Od czasu do czasu zdarza mi się brać udział w dyskusjach na temat roli społecznej kobiet w przeszłości i bardzo mocno powiązanej z nią roli kobiet w wyobrażonych światach. Ta pierwsza wybucha zwykle w momencie, gdy archeolodzy znajdą gdzieś grób kobiety z przedmiotami (w naszych czasach i kulturze) identyfikowanymi jako męskie. Wówczas wybucha więc dyskusja o tym, czy kobiety mogły w dawnych czasach być wojownikami, czy też nie, a co za tym idzie: czy były one równouprawnione z mężczyznami, czy też nie…
Dwie strony dyskusji:
Zacznijmy o tym, że w dyskusjach tego typu zazwyczaj istnieją dwie strony: stronnictwo XIX-wieczne oraz stronnictwo XXI wieczne. Stronnictwo XIX-wieczne wychodzi z założenia, że naturalną pozycją kobiety jest rola XIX wiecznej, angielskiej przedstawicielki klasy wyższej. To znaczy: kobieta była jednostką pozbawioną praw politycznych i (przynajmniej tak długo, jak długo jej mąż żył) nie mogła podejmować żadnych, istotnych decyzji ekonomicznych. Jej rolą było w zasadzie rodzenie dzieci oraz przynoszenie splendoru swojemu małżonkowi. Prócz tego nie miała innych zajęć, nie uprawiała żadnych sportów, nie miała zainteresowań, ani nie wykonywała żadnej pracy, nawet nie wychowywała dzieci, tym bowiem zajmowały się guwernantki.
Ewentualnie, jeśli była to osoba z klasy średniej lub klas niższych mogła jeszcze gotować, bawić dzieci i robić pranie.
Stronnictwo XXI-wieczne wychodzi natomiast z założenia, że być żołnierzem to strasznie fajna sprawa, a fakt, że mężczyźni dopuścili do niej kobiety oznacza, że miały one niezwykle wysoką pozycję społeczną i cieszyły się bardzo dużymi prawami.
Na początku: zdefiniujmy wojownika:
W nowożytnych armiach, powstających gdzieś od drugiej połowy XVII wieku utrwalił się podział na dwa rodzaje wojskowych: to, co anglosasi nazywają combat personel i to, co nazywają non-combat personel. Czyli personel biorący udział w walce oraz nie biorący takiego udziału. Pierwsza część to ci, co walczą i giną. Reszta to ci, którzy umożliwiają walkę: magazynierzy, kwatermistrze, administratorzy, kucharze, łącznościowcy, mechanicy etc.
Personel nie-bojowy istniał także przed naszymi czasami, ale tradycja powodowała, że nie wliczano go w skład armii.
Nie zmienia to faktu, że za wojskami w czasach dawnych podążały zwykle duże ilości ludzi, pełniących życiowo istotne dla jej funkcjonowania role. Byli to: zakontraktowani do dostaw żywności kupcy, posługacze, praczki, kucharze, woźnice etc. których po prostu nie uważano za żołnierzy, mimo że współcześnie byliby to członkowie jednostek logistycznych. W tamtych czasach tak o tym jednak nie myślano.
Funkcje te często przypadały kobietom.
Co więcej w wielu armiach, na przykład w szwajcarskiej i niemieckiej piechocie z okresów XV do XVII wieku czy w armiach hellenistycznych normą było, że tego typu zadania przypadały towarzyszącym wojsku żonom i dzieciom żołnierzy. Po prostu on szedł na wojnę, maszerował i walczył za pieniądze. Ona szła za nim i gotowała za pieniądze obiady żołnierzom albo też prała im gacie. Dzieciaki natomiast nosiły wodę.
Zjawisko to było bardzo rozpowszechnione. Przykładowo Von Craveld w książce „Żywiąc Wojnę: Logistyka od Wallensteina do Pattona” podaje przykłady dwóch XVI wiecznych regimentów: pochodzącego z Bawarii i Styrii. W skład pierwszego wchodziło: 480 żołnierzy, 74 służących oraz 314 kobiet i dzieci. W skład drugiego: 500 żołnierzy, 400 kobiet i 200 dzieci.
Dziś facetów nazwano by szeregowcem z kompanii zmechanizowanej, a kobiety: kompanii logistycznej.
Wtedy to był lancknecht i jego baba.
Warto zauważyć, że to, co współcześnie nazywamy non-combat personel otrzymywało nierzadko zadania, które współcześnie powierza się personelowi bojowemu. Przykładowo przed bitwą pod Lewes Szymon z Monfort jako warty wystawił pracowników swojej nadwornej kuchni pod dowództwem swojego osobistego kucharza. Współcześnie natomiast funkcję taką pełniliby żołnierze liniowi…
Jak widać: co epoka, to mentalność.
Czy w dawnych czasach istniało równouprawnienie płci?
Nie.
Czy oznacza to, że kobiety zawsze były podległe mężczyźnie?
Bardzo mocno zależało to od miejsca i epoki. Ale generalnie wszystko było zupełnie niepodobne do tego, czego nauczyła nas współczesność i odziedziczone po niej skróty myślowe.
Współcześnie podstawowym modelem rodziny jest tak zwana „rodzina nuklearna” o modelu 2+3. W dawnych czasach, czyli gdzieś tak na początku neolitu wykształcił się jednak model gospodarstwa domowego, który należałoby raczej opisać jako 2+6+9+4.
Otóż: gospodarstwo domowe składało się z rodziców, dzieci, a przynajmniej synów, ich żon (i być może dzieci), a także służących (i być może dzieci służących). Niekiedy model ten ulegał pewnym permutacjom na przykład w wielu kulturach można było posiadać kilka żon lub żonę i konkubiny (jednak podówczas synowie, a już na pewno służący pozostawali bezżenni), w innych rolę służących zajmowali niewolnicy i tak dalej i tak dalej. Jednak podstawowy model pozostawał bez zmian: gospodarstwo było raczej liczne i składało się z męża oraz (głównej) żony i przydawek dla niej.
Liczebność taka wynikała z faktu, że w dawnych czasach człowiekowi bardzo trudno było być indywidualistą. Oczywiście zdarzali się samotnicy, którzy nie zakładali rodzin, nieudacznicy, którym to się nie udało oraz pechowcy, których rodziny się rozpadły. Znano też i praktykowano instytucję rozwodu, także w krajach chrześcijańskich. Jednak osoby żyjące samotnie skazywały się w zasadzie na nędzę i niedostatek.
Powód tego był taki, że ludzie w owych czasach bardzo ciężko pracowali (średnio 60-80 godzin w tygodniu) po to tylko, by zapewnić sobie biologiczne przetrwanie. Dziś żyje się nam łatwiej dlatego, że żyjemy w społeczeństwie o bardzo dalekim poziomie specjalizacji i podziału pracy oraz (dzięki technologii) jest ona niezwykle wydajna. Przykładowo: dziś, żeby napić się herbaty wystarczy zaparzyć ją w czajniku elektrycznym. Kiedyś trzeba było narąbać drew, skrzesać ogień krzesiwem, nanieść wody ze studni, pilnować, żeby chałupa nie zajęła się od ognia…
Słowem, już po godzinie można było cieszyć się aromatycznym naparem.
Dlatego ludzie żyli w dużych grupach, dzieląc się pracą.
Na czele grupy stały dwie osoby: mąż i (główna) żona.
Generalnie każde z nich posiadało oddzielną funkcję. Podczas, gdy mąż zajmował się reprezentacją domu na zewnątrz (główna) żona zajmowała się zarządzaniem nim od wewnątrz. To znaczy: żona wydawała polecenia synom oraz ich żonom, a także pozostającej w domu służbie.
Mężczyzna natomiast brał udział w wiecach, reprezentował ród przed feudałem, strzegł gospodarstwa przed niebezpieczeństwami, brał udział w wyprawach wojennych, brał udział w wyprawach handlowych, przepędzał zwierzęta na odległe pastwiska i tam ich pilnował, a także bronił społeczeństwo przed napaścią.
Na polach pracowano akurat wspólnie: przed wynalezieniem kos wszyscy żęli kłosy sierpami, a potem je młócili i wiali. Po ich wynalezieniu mężczyźni kosili, a kobiety wiązały zboże w snopy.
Niejakie odwrócenie ról panowało w rodzinach rzemieślniczych: tam zazwyczaj to mężczyźni zajmowali się pracą w warsztacie, kobiety natomiast reprezentacją domu na zewnątrz i sprzedażą ich produktów.
Jeszcze inaczej było w rodzinach tkaczy, który to zawód początkowo był czysto kobiecy, a z czasem stał się bardzo egalitarny…
Ale wróćmy do głównego tematu.
Zależnie od kultury ten podział na męską i żeńską stronę rodu miał różne postacie. Generalnie w kulturach śródziemnomorskich, świata arabskiego i wielkiego stepu kobiety były podporządkowane mężczyzną i nierzadko stanowiły wręcz ich własność. Nie miały praw politycznych, nie mogły prowadzić własnych interesów, nierzadko nie miały prawa podejmować decyzji o małżeństwach.
Na drugim biegunie znajdowali się Celtowie oraz Japończycy okresu (bodajże, bo nie pamiętam dokładnie) Kamakura, gdzie kobiety wydzielały mężom zasoby w postaci „kieszonkowego” oraz Asturowie, Baskowie, Hopi, Irokezi, Lhopu, Minangowie, Naxi, Piktowie, Pueblo czy Triobarczycy, gdzie nawet dziedziczenie odbywa się w liniach kobiecych.
Czy kobiety czuły się w gorszej sytuacji, niż mężczyźni?
Jest to osobne pytanie, na które nie da się uczciwie odpowiedzieć.
Tak naprawdę mamy bardzo niewiele przekazów opisujących nam życie ludzi w dawnych czasach. Co więcej praktycznie wszystkie z nich pisane są z męskiej perspektywy oraz (co równie istotne) przez osoby wywodzące się spoza opisywanych społeczeństw. Tak więc autorami są najczęściej: podróżnicy, zdobywcy, mnisi oraz filozofowie. Dawni autorzy bardzo rzadko opisywali swoją codzienność, być może wychodząc z założenia, że każdy ją zna. Koncentrowali się natomiast na rzeczach, które wydawały im się dziwne lub niecodzienne. W wypadku podróżnych i zdobywców często pisali oni o społeczeństwach, które znali słabo i o ludziach, wśród których spędzili zaledwie kilka dni…
Co zaś się tyczy mnichów i filozofów to mieli oni irytującą skłonność do pisania o tym, jak świat ich zdaniem powinien wyglądać, a nie jak faktycznie wygląda…
Tak więc: możemy przypuszczać tylko, co kobiety myślały.
I w zasadzie nie wiemy, czy faktycznie chciały brać udział w długich wyprawach, kiedy ich mężowie często miesiącami pozostawali poza domem, przepędzając stada na odległe pastwiska, albo pracując jako woźnice (chłopi byli bardzo mobilni, często w okresach nie-rolniczych wynajmowali się właśnie do przewozu dóbr wozami, jako tragarze, żeńcy etc. nierzadko docierając bardzo daleko, np. F. Braudel w „Strukturze codzienności” pisze o XV-XVII wiecznych chłopach z Normandii, którzy szukając sezonowego zatrudnienia przy pracach rolnych docierali na Sycylię lub do południowej Hiszpanii… Arystokracja była nierzadko była jeszcze bardziej mobilna), śpią pod gołym niebem, tracąc zdrowie i ryzykując życie?
Czy też dziękowały Bogu, że w tym czasie mogą spokojnie siedzieć w domu?
Tak naprawdę nie wiemy, co myśleli o tym także mężczyźni. Posiadamy w prawdzie znacznie więcej informacji o bardzo mobilnych grupach społecznych w postaci na przykład skandynawskich sag, rycerskich romansów czy różnej literatury epickiej.
Jednak znowu brakuje nam tak naprawdę kontekstu.
Nie wiadomo, czy utwory te przedstawiają faktyczną radość i zadowolenie tych ludzi. Mogą to robić. Mogą być też karykaturami i satyrami. Mogą być też próbami pokrzepienia serc…
Weźmy takich Wikingów: tak naprawdę nie wiemy, czy faktycznie szeregowy Wiking wierzył w Walhallę. Równie dobrze mogła być to po prostu bajeczka, którą opowiadały sobie rodziny tych, którzy nie wrócili, by usunąć poczucie winy. Żeglarze natomiast mogli opowiadać sobie raczej o strasznej bogini Ran, która wciąga okręty w odmęty i okrutnej krainie Hel. Większość Skandynawów natomiast mogła dziękować bogom, że nigdy nie musiała nigdzie pływać i zwyczajnie uprawiać ziemię…
Czy na pewno wojownicy byli arystokracją?
Pytaniem, jakie powinni postawić sobie wszyscy interpretatorzy historii powinni sobie zadać brzmi: czy rola wojownika była w ogóle dla kobiet atrakcyjna? Oraz: czy była atrakcyjna dla mężczyzn?
Tradycyjny, ukształtowany w XIX wieku pogląd dzieli ludzi na warstwy niższe i wyższe. Warstwy niższe zajmują się handlem i pracą, warstwy niższe nie muszą osobiście pracować, bowiem żyją z nagromadzonego przez przodków majątku. Mogą więc zając się uprawianiem sztuki, nauki, przyjemnościami lub wojaczką… W myśl tej zasady wojownicy powinni należeć do warstwy wyższej, bo zamiast pracować na roli lub handlować wojowali.
Faktycznie, jak już kilka razy pisałem przy różnych okazjach w czasach dawnych wojownicy raczej byli osobami dość zamożnymi. To znaczy: najczęściej wywodzi się z niższej szlachty, zamożnego chłopstwa lub warstw pośrednich między tymi dwoma grupami, jak samuraje, rycerze, ale też yoemani, konstablowie (wystawiani przez miasta wojownicy z rycerskim uzbrojeniem), goshi (schłopiali samuraje), toji (uzbrojeni eta), ji-zamurai (bogaci chłopi z samurajskim uzbrojeniem) i wielu podobnych.
Jednakże czytając życiorysy wojowników oraz dokumenty i przekazy z epoki, czy raczej epok odnoszę wrażenie, że głównym elementem sił zbrojnych zwykle byli:
-
cudzoziemscy przestępcy
-
zawodowi strażnicy bydła
-
zawodowi złodzieje bydła
-
młodsi synowie średnich posiadaczy ziemskich
-
pechowcy
-
starający się wybić przedstawiciele klasy niższej…
W większości znanych mi kultur obowiązek służby wojskowej, a także posiadanego uzbrojenia i sprowadzonej, zbrojnej czeladzi związany był z ilością posiadanej ziemi. Żołnierze zjawiali się osobiście, z posiadanym wyposażeniem lub też wystawiali na swoje miejsce zastępców. Często istniała też możliwość wykupienia się ze służby (a nierzadko była obustronnie preferowana). Za tak pozyskane środki wynajmowano zawodowców.
Faktycznie, jako, że w większości kultur raczej starano się dzielić ziemi, zarówno zastępcami jak i „zawodowcami” byli młodsi synowie, którzy nie mieli w perspektywie ani możliwości odziedziczenia ziemi, ani też bogatego ożenienia się. Rzadziej była to przysposobiona do służby wojskowej czeladź wywodząca się z niższych stanów.
Po prostu dla warstwy przedstawicieli posiadaczy ziemi często istniało tylko kilka dróg życiowych:
-
odziedziczyć majątek ziemski po rodzicach
-
podzielić majątek po śmierci rodziców (i pogodzić się ze spadkiem do klasy małorolnych)
-
ożenić się z posiadaczką majątku ziemskiego (np. dziedziczonego po rodzicach)
-
pozostać w rodzinie, zgadzając się na deklasację do warstwy służących (często bez szans na zawarcie małżeństwa)
-
deklasacja do warstwy bezrolnych
-
udział w wojnie i nadzieja na łupy, które pozwolą na zakup ziemi (lub zdobycie ziemi na zewnątrz).
Tak więc wojownicy raczej należeli do warstwy deklasującej się arystokracji, niż arystokracji jako takiej.
Oczywiście niektórzy dochodzili do znaczącej pozycji i byli bogaci, czy to dlatego, że odnosili sukcesy, mieli szczęście walczyć w zwycięskich wojnach, czy też mieli hojnych i bogatych patronów.
A było też pewnie sporo takich, co na wojnach zbankrutowali lub zostali pozabijani.
Czy bycie wojownikiem było społecznie pożądane?
Należy zapytać się też, czy faktycznie dawne społeczeństwa patrzyły na wojowników przychylnie? Owszem, w znacznej części przekazów ci opisywani są w pozytywnym świetle. Jednak należy zauważyć, że przekazy te wyszły w dużej mierze z rąk albo przedstawicieli samej warstwy wojowników, jak różnego rodzaju sagi czy eposy czy kodeksy filozoficzne w rodzaju japońskiego Heiho Kadensho. Albo też zostały napisane przez filozofów pozostających na usługach dworu, czyli organizacji, która korzystała z usług wojowników.
Bardzo dużą część utworów opisujących życie wojowników stanowią też dzieła fikcji, które nigdy nie były traktowane inaczej (jak np. legenda arturiańska czy romanse rycerskie) lub też napisane zostały całe stulecia po opiewanych w nich wydarzeniach, zwykle w epokach pokoju…
Ponownie więc należy zapytać: do jakiego stopnia te przekazy pokazują prawdę? A do jakiego stopnia są próbą pokazania w lepszym świetle instytucji, która była powszechnie znienawidzona? Albo romantyzowania czegoś, co było już tylko pamiątką wcześniejszych czasów? Lub czy wręcz nie napisano ich ku pokrzepieniu serc?
Należy zauważyć, że głównymi zajęciami przed-nowoczesnych wojowników były: kradzieże bydła, zabijanie wrogów i obracanie ich w niewolników. Żadna z tych rzeczy nie mieści się w konwencjonalnej, ogólnoludzkiej, uniwersalnej etyce…
Tym bardziej, że wojownicy służyli nie tylko do walki z wrogiem i odbierania jego dóbr. Ich zadanie polegało też na wymuszaniu posłuchu warstw niższych. Nie wiemy tak naprawdę, co warstwy niższe (a nawet warstwy średnie) o tym myślały. Raz, że przeważająca część społeczeństw i kultur, jakie istniały w czasach przed-nowożytnych nie zostawiła po sobie żadnych źródeł pisanych. Dwa, że nawet wśród tych, które pozostawiły po sobie zapiski liczba piśmiennych była przerażająco nieliczna i zapewne nie przekraczała nigdy 10 procent populacji… Trzy, że nawet z ich zapisków pozostały bardzo nieliczne zabytki…
Tak więc nie wiemy, co o wojownikach myśleli chłopi…
(Aczkolwiek czytałem gdzieś fajny fragment romansu rycerskiego, w którym, gdy chłopi i mieszczanie dowiadują się, że jego bohater zginął, to rozpoczynają fetę, albowiem „zawsze czynił wojnę, a oni chcą żyć bez strachu”. Podobnie samuraje byli raczej wyśmiewani w mieszczańskiej sztuce japońskiej).
Jednak przykładowo u Triobrandczyków wojownicy mieszkali poza wioskami, jak pariasi, a jednym z głównych zmartwień ludności jest to, żeby zbytnio nie wzrośli w siłę i nie spróbowali sięgnąć po władzę. Konfucjusz też umieszcza żołnierzy na samym dole drabiny społecznej, jako element w państwie konieczny, ale tak naprawdę niepożądany, a służbę wojskową uważa za hańbiącą. Także Eiko Ikegami w Poskromieniu Samurajów spekuluje, że eta (japońska kasta nieczystych) wywodzi się z tego samego pnia, co samuraje. Przy czym nieczyści to po prostu ci samuraje, którzy nie zdobyli bogactwa…
Tak więc: ogólnie zawód wojownika nie musiał być wcale postrzegany jako pożądany.
Przeciwnie, nawet mimo oficjalnej linii, mogli być przez ogół społeczeństwa po prostu pogardzani lub wręcz nienawidzeni.
Czy kobiety na pewno chciałyby być wojownikami?
Wiecie, co było decydującym argumentem za dopuszczeniem kobiet do zawodowej służby wojskowej w USA?
Brak odpowiedniej liczby chętnych wśród mężczyzn.
Zawód wojownika nie jest profesją, do której ludzie garną się tłumnie, a ci, którzy się akuart garną nie zawsze się do tego nadają… Powodów jest kilka: po pierwsze niebezpieczeństwo. Trudno tak naprawdę powiedzieć, jakie było ryzyko utraty życia w trakcie przed-nowoczesnych działań wojennych. Wynika to z faktu, że istniały dwa typy wojen: mała (guerra) i wielka (bellum). Pierwsza polegała na najechaniu nieprzyjaciela, podpaleniu, co się da, ukradnięciu, co się da (głównie bydła) i pojmaniu kilku jeńców, a następnie ucieczce. Druga na toczeniu oblężeń i bitew.
O tej pierwszej wiemy bardzo niewiele.
W walnych bitwach natomiast ginęło 5 do 10 procent wojowników zwycięskiej strony i 20 do 50 procent pokonanych (głównie podczas pościgu). Do strat wojennych dodać należy też jednak też ofiary wypadków, głodu i chorób, których liczba jest nieznana. Można jednak założyć, że uczestnik dużej wojny miał jakieś 30 procent szans polec w boju…
Po drugie: zawód wojownika jest nad wyraz trudny. Wymaga męczących ćwiczeń, spania w koszarach, namiotach lub pod gołym niebem, całodobowej gotowości, konieczności długich marszów oraz porzucenia dotychczasowego miejsca zamieszkania na rozkaz, ryzykowania zdrowia i życia, a w warunkach przed-nowoczesnych także zakupu kosztownego wyposażenia…
W nagrodę otrzymuje się natomiast wysokie ryzyko śmierci i trwałego kalectwa oraz wcale niepewną perspektywę bogactwa, chwały i łupów.
Tak więc zawód wojownika wcale nie musiał być postrzegany jako atrakcyjny.
To, że wkładano im do grobów uzbrojenie i skarby wcale nie musi znaczyć, że za życia byli bogaci. Przeciwnie, to koledzy mogli mu położyć to, o czym zawsze marzył, ale nigdy nie doświadczył, żeby chociaż po śmierci sobie poużywał.
A fantasy?
Fantasy ma tą zaletę, że można wyobrazić sobie świat taki, jak się chce. Można zdecydować się na dowolne epoki oraz kultury zupełnie niepodobne do znanych nam z przeszłości, żyjące w innym środowisku, według innych praw i kierujące się innymi wartościami, niż na naszym świecie. Skoro więc gdzieś mogą być elfy, smoki i magia, to czemu nie miałoby być innego, niż w naszym świecie spojrzenia na role płciowe?
Zresztą, co za różnica?
I tak skończy się tym, że przyjdzie jakiś griefer i każe wam rzucać na to, czy wasza postać przeżyła ciążę…
Masz magię, smoki, przepowiednie i próby rządzące królestwem, ale dziedziczenie to ZAWSZE męska primogenitura, a wszystko inne- nierealistyczne.
Co do samego tematu
-Fajnie ująłeś tą XIX wieczną szkołę, gdzie kobieta to artefakt klasy próżniaczej, do którego się aspiruje. Guwernantka to pół kobieta, robotnica, służąca- stwór upadły.
-Nie wiem czy przykłady ludów dobrane są dość dobrze- u Mongołów kobieta zarządzała majątkiem męża nawet po jego śmierci. O Celtach zaś wiadomo niewiele i to głównie co napisali Rzymianie, ale sporo badaczy przychyla się do teorii, że wcale tak różowo z prawami kobiet nie było- chrześcijaństwo wśród kobiet szerzyło się bardzo szybko, a w zapiskach chrześcijan pojawia się motyw brania w obronę wyrzuconych z domu wdów. O Japonię- pewnie chodzi o okres dworu cesarzy Heian, który jest ciekawym przykładem, że prawa kobiet to nie funkcja liniowa. Teoretycznie dobrze wychowana dama nie pokazywała się publicznie bez zasłony czy parawanu, ale miewała kochanków, zarządzała majątkiem, małżeństwa były matrylokacyjne, a mąż przechodził pod kuratelę i sponsoring teściów.
Co do czytania przeszłości i jej przekazów przypomina mi się Mary Beard i „Pompeje”, a konkretnie analiza graffiti. Przez wiele lat wyskrobane w koszarach gladiatorów „ulubieniec dziewcząt” traktowano dosłownie jako świadectwo popularności gladiatorów wśród pań. Tymczasem- kto to napisał? Czy nie raczej młody facet zamknięty w koszarach, śniący na jawie o paniach, które dopingowały go z wysokich ławek (bo może postawiły na niego pieniądze, były podpite czy robiły sobie jaja?). Ot jedno zadanie i ile interpretacji.
Bo tak ogólnie- kto miał władze i pieniądze miał ludzi, co nastawiali karku za niego. Wódz nawet jak walczył, miał drużynę przez którą trzeba było się przebić. I czy pozycja tego co funduje drużynę nie była wyśnionym finiszem młodego wojownika? Oczywiście, pewnie były mutanty nie mogące żyć bez wojaczki, ale nie sądzę, żeby było ich tak wielu.
I wracając do fantastyki- walka jest fajna, wojownicy mają fajne zabawki i fajnie jest myśleć, że to oni rozdają karty. Tymczasem raczej wyglądało to jak u Cornwella- obojętnie ile Uthred się natęża tak wysiudają go ci, co po bitwie mają lepszą gadkę, a jedno słowo Alfreda czy skrzywienie biskupa i ląduje na bruku.
Już wolę szczerość Le Guin- pacyfistyczna, egalitarna społeczność, gdzie bohaterka wstydzi się, że z matką tak mało mogą oddać do wspólnej kasy kwitnie w postapo. Gdzieś obok patryjarchalna, militarystyczna cywilizacja próbuje z resztek blachy i projektów wyklepać bombowce, przerabia żywność na biopaliwo i wywala się na głupi ryj.
W Japonii występuje nam coś takiego Onna-bugeisha, można powiedzieć że w czasach powszechnego chaosu konieczne było że wszyscy zdolni do noszenia broni członkowie klanu musieli brać udział w walce. Później przyszedł okres pokoju epoki Edo i kobiety z rodzin samurajskich zostały zepchnięte do roli typowo kobiecych.
Trudno powiedzieć. Etos rycerski skądś się wziął- prawie na pewno szlachta wywodziła się z wojowników i to wojowników dumnych ze swojego zajęcia.
W czasach rozkwitu I Rzeczypospolitej szlachcic bez służby wojskowej nie miał szans na karierę- do tego stopnia, że wielu szlachciców inwestowało spore sumy w służbę w przyzwoitej chorągwi- preferowana była husaria. Wspomnienia mówią jasno, że sumy wydane na wyposażenie nigdy praktycznie się nie zwracały, ale procentowały poczynione znajomości i sława mołojecka.
Wiadomo jednak, że chłopi specjalnie za wojskiem nie przepadali- praktycznie w każdej formacji piechoty plagą była dezercja. Wprawdzie teoretycznie chłop mógł zostać pasowany na rycerza i obdarzony przez panującego majątkiem, w praktyce się to jednak nie zdarzało.
Z kolei wiadomo, że wśród ludów pierwotnych- np. Indian- wojownik cieszył się dużym poważaniem.
Z kolei wiadomo, że wśród ludów pierwotnych- np. Indian- wojownik cieszył się dużym poważaniem.
I nie tylko pierwotnych. Aztekowie (Mexica) szkolili wszystkich chłopców do wojny i oferowali wojownikom liczne przywileje, od państwowych burdeli, po zezwolenie na picie alkoholu i posiadanie konkubin. Nie mówiąc o bogato zdobionych strojach cywilnych i bojowych, coraz bardziej wymyślnych wraz z wysokością rangi, z czego ścieżkę awansu wyznaczała liczba pojmanych żywcem wrogów na ofiarę dla bogów.
Z ludami pierwotnymi jest ten problem, że coś takiego tak naprawdę nie istnieje. To, co nazywamy „ludami pierwotnymi” to ludy, które faktycznie mają za sobą tyle samo historii, co inne ludy. Nierzadko są to potomkowie bardziej rozwiniętych ludów, którzy zostali zepchnięci w niegościnne tereny przez inne ludy, albo też zmieniły swój styl życia po dotarcia w nowe miejsce…
Np. Czejeni byli początkowo rolnikami, którzy pod wpływem Białych przeszli na gospodarkę czysto łowiecką, Z drugiej strony na przykład Aztekowie byli bardzo prymitywnym ludem wojowników, którego kultura rozbłysła po dokonanych przezeń podbojach w Meksyku.
Z tymi wojownikami też różnie bywa. Przykłady ludów, które ich ceniły wymieniliście. Z drugiej strony byli ci Triobrandczycy, o których pisałem, gdzie wojownicy to pariasi we własnym plemieniu, których współplemieńcy się boją. W razie wojen, zamiast korzystać z własnych żołnierzy plemię woli wynajmować najemników od sąsiadów, by wojownicy nie wzrośli w siłę i nie zagarnęli władzy. U Eskimosów (czy jak ich się teraz nazywa) instytucja wojny była nieznana, znano jedynie osobistą wendettę i morderstwo z pobudek osobistych, które nie było jakoś szczególnie ganione. Ludy Syberyjskie przeszły od etapu bardzo intensywnych wojen, do praktycznego zaniku instytucji wojowników….
Sami Aztekowie też są ciekawym przykładem. Źródła pokazują nam ich jako kulturę faktycznie ceniącą wojnę. Z drugiej strony: źródeł mamy bardzo mało. O ile mi wiadomo przetrwało niespełna 40 kodeksów (wydaje mi się, że 37, ale mogę się mylić), z czego maksymalnie 4 pochodzą z okresu z przed przybycia Hiszpanów (dokładniej: 3 pochodzą, 1 jest wątpliwy). Oprócz nich mamy jeszcze kronikę Diego Durana, który po podboju spisał przekazy historyczne Indian oraz pamiętnik jakiegoś konkwistadora, którego nazwiska nie pamiętam…
Wszystkie te przekazy albo wyszły z pod rąk zdobywców, albo ocalałej, najwyższej arystokracji.
Głosu ludu brak…
Jeśli chodzi o etos rycerski, to to jest ciekawa rzecz… Klasa rycerska swój największy rozkwit przeżywa między X a XII wiekiem. Poezja trubadurów zaczyna się kształtować na południu Francji od końca XII wieku i w XIII wieku (najwcześniejsi, znani twórcy urodzili się w latach 40-tych XII wieku). Jednocześnie w XIII wieku rycerstwo podupada: coraz więcej osób nie stać na pasowanie. O ile w pierwszych X-cio leciach rycerze bez pasowania byli wyjątkami, tak już w połowie wieku pasowany był 1 na 4, a pod koniec 1 na 8.
Sam obyczaj rycerski, turnieje w postaci znanej z filmów, miłość dworna etc. natomiast ukształtowały się między XIV a XVI wiekiem, kiedy rycerze mieli już bardzo znikomą rolę militarną.
… no dobra, ale co do tego wszystkiego ma Xena, tak gęsto zdobiąca wpis?
Bo autentycznie trzeba mieć tak z 30 lat minimum, żeby w ogóle kojarzyć co to za jedna.
A co do samego tematu:
Właśnie skończyłem przeglądanie /tg/ na dziś (wybitnie podła jakość wątków, nawet jak na niedzielę wieczór) i przez moment zwątpiłem, czy ja nie kliknąłem przez przypadek w wątek o -4 STR.
Czy nie można się umówić, że jak robimy zmyślony świat fantasy, to faktycznie jest on i zmyślony i fantasy? Jak, chociażby, z tą Xeną? Którą dziś pewnie ukrzyżowano by za zawarte w niej treści, a jakiś prawicowy idiota by jej bronił niczym Rejtan jako dzieła artystycznego (równocześnie postując o cnotach niewieścich i nie czując zupełnie ironii). Ale ogólnie czy można po prostu przestać odgrzewać po raz n-ty kotleta z napisem „realizm historyczny”? To naprawdę nie jest smaczne ani ciekawe danie. I nie o wpis mi chodzi, tylko o szeroko rozumianą idee tworzenia światów „realistycznego low” fantasy, które ostatecznie są taką nudną, możliwie odartą z czegokolwiek ciekawego, za to przekombinowaną wizją „realistycznej” historii Ziemi, w której szczytem fabularnych dokonań jest jakaś prostacka dworska intryga i przemoc/cycki/oba, a żeby nam nie zarzucono, że to w ogóle nie fantasy, to wrzuca się w to, nie wiem, jednego czarodzieja albo rasę kotoludzi gdzieś na uboczu? I czy mi właśnie wyszedł niechcący opis Achai, w ramach ciągu myślowego?
Ostatni raz, kiedy coś takiego bawiło i było ciekawe, nazywało się to Arthur of the Britons i do tego, to podejrzewam, że nawet ludzie po 30 nie kojarzą, nawet jak się uwzględni polski poślizg pop-kulturowy. Tylko tam jeszcze była solidnie napisana fabuła jako recepta na sukces, a nie idee-fix, że wystarczy wywalić czarodzieja i jakąś tam laskę z mieczem w jeziorze, żeby osiągnąć sukces.
Sram na realizm, bo jak sięgam po fantasy, to chce się dobrze bawić, a nie dostawać w ryj od jakiegoś niezdolnego do empatii inżyniera/architekta/geografa/historyka i równocześnie niespełnionego pisarza, który mi „naprawia gatunek” „realizmem”. Ba, sram na realizm w rozrywce, bo nie po to sięgam po jakiś odmóżdżacz, żeby był realistyczny. Plus jakbym chciał powieść historyczną, to po taką bym właśnie sięgnął.
Mam zresztą wrażenie, że to całe „realistyczne fantasy” to taki wybieg autora, który chciałby napisać w gruncie rzeczy powieść historyczną, ale wie, że (a) nie ma na to popytu, (b) żadne wydawnictwo tego nie weźmie, a poza tym (c) gówno wie o epoce, w której by to chciał osadzić. Więc powstaje powieść o „realistycznym” fantasy, która nie jest ani fantasy, ani realistyczna, za to jałowa i nudna jak flaki z olejem. Ojej, kobiety noszą czepki, awanturnicy są traktowani z nieufnością, a główni bohaterowie to banda nieokrzesanych oprychów i gwałcicieli.
Jakie to pasjonujące!
Wiesz, ja bym się chętnie pokłócił o wartość realizmu w fantasy, albo o wartość wewnętrznej spójności świata w fantasy, albo o wartość erudycji autora (ale erudycji prawidłowo używanej, a nie lansowania się swoją wiedzą, żeby ukryć nieudolność w tworzeniu fabuły), albo nawet o to, że nie, to że jest magia i smoki i przepowiednie to nie oznacza automatycznie, że dziedziczenie ma nie odbywać się po linii męskiej primogenitury (która notabene też tak nie do końca pasuje do pseudośredniowiecznego fantasy).
Ale tekst ma jakieś sześćdziesiąt akapitów, z czego dwa są poświęcone fantasy, a w jednym fantasy jest wspomniane. To notka historyczna, a nie o fantasy.
… dlatego odsyłam do swojego pytania otwierającego: co ma do tego Xena, którą tak intensywnie się zdobi ten tekst?
Plus jaki jest cel tego tekstu? Bo innego niż klasyczna nerdoza spod znaku „female warrior” nie widzę.
Nie zapomnij o Bernardino de Sahagún i jego „Rzecz z dziejów Nowej Hiszpanii”.
A co do religii Azteków to często zapomina się jeden fakt: religia boga wojny i słońca Huitzilopochtli była religia klasy panującej i wojowników, niższe warstwy miały własne boginie i bogów, często zasymilowanych z podbitych ludów:
„pamiętnik jakiegoś konkwistadora, którego nazwiska nie pamiętam…”
Bernal Diaz del Castillo, Prawdziwa historia podboju Nowej Hiszpanii
funkcjonuje też pod tytułem Pamiętnik żołnierza Korteza
Tak, to jego. Dzięki za przypomnienie.
Plus mały klasyk „Król Tańczył na targowisku” Francis Gillmor. Fabularyzowana biografia Montezumy I z okresu konsolidacji i rozszerzania imperium azteckiego na podstawie kronik i legend. Biały kruk, bo w Polsce wydano w latach 60-tych XX wieku…