze do końca roku, bo zostały mi do przeczytania jeszcze trzy ostatnie tomy.

Pogański Pan:

Ocena: 8/10

Problem z Ostatnim Królestwem polega na tym, że ten cykl powinien zajmować maksymalnie 6 tomów, a tymczasem ma ich już 13 i co gorsza autor pisze dalej. W rezultacie, po bardzo mocnym początku autor popada w schemat „Uthred dochodzi do czegoś, ale zabija księdza, traci wszystko i znowu musi zaczynać życie od początku”. Oczywiście potem jest bardzo dużo zabijania, spisków, pięknych kobiet, opisywania świata z perspektywy średniowiecznego prymitywa, humoru sytuacyjnego i innych rzeczy, które sprawiają, iż książki te czyta się naprawdę dobrze.

Po wszystkim jednak czytelnik pamięta z nich tylko tyle, że był jakiś okrutny wiking, którego imienia nawet się nie pamięta (bo zawierało stanowczo za dużo „Ae” i „th”), który robił straszne rzeczy. Ponownie nie pamięta się jednak czy to był ten, który krzyżował mnichów, ten, co nosił kość matki we włosach czy jakiś inny…

Tak więc: fabuła opowiada o tym, że chrześcijanie rozpoczęli poszukiwania zwłok świętego Kuthberta, gdyż wierzą, że (kiedy szczątki zostaną połączone) Brytania zrośnie się ponownie w jedną całość.

W tym czasie natomiast Uthred zabija księdza i wybija zęby innemu…

Młot i krzyż: Thrall

Ocena: powiedzmy, że 6/10

Książka, którą teraz omówimy jest ciekawym artefaktem i zabytkiem wydawniczych przesądów. Otóż: powieść Młot i krzyż autorstwa Harrego Harrisona oryginalnie została wydana w jednym, liczącym sobie 450 stron tomie. Polski wydawca jednak z jakiegoś powodu (prawdopodobnie wierząc, że czytelnik nie da rady przeczytać tak grubego tomu) postanowił podzielić ją na trzy części (paradoksalnie dziś robi się na odwrót: często dąży się do jak największego formatu, bo wierzy się w to, że tak bardziej wyróżniają się na półkach Empików).

W efekcie dostajemy potworka… Książkę, o której nie da się nic opowiedzieć, bowiem zwyczajnie nie wiadomo o czym traktuje: prawdopodobnie o saskim chłopcu pochodzącym z arystokracji, źle traktowanym przez krajan, który dostaje się do niewoli wikingów i poznaje ich kulturę. Ale tak naprawdę nie sposób orzec, bowiem na podstawie czegoś, co de facto jest kilkoma początkowymi rozdziałami trudno stwierdzić…

Tym natomiast co rzuciło mi się w oczy jest bardzo niekonsekwentne traktowanie seksu i przemocy. Otóż: wikingowie mogą mordować, robić krwawe orły, okaleczać, a nawet gwałcić kobiety, ale pod warunkiem, że po cichu i poza głównym ekranem. Serio: bohater na przykład dociera do swej wioski i odkrywa, że wszystkie kobiety tam wielokrotnie zgwałcono, oprócz kilku branek, które wikingowie zabrali za sobą. Potem przenosimy się do obozu owych wikingów, gdzie przywódca bandy łupieżczej prezentuje zdobycz swojemu wodzowi i obdziera je z ubrań…

Ale tak grzecznie. Brońcie bogi nie do naga! Ba! Nawet nie do bielizny!

Do podkoszulka…

Wychodzi to głupio i niekonsekwentnie.

Ogólnie: książkę tą da się przeczytać, ale po ilości materiału nie sposób powiedzieć „czy warto”. Co więcej wygląda ona na dość przestarzałą, pisaną wedle mentalności, która już w chwili jej powstania (połowa lat 90-tych) była mocno anachroniczna, a dziś jest zwyczajnie śmieszna. Co więcej wygląda ona raczej na dzieło rzemieślnika, niż mistrza pióra. Jednak z całą pewnością nic nie da się powiedzieć, dopóki nie skończę dwóch pozostałych „tomów”.

Dzielenie łupów:

Ocena: 7/10

Tytuł traktuje o wojnie, jaką wodzowie Aleksandra Wielkiego stoczyli po jego śmierci.

Kilka razy pisałem już o książkach naukowych i popularnonaukowych starających się przybliżyć nam epoki chaosu. Pisałem w nich też, że najczęściej w owych pozycjach nie da się zrozumieć o co chodzi, bowiem tysiące małych królów, watażków, plemiennych wodzów, wyniesionych przez tłum przywódców i zwykłych bandytów wbija sobie noże w plecy bez żadnego ładu i składu.

Tutaj mamy dokładnie taką samą sytuację: za łeb bierze się kilkunastu wodzów oraz członków rodziny, a liczba graczy rośnie w miarę, jak poszczególni przywódcy giną, a ich właśni generałowie próbują sięgnąć po władzę. Koniec końców wszyscy okopują się na pozycjach, skąd nie można ich już przegonić i patrzą po sobie złym wzrokiem…

Książka pozostawia po sobie jednak bardzo smutne wrażenie: tysiące ludzi, którzy mogliby żyć giną wskutek niekończących się wojen, toczonych dosłownie o pietruszkę. Z podbojów Aleksandra Wielkiego nie wyrasta tak naprawdę nic, co mogłoby chociaż udawać ich usprawiedliwienie. Dzieci Aleksandra i jego krewniacy, w chwili, gdy jasne się staje, że nikt już nie liczy się z jego autorytetem zostają wymordowane…

A wszystko to przez zachcianki gówniarza, który zasiadł na tronie.

Hagakure:

Ocena: 1/10

Hagakure to według legend traktat moralny, opisujący moralność i powinności samuraja. To właśnie niemu japońscy wojownicy mieli zawdzięczać swą niezłomność, a żołnierze z okresu II wojny światowej: okrucieństwo i fanatyzm. Mówiąc krótko: to jest ta książka, którą czytał Ghost Dog w Drodze Samuraja.

Faktycznie książka była zbiorem tajnych zapisków i porad życiowych krążących wśród samurajów z prowincji Nabeshima (która w tamtych czasach uznawana była za zupełny zaścianek). Sławna stała się w latach 30-tych, kiedy wyciągnęli ją militaryści. Cytując Wikipedię:

„jej głównym tematem jest poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, jakie jest prawdziwe znaczenie Drogi Samuraja. Najważniejsza jest, zdaniem Tsunetomo, gotowość na śmierć w każdej chwili życia i podporządkowanie się woli swojego pana. Tsunetomo podkreśla też zachowanie równowagi bez względu na sytuację, na bazie której można osiągnąć umiejętność podejmowania szybkich i właściwych decyzji, przede wszystkim dzięki uwolnieniu się od lęku przed śmiercią.”

Faktycznie trudno jest znaleźć jakąś myśl przewodnią autora. Książka podzielona jest na liczne rozdziały, składające się z szeregu ustępów, skaczące z tematu na temat. Podejmowane tematy to:

  • wynurzenia o moralności

  • porady zdrowotne i natury praktycznej w rodzaju „picie naparu z końskiej kupy daje zdrowie” (serio)

  • lifekacki dla młodzieńców trudniących się męską prostytucją

  • porady rodzinne w rodzaju „córki przynoszą rodzinie wstyd, więc najlepiej wybrać sobie jedną, najładniejszą, pozostałe potopić w studni. Gwarantuje to, że będą grzeczne i palić się będą do małżeństwa” (ja nie kpię, ja cytuje).

  • zasady dotyczące urządzania ceremonii herbacianej

  • anegdotki w rodzaju „poszło dwóch bushi do karczmy i w pijackiej widzie jeden drugiemu wsadził kosę pod żebra”

  • narzekanie starego złodzieja, że świat się wali, bo w młodości mógł swobodnie terroryzować chłopów i grabić ich dobytek, a teraz Szogun wymyśla jakieś bzdurne prawa i żyć nie daje…

Ponoć niektóre sekretne księgi były pisane tak, że autor momentami pisał na serio, a momentami bredził. Następnie mistrz mógł objaśniać uczniom, o co w nich naprawdę chodzi…

Niestety, ja takiego mistrza nie mam pod ręką, więc muszę uznać tą pozycję za stracone pieniądze.

Pusty Tron:

Ocena: 8/10

                                       Namiestnik Mercji umiera. Z tej okazji w Danelandzie szykują już topory, bowiem wydaje się, że kraj pozostanie bez obrony. W Mercji natomiast ostrzą miecze, bo kraj wreszcie ma okazję sięgnąć po niezależność, a szlachta będzie mogła osadzić na tronie dokładnie tego, na kogo będzie mieć ochotę. W Wesexie natomiast rychtują włócznie, bo wiele wskazuje na to, że państwo satelickie zechce się oderwać.

Innymi słowy: szykuje się kolejne 400 stron przemocy, żartów z księży, pojedynków, walnych bitew, strategicznych manewrów oraz zabijania Sasów, wikingów, Walijczyków i Szkotów o trudnych do zapamiętania imionach.

Jak mówiłem przy poprzednich tomach: fajne, ale ten cykl powinien był się już skończyć. Ani główna linia fabuły nie posuwa się do przodu, ani o świecie, ani też o bohaterze nie dowiadujemy się nic nowego, prócz tego, że Uthred wielkim wojownikiem jest, nie lubi kościoła, ale szanuje niektórych księży, a ponadto lubi kaszankę i budować domy.

Dungeons World (edycja polska):

Ocena: 1/10 (za jakość wydania)

Wyjąłem ten podręcznik z pudełka. Otworzyłem, żeby zrobić zdjęcie, jak wygląda w środku. Złamał się na pół. Odstawiłem na półkę, gdzie leżał czas jakiś. Zdjąłem go z niej. Okazało się, że kartki zaczęły wypadać od samego stania. Zacząłem czytać. Przewracałem jakąś stronę, a ona wypadała…

K(…)a mać!

W ten sposób nie wydaje się książek!

Ale uczciwie mówiąc nawet gdybym to było wydane lepiej, to ocena gry nie byłaby bardzo wysoka. Dungeons World posiada kilka zalet. Jedną z nich jest dość ciekawa metoda rezolucji konfliktu (rzucasz dwoma kościami, jeśli wypadnie 10+ test się udaje, jeśli wypadnie 9-7 test się udaje, ale ponosisz przykre konsekwencje, np. trafiasz wroga, ale on też trafia ciebie, 1 do 6 to natomiast porażka).

Drugi to system akcji. Granie i prowadzenie Dungeons World opiera się na deklarowaniu akcji zarówno przez Graczy, jak i Mistrza Gry. W wypadku Mistrza Gry są to: Wykonaj ruch potwora, zagrożenia lub miejsca, Ujawnij niepożądaną prawdę, Pokaż oznaki nadciągającego zagrożenia, Zużyj ich zasoby, Obróć ich ruch przeciwko nim, Podziel postacie, Stwórz okazję do wykorzystania klasowych umiejętności, Pokaż minusy klasy, rasy lub wyposażenia, Zaoferuj okazję, kosztowną lub nie, Postaw kogoś w trudnej sytuacji, Powiedz im jakie są konsekwencje lub Wymagaj i pytaj.

Ogólnie pomysł takiego mistrzowania z podziałem na tury jest nawet fajny. Problem polega na tym, że system ten jest dość ciężki mechanicznie, a Mistrz Gry zmuszany jest do zapamiętania ogromnych ilości danych. Bo oprócz ruchów Mistrza Gry i Graczy są jeszcze ruchy poszczególnych lokacji jak Miast czy Lochów czy ruchy przeciwników.

Tym, co mi się natomiast nie podoba to złożoność zasad, które trzeba pamiętać, zbliżająca się do Dungeons and Dragons, aczkolwiek bez nawet połowy fajnych rzeczy (czarów, atutów, potworów, magicznych przedmiotów) tego systemu.

Po drugie: bardzo mała przystępność dla nowych graczy. Dungeon World bowiem jest w zasadzie niezrozumiały bez znajomości na wyrywki Dungeons and Dragons, a dokładniej 3 edycji tej gry. Przykładem tego mogą być choćby potwory. System pełen jest potworów charakterystycznych dla wyżej wymienionego, jak Angheg, Bulette, Derro, Formit, Mohrg, Płaszczowiec i masa innych. Obrazków nie ma, opisy są takie, że często nie sposób się domyślić co to za stwory… Na przykład jeden potwór (jakiś Czaropluj) ma taki opis „Panie! Kto nauczył to czarować!”.

Mówiąc krótko: jeśli nawet pominąć karygodne wydanie, to gra podoba mi się raczej umiarkowanie.

Ostrza W Mroku:

Ocena: 6/10

Trochę głupio jest dawać taką niską ocenę grze, która ponoć jest rewolucyjna i nazbierała masę nagród, ale co mam zrobić, jeśli mi się nie podobała? Bo nie będę ukrywał, że Ostrza W Mroku nie podoba mi się nic. Po pierwsze: nie podoba mi się świat. Nie znoszę XIX wieku, nie lubię steampunka, zwłaszcza, gdy jest napędzany magią, nie lubię pseudofantasy, nie lubię udziwnień w rodzaju powozów zaprzęganych w kozły zamiast koni.

Nie podoba mi się język tej gry, albowiem tłumacz notorycznie myli wyrazy bliskobrzmiące, tak więc biedaków nazywa „nędznikami”, a powinno być „nędzarze”, a czasem wręcz używa tych słów na odwrót. Tak więc zabójca mordujący ludzi z niższych stanów nazywany jest „macherem”, a słowo to pochodzi od niemieckiego „machen” czyli „zrobić” i oznacza „fachowca”. Tymczasem robotnik zatrudniony na kolei nazywany jest „majchrem kolejowym”, a słowo „majcher” pochodzi z rosyjskiej gwary więziennej i wywodzi się od greckiego „machaíri” czyli nóż.

Nie podoba mi się poziom nad-realizmu tej gry. Oto grasz więc członkami grupy przestępczej, którzy gnieżdżą się w porzuconym na bocznicy wagonie. W ich bazie jest taka bieda, że przechowywać w niej mogą tylko pieniądze do wysokości średniej krajowej. Niektórzy bandyci potrafią na złodziejstwie dorobić. Ci przechodzą na emerytury i otwierają lokalny odpowiednik Żabki.

Nie podoba mi się, że autorzy nie rozumieją, co piszą. Chcieli zrobić Z Mgły Zrodzonego, ale wyszła im Blok Ekipa. Nie widzę potrzeby grania czymś takim. Gdybym chciał być menelem, to rozpiłbym się już lata temu.

Nie podoba mi się ten świat, rodem z koszmarnego snu Trzewiczka, gdzie na porządku dziennym są menele mordujący za równowartość kilkuset złotych. Podobnie nie podoba mi się, że autorzy twierdzą, że łotry „buntują się przeciwko niesprawiedliwemu systemowi”, a pięć stron dalej proponują takie zadania dla graczy, jak ograbienie robotnika wracającego z pracy lub rozbicie komitetu strajkowego. Po prostu jakoś nie lubię obłudy. Granie sukinsynami bez zasad prędzej bym przełknął.

Mechanika jest okej. W systemie masz 12 atrybutów nazywanych tutaj Akcjami. Gdy Gracz chce coś zrobić wybiera Akcję i rzuca pulą kości K6. Wynik 6 na którejś z nich oznacza niewątpliwy sukces, 4-5: sukces z komplikacjami, 1-3 to porażka. W zależności od tego Gracz i / lub Mistrz Gry wymyślają fabułę. Dodatkowo ma się też trochę akcji dodatkowych, zależnych od tego, jakim rodzajem Łotra się gra i w jakiej Szajce. Mistrz Gry i Gracze przerzucają się Akcjami, co popycha fabułę do przodu.

Fajnym rozwiązaniem są zegary. Działa to tak, że rysujesz na kartce kółko, dzielisz je na segmenty i określasz, ile czasu zajmują działania Graczy, a ile otoczenia. Wynalazek jest fajny, ukradnę go sobie.

Ogólnie to mechanika świetnie nadaje się do tego całego „wspólnego tworzenia historii” które jak dla mnie brzmi jak jakaś kolejna głupota, taka sama jak ta afera z odgrywaniem ról sprzed kilku lat. Ja tam jestem uczciwym turlaczem, ja nie chce niczego tworzyć, mi do szczęścia wystarczy zabijanie goblinów.

Tym, co mi nie pasuje, to fakt, że mechanika osiąga ona poziom skomplikowania natowskiej gry wojennej do szkolenia oficerów, jednak bez nawet połowy fajnych rzeczy z tychże.

Wojownicy Burzy:

Ocena: 8/10

Dziesięciolecia wojen sprawiły, że Sasi z narodu rolników przeobrazili się w lud wojowników i nauczyli się walczyć z Duńczykami i Norwegami. Ci ostatni jednak w tym czasie nauczyli się niczego. Kolejne przegrane bitwy sprawiły jednak, że wikingowie poczynają sobie coraz mniej śmiało zarówno na morzu, jak i na lądzie. Trwa pozorny pokój który zostaje przerwany przez (no nie zgadniecie) przybycie kolejnej, ogromnej floty…

Jak pisałem poprzednio: cykl ten powinien mieć maksymalnie sześć tomów, a tymczasem omawiam dziewiąty. Głównych bohaterów znamy już od podszewki, podczas gdy postacie poboczne zlewają się nam już w jeden tłum charyzmatycznych wodzów, ambiwalentnych księży i przypadkiem poznanych postaci tła. Bohaterowie nie przechodzą też żadnych przemian, nie dowiadujemy się o nich nowych rzeczy. Jedynie Uthred staje się z wiekiem jakby odrobinę bardziej stateczny, a odpowiedzialność nieco zaczyna mu ciążyć. Coraz bardziej docenia też wartość pokoju.

Sama w sobie książka jest fajna: czyta się ją bardzo dobrze, człowiek kibicuje postaciom, przeżywa ich rozterki, łapie się za głowę na ich nieprzemyślane działania i śmieje z ich dowcipów. Jednak tak naprawdę życie czytelnika nie uległoby odmianie, gdyby tej pozycji nie przeczytał.

Strażnik Ognia:

Ocena: 8/10

Definicja Arcybiskupa według Uthreda:

Arcybiskup to potężny, chrześcijański czarownik. Zna więcej zaklęć niż zwykły ksiądz, więcej nawet niż biskup i ma tak potężną moc, że w całej Brytanii jest ich tylko dwóch. Wśród chrześcijan tylko papież rozporządza silniejszymi czarami. Wśród wielu innych tajemnych sztuk najważniejszą umiejętnością arcybiskupa jest znajomość złej magii zaświatów. Potrafi on bowiem rozmawiać ze Świętymi, jak chrześcijanie nazywają swoich czcigodnych zmarłych, a oni powtarzają jego słowa ich Bogu. W ten sposób Ukrzyżowany jest zawsze poinformowany w sprawach świata żywych i gdy nasi bogowie piją lub chędożą się z boginiami on, kawałek po kawałku kradnie im świat.

I o ile mogę sobie narzekać, że seria ma za dużo tomów, z jednego na drugi nie dzieje się nic nowego, co w jakiś sposób zmieniałoby bohaterów, to nie mogę nie kochać tego cyklu.

Ten wpis został opublikowany w kategorii fantastyka, Fantasy, Historia, Książki, Przeczytane i oznaczony tagami , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

9 odpowiedzi na „Przeczytane w październiku 2021: Cornwell, Harry Harrison, Hagakure i kilka erpegów:

  1. Historyk pisze:

    Nie zgodzę się w kwestii oceny książki o wojnach diadochów.

    Chociaż oczywiście w ogólnej definicji masz rację – jeśli ktoś nie „siedzi” w danej epoce, to takie książki historyczne zawsze są męczące właśnie przez to, że nie rozumiesz kto, kogo, itd.

    Rok temu czytałem taką dwutomową o Bizancjum. I dostarczyła mi ona bardzo wyraźnego przykładu tego zjawiska.

    Otóż – o samym Bizancjum czytałem już wielokrotnie wcześniej, na Wikipedii.
    To naprawdę wystarczy. Nie mówię, że na raz – właśnie odwrotnie. Na przestrzeni lat czasem zdarzało mi się poczytać w tym temacie to czy owo. Tak po trochu, na wyrywki. Oczywiście z takiego czytania raczej niewiele się zapamiętuje, ale zawsze coś tam. I potem, jak następnym razem czytasz, to już kojarzysz jakieś imię, dynastię, jakiś termin związany z daną epoką, cywilizacją, kulturą, itd.
    I właśnie z czasem się zapamiętuje coraz więcej, coraz lepiej się człowiek orientuje w danej epoce, itd. I kiedy już jest taki „przygotowany” – to może zabierać się za jakąś konkretną książkę popularnonaukową, bądź nawet nie – wydaje mi się, że kilka już podręczników podobno akademickich przeczytałem właśnie o tych epokach, o których już COKOLWIEK wiedziałem wcześniej. Właśnie czytając od lat na wyrywki czasem na Wikipedii.
    No bo właściwie – po książkę konkretniejszą tak czy siak należy sięgnąć, kiedy epoka cię ZACIEKAWIŁA i to, co tam na Wikipedii, to już ci nie wystarczy. Chcesz już konkretu.

    A więc. O Bizancjum czytałem.
    I przez książkę brnąłem całkowicie bez problemu. Wyciągnąłem z niej wiele ciekawych wniosków, itd. Oceniam lekturę jako bardzo owocną.
    Ale pod koniec – kiedy doszli ci wszyscy Mongołowie, Turcy, itd. – o których nie widziałem NIC, nie czytałem wcześniej NIC – to dosłownie ten sam efekt, jak opisywany przez ciebie powyżej – nie rozumiem KTO TO w ogóle, kogo bije, kto przeciw komu, kto z kim, itd.
    No dosłownie przez te ostatnie strony to męczyłem się kompletnie. I starałem się już wreszcie dociągnąć do końca od niechcenia.

    Więc przykład ten potwierdza, że ten efekt naprawdę bardzo mocno działa.

    Natomiast o diadochach też już czytałem dużo, jak do tej pory.
    Więc kiedy siadłem do książki – TO PRZEDE WSZYSTKIM – znałem wszystkich graczy od samego początku, wiedziałem mniej więcej kto kogo, itd. Więc ci wszyscy nowi, którzy podochodzili w trakcie takiego szczegółowego rozpisywania historii – nie stanowili dla mnie problemu, wszystko rozumiałem i potrafiłem sobie logicznie poukładać sam w głowie również – wszystko właściwie sprawnie i elegancko przyswoiłem.

    Więc całą lekturę oceniam znacznie wyżej.
    Dostarczyła mi solidnej dawki wiedzy, właściwie to jest gotowy scenariusz na serię czy to historyczną (dosłownie skopiuj cały scenariusz z tej książki i masz Grę o Tron do Kwadratu), czy pozmieniaj imiona, może z Macedończyków zrób Orków czy tam innych Hob-goblinów – i masz gotową serię fantasy.

    A jeszcze ciekawszą książką, jaką przeczytałem zaraz po tej tutaj – był trzeci tom bodajże podręcznika akademickiego Ewy Wipszyckiej – Historia Starożytnych Greków.

    Samo streszczenie wyprawy Aleksandra + Wojny Diadochów + Wojny Epigonów – bodajże siedemdziesiąt stron z siedmiuset.
    Reszta to już szczegółowe omówienie całego ogólnego vibe owej epoki.
    Jeśli ktoś tu – tak, jak Zegarmistrz – zainteresował się epoką Aleksandra – to gorąco polecam.

    Tobie również, autorze bloga – może zmienisz trochę ocenę epoki, o której uważasz, że nic nie wniosła i nic po sobie nie zostawiła, na nic nie wpłynęła, tylko wojna, wojna i wojna.
    Przeczytaj, to się czegoś ciekawego dowiesz.

  2. Velahrn pisze:

    Podboje Aleksandra Wielkiego doprowadziły do powstania całkowicie nowej kultury – hellenistycznej – która przetrwała setki lat, a jego wpływ na dzieje świata był przemożny. Był po prostu tym typem człowieka, który sam tworzy historię, w przeciwieństwie do wielu wydarzeń, które były historyczną koniecznością. Dość powiedzieć, że jeszcze w XX wieku w np. Syrii były wioski, gdzie mówiono po grecku…

    • Historyk pisze:

      Ale z samego streszczenia wojen diadochów to nie bije aż tak wyraziście. Chociaż oczywiście ogólne zmiany kulturowe w świecie Greków są również dosyć ciekawie nakreślone.
      Oczywiście sama historia tych wojen, roszad, zdrad, zmian stron – jeśli czytać to, jak jakąś powieść fabularną, jest niezwykle ciekawa, fascynująca. Idealnie nadaje się na fabułę dla jakiejś wielotomowej, rozgrywającej się na przestrzeni przynajmniej kilkudziesięciu lat, serii powieści.
      Zresztą Zegarmistrz sam tutaj kiedyś pisał, że zamierza pisać książkę o wojnach diadochów w świecie fantasy, więc podejrzewam, że właśnie w tym celu ją zakupił. Moim zdaniem pozycja owa nadaje się do tego celu (jako źródło, z którego można sobie zgapić cały właściwie scenariusz) wręcz idealnie.
      Dlatego tym bardziej zasmuciło mnie, że był jej treścią generalnie zawiedziony.
      No, ale… jak się czyta o epoce, z którą się nie zapoznało w stopniu wystarczającym… to tak, jak pisałem wyżej: nie ogarniesz nawały imion…

      Ale ogólnie o epoce, która naprawdę jest niezwykle fascynująca, najlepiej poczytać ten właśnie wspomniany przeze mnie wyżej podręcznik akademicki.
      Jeśli masz już jakieś rozeznanie w epoce, to nie ma powodów do obaw – to NIE JEST wcale jakaś ciężka, żargonowa lektura. Jest to bardzo sprawnie napisany podręcznik, nawet laik nie powinien się w nim pogubić i wyciągnąć wiele ciekawych wniosków.
      Serdecznie polecam. Naprawdę niezwykle ciekawa lektura.

      Zresztą o poprzednich częściach również słyszałem pozytywne opinie.
      Więc jeśli kogoś ogólnie interesują starożytni Grecy, to polecam.

  3. Cadab pisze:

    STOP!
    Hagakure ma wreszcie pełne polskie wydanie? Nie we fragmentach, nie w odcinkach, nie w ramach antologii (i we fragmentach), tylko książka-samopas?

    • Wyszło w wyborze Williama Scotta Wilsona. Czyli 300 ustępów z 1300 tworzących kompleks Hagakure (przy czym większość z tych 1399 ro dodatki kopistów, bowiem manuskrypty krążyły w różnych wersjach, a przepisujący dodawali swoje myśli).

      • Cadab pisze:

        E, czyli to i tak jest skrót. Lipa.
        Jakimś chichotem losu jest fakt, że pozycja robiąca za „TĘ KSIĄŻKĘ OD SAMURAJÓW” nie może doczekać się wydania i/lub tłumaczenia. Na jakikolwiek język, nie tylko polski. Jak Wilson zrobił swoje 1 (słownie: jedno) tłumaczenie, tak wszyscy robią od niego odpisy.
        A przecież co roku kilka tysięcy weebów na całym świecie kończy jakieś tam orientalistyki czy inne podobne kierunki i jakoś, cholera, żaden nie umie przysiąść i zrobić tłumaczenia, gdzie co piąty poszedł na te studia, bo się nasłuchał o tym takim poradniku bycia Prawdziwym™ Samurajem™®

        … choć może to dlatego, że jak już siadają do tego, to się okazuje, że to są dyrdymały boomera, który mówi, że kiedyś (czyli jakieś 50 lat zanim się w ogóle urodził) to było, nie to co teraz i gimby już w ogóle nie znają

      • Szczerze mówiąc to mnie to nie dziwi. Znam kilku orientalistów, japonistów i sinologów. Wszyscy siedzą albo w agencjach tłumaczeniowych albo w Tokio albo (w najgorszym razie) portach Chin i są zbyt zajęci zarabianiem pieniędzy, żeby bawić się w jakieś książeczki, które w Polsce przeczyta kilku wariatów.

      • Cadab pisze:

        … poproszę o wprowadzenie specjalnej rubryczki do zaznaczania postów sarkastycznych, żeby z góry było wiadomo, że ktoś szydzi i nie trzeba będzie potem żartu tłumaczyć

  4. Cadab pisze:

    A co do „Ostrzy” – jak wszystkie zoomerskie trendy w hobby, są czkawką jakiś poronionych pomysłów sprzed 20+ lat, z założeniem, że „to jest nowe”, bo target mówił wtedy na chleb bep i na dywan wchodził po drabinie. Dla nich więc hasło „ej, wiecie że w RPG może być mrokh i zuo” to jest odkrycie na miarę Ameryki. Plus jeszcze jest tak bardzo nu-RPG, jak tylko się da, no ale podpisał się pod tym Harper, więc to wynika samo z siebie.
    Gra sama w sobie leży i kwiczy, a do tego zakłada, że grupa graczy w całości składa się z ludzi czytających sobie wzajemnie w myślach. Testowałem to w kilku różnych wariantach i zawsze z inną grupą. I każdorazowo zabawa rozjeżdżała się o dokładnie te same dwa elementy: albo MG nie nadążał z improwizacją (bo flashbacki sprawiają, ze tradycyjny prep się w ogóle nie sprawdza w jakikolwiek sposób) i po prostu zarządzał przerwę, żeby uporządkować sytuację w grze, albo gracze kompletnie, ale to kompletnie nie kumali bazy w ramach bycia szeroko rozumianym kryminalistą-kombinatorem. Nie ma nic gorszego niż ludzie, którzy chcą być „party face”, ale jak przychodzi co do czego, nie wiedzą nawet co się dzieje i kogo próbują właśnie naciągnąć (oraz na czym dany numer w ogóle polega).
    Zegary nie są wynalazkiem „Ostrzy” – Ostra to po prostu zorganizowały i rozpisały w takiej, a nie innej formie. Ale rzecz sięga całej masy systemów narracyjnych i około-narracyjnych, znów sprzed dwóch dekad. Harper grzecznie przeczesał rzeczy, w które sam grał, napisał z tego „swój” system i usilnie wmawia wszystkim, że to on wynalazł koło.
    A co do języka – w oryginale (bo grałem w to w wydaniu angielskim) gra jest absolutnie nieznośna w swojej stylizacji językowej. To tak bardzo chciało być Fallen London (powszechniej znane z Sunless Sea), że zerżnęło 2/3 wszystkiego, łącznie z bardzo specyficznym językiem. Jakby było mało, zasady i porady dla prowadzącego w dużej mierze zamykają się w „Są inne, gorsze gry, które robią to inaczej… ale ty grasz w najlepszą grę na rynku, która rozwiązuje to najlepiej – prawda, że to zajebiste grać w najlepszą grę na świecie?”. I to odrzuca jeszcze bardziej niż stylizacja i dobór słów.
    Jeśli polskie tłumaczenie jest więc niestrawne, to obawiam się, że to nie wynik nieudolności tłumacza, co właśnie wierne odwzorowanie oryginału, który się czyta tak, jakby ktoś cię szorował papierem ściernym po oczach.

    Tl;dr podręcznik jest 6/10, ale praktyczna strona grania w Ostrza to 3/10 jak siądzie ekipa i 1/10 jak gracze „nie umieją w margines”. Żart polega na tym, że do tej gry przede wszystkim lgną ludzie, którzy w tenże margines nie potrafią

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s