Miałem ochotę napisać ten post dawno temu, po lekturze „Wojny starego człowieka” Johna Scalzi i ponarzekać trochę, że – gdyby utwór ten był książką fantasy, a nie military-fiction to najpewniej nigdy nie zostałby wydany. A raczej: nie w naszej epoce. Bo to taki Conan tylko z małym hintem i w kosmosie… Jednak uznałem, że za dużo narzekam, więc nie napisałem…
Potem trafiły mi się te Wojny Wikingów, które jeszcze bardziej Conana przypominają. Jedyna ważna różnica zaś jest taka, że opowieść nie jest umieszczona w Erze Hyboryjskiej, a w Anglii w epoce Wikingów.
I ponownie: gdyby było inaczej nikt by tej książki nie wydał…
Ostatecznie jednak decyzja zapadła podczas Targów Książki, gdy w moje oczy wpadła powieść Czerwone Koszule, ponownie napisana przez Johna Scalziego, wraz z adnotacją, że została nominowana do nagrody Hugo.
I ponownie, gdyby była to powieść fantasy, to nikt by jej nie nominował.
Wszystko to są bardzo dobre książki:
Zacznijmy od tego, że nie mam zamiaru narzekać na twórczość Scalziego czy tym bardziej Cornwella. Są to dobre książki rozrywkowe.
Tak więc Wojna Starego Człowieka jest dość typową powieścią military-fiction. Opowiada o losach pewnego, starszego mężczyzny z Ziemi, który wstępuje do międzygwiezdnego wojska, w nagrodę za co zostaje odmłodzony i cyborgizowany. Następnie wyrusza walczyć z bandami gumowych obcych, zdobywa zasługi oraz spotyka nową miłość swego życia…
Książka traktuje głównie o strzelaniu do kosmitów i tym, jak ludzkość zwycięża dzięki bohaterstwu i pomysłowości jednego człowieka, który w cywilu był twórcą sloganów reklamowych.
Wojny Wikingów… Fabuła i styl różnią się w zależności od tomów (a doszedłem dopiero do piątego). Tak więc pierwszy jest opowieścią o losach małoletniego Anglosasa, który dostaje się do niewoli wśród Wikingów i wychowywany jest przez nich na swojego. Niestety losy tej małej patologii sprawiają, że będzie musiał wrócić do rodaków i walczyć z członkami kultury, którą uwielbia…
Tak więc pierwszy tom to trochę Chłopcy Z Placu Broni, trochę Mały, Wielki Człowiek, a trochę bardzo brutalna naparzanka.
Tomy II do V to po prostu opowieści o barbarzyńskim wojowniku, którzy wielbi dalekich, nieczułych bogów, grabi świątynie, zabija spiskujących kapłanów, czarnoksiężników i innych barbarzyńców, zdobywa skarby i piękne branki. Do tego jest obowiązkowo aspołeczny i przedkłada ponure zasady plemiennych przysiąg oraz krwawych zemst nad prawem cywilizacji.
Co jest dalej nie wiem, muszę dopiero doczytać…
Czerwone Koszule to natomiast powieść o tym, jak pewien marynarz gwiezdnej floty odkrywa, iż jego życie jest serialem Science Fiction, w którym jest tylko wymienialnym statystą, potrzebnym po to, by zarobić kulkę za jednego z głównych bohaterów…
Fantasy też takie miało:
I teraz tak: Military Fiction jest w zasadzie odpowiednikiem starej literatury Sword and Sorcerry, tylko, że z laserami. O ile w tej drugiej mieliśmy zwykle za bohatera półnagiego wojownika z magicznym mieczem, który kosił wrogów tuzinami, zabijał potwory, zdobywał skarby i księżniczki, tak w Military Fiction protagonistą jest zazwyczaj półnagi rambo, często redneck z zadupia (najbliższy współczesny odpowiednik barbarzyńcy), zbrojny w laserowy karabin, który robi to samo.
Wojna Starego Człowieka na tle tego gatunku nie wyróżnia się dokładnie tak samo, jak Conan Zdobywca z tak zwanej „Czarnej Serii”.
Wojny Wikingów od najbardziej klasycznej konwencji sword and sorcerry różnią tylko dwa szczegóły: pierwszym jest brak potworów. Są tylko ludzie i groźne zwierzęta. Po drugie: magia nie jest obiektywną siłą i mimo że pojawiają się nadprzyrodzone zjawiska oraz działania (jak zaklęcia, klątwy i cuda), to autor pozostawia do decyzji czytelnika, czy są to tylko zabobony i zrządzenia losu, czy też prawdziwe czary…
Osadzenie bowiem akcji powieści Sword and Sorcerry w realiach historycznych nie jest niczym niespotykanym i nie wyklucza z gatunku. Koniec końców w ten sposób czynili przecież klasycy gatunku jak Howard ze swoim Solomonem Kane czy Moorcock z Żołdak i Zło Świata.
Czerwone Koszule natomiast są tym dla Science Fiction czym dla fantasy swego czasu były książki takie, jak Smok i Jeży, Jednym Zaklęciem, Na Tropach Jednorożca, cykl o Kedrigernie, Świat Dysku czy Ariwald Z Wybrzeża Jacka Piekary, albo Rudy Dżil i Jego Pies Tolkiena. Czyli lekkimi i często humorystycznymi opowieściami, będącymi z jednej strony całkiem niezłym fantasy, a z drugiej całkiem niezłymi komediami.
Czymś, czego w swoim czasie było pełno, ale od śmierci Terrego Pratchetta nikt już tego chyba dłużej nie pisze.
Krytykanci:
Jest takie brzydkie słowo generyczny oznaczający „właściwy całemu rodzajowi, grupie przedmiotów, faktów czy zjawisk” i będące słowem pejoratywnym, nie tak mocnym jak „sztampowy”, jednak stanowiące synonim braku oryginalności.
Słowo to stosuje się najwyraźniej wyłącznie do literatury fantasy.
Do wszystkich innych gatunków literackich stosuje się określenie „klasyczny”.
Wyżej wymieniona literatura tym tylko różni się na tle popularnych ongiś podgatunków fantasy, że fantasy nie jest. To zręcznie napisana literatura rozrywkowa należąca do science fiction lub fikcji historycznej. Gdyby było inaczej to odnoszę wrażenie, że obydwaj wymieniani pisarze mieliby poważne trudności ze znalezieniem wydawcy (a być może nawet nigdy ich nie wydali), z całą pewnością też Scalzi nie zostałby nominowany do Hugo.
Gdyby natomiast udało im się wydać te książki jako fantasy krytyka wyłaby, że sztampa, okropieństwo i generic właśnie, albo po prostu przemilczałaby je ze wstydem.
I bynajmniej nie bierze się to z tego, że fantasy było czy jest za dużo. Czego, jak czego, to military fiction też nigdy nie brakowało. Z samych współcześnie żyjących w gatunku tym tworzą (oprócz Scalziego) choćby: Jack Campbell, Ian Douglass, Leo Krankowski, Tanya Huff, Tom Kratmann, John Ringo czy David Weber.
W czasach dawniejszych książki te pisali dokładnie ci sami goście, co Conany…
Jeśli chodzi o książki militarno-historyczne to też jest ich pełno. Sam Bernard Cornwell napisał ich już 48. Na zachodzie wydawnictwa takie jak Harper Collins czy Osprey Publishing stukają je dosłownie setkami…
Jeśli zaś chodzi o komedie science fiction, to też nigdy nie był to rzadki gatunek.
Tak więc nie sądzę, by przyczyną była tu nadreprezentacja powieści fantasy, czy też ich brak oryginalności. Zwłaszcza, że powieści innych gatunków, dokładnie w ten sam sposób nieoryginalne nie spotykają się z żadnymi wstrętami: są wydawane bez problemów, nikt tego nie krytykuje, nikt tego się nie czepia…
A w fantasy…
Główna przyczyna krytyki:
David Gemmell kiedy jeszcze żył narzekał, że:„Fantasy nie ma złej prasy, bo fantasy nie ma prasy”. Jest to tylko częściowo prawdziwe stwierdzenie (bowiem fantasy oczywiście ma złą prasę), jednak jest to gatunek, który w przestrzeni publicznej (poza wolumenami sprzedażowymi) funkcjonuje jako „głupsza siostra science-fiction”. W najlepszym wypadku pozostając na uboczu, we wrogim środowisku, gdzie pierwsze skrzypce grają redaktorzy, pisarze i recenzenci, którzy woleliby, żeby ludzie czytali coś innego…
Stąd to krytykanctwo, które spadało najpierw na sword and sorcerry, a potem na tolkienistów…
Często niewybredne i zupełnie bezzasadne, nierzadko po prostu graniczące z wylewaniem pomyj, jak ta „głupsza siostra science-fiction” właśnie.
Zauważcie, że fantasy odmawia się choćby faktu posiadania własnej klasyki. Nikt też jakoś nie jest zainteresowany w jej przypominaniu. To trochę dziwne. Przykładowo w science fiction wygrzebuje się i wznawia takie utwory jak Aleja Potępienia Zelaznego, które przedstawia się jako Bóg wie jaką klasykę. Jednak nikt nie myśli jakoś o przypomnieniu Shadow Jacka i Odmieńca tego samego artysty, Pięcioksięgu Kane Wagnera, Zaklętego Miecza, Dzieci Wodnika czy Trzy Secra I Trzy Lwy Andersona, albo Elryka Moorcocka, mimo że jest to dokładnie ten sam poziom literatury, jeśli nie lepszy. Bo koniec końców czym różni się rozsiekiwanie potworów mieczami od strzelania do nich z działek 12 milimetrów?
Powód jest prosty: bo książki te nie są książkami fantasy. Gatunek ten, w szczególności w jego tradycyjnych odsłonach nie jest bowiem tak naprawdę krytykowany z powodu jakichś obiektywnych lub aspirujących do obiektywności powodów, typu „wartość literacka”, a na pewno nie krytykowany uczciwie. Przeciwnie, główną przyczyną czepiania się dzieł w rodzaju sword and sorcerry czy fantasy jest coś innego.
Główna przyczyna jest taka, że gatunek jest (a przynajmniej do niedawna był, bo przy współczesnej jakości tych książek długo to nie potrwa) popularny. I to zarówno wśród pisarzy, jak i twórców.
Co gorsza: popularniejszy od wychuchanych książek Coelho, Zajdla, Joyce czy innego Tu-Wpisz-Imię, w których zakochała się pani polonistka / literaturoznawca z tytułem naukowym / guru recenzji science-fiction / korporata z wydawnictwa / zaangażowanych politycznie Lewo-Praw albo inny indiański wódz z Internetu, czy kto tam jeszcze może zabierać za krytykę.
A tego po prostu nie można wybaczyć!
Wina klasycznej fantasy polegała po prostu na tym, że ludzie chcą (lub przynajmniej chcieli, ale sądząc po popularności Cornwella nadal mogliby chcieć) to czytać, zamiast zabrać się za lekturę tego, co państwo krytycy chcieli, żeby czytali…
I pisarze z kompleksami:
A tak… Było sobie sword and sorcerry, ludzie to czytali, sprzedawało się dobrze i nagle znikło. Ostatnim pisarzem, który je tworzył był David Gemmell, jego książki sprzedawały się dobrze w zasadzie do jego śmierci, osiągając setki tysięcy egzemplarzy nakładu jeszcze w 2006… A kiedy umarł okazało się, że sword and sorcerry nikt już nie pisze!
Była literatura post-tolkienowska. Jednak wraz z wykruszaniem się pokolenia, które dorastało po II wojnie światowej okazało się, że nikt jej już go nie pisze…
Tolkien natomiast sprzedaje się tak, jak zawsze się sprzedawał: w stałych, dużych wolumenach.
Była fantasy humorystyczna. Sprzedawała się świetnie.
Niestety Terry Pratchett umarł…
I też znikła…
Nikt jakoś nie kwapi się do tego, żeby przejąć pałeczkę. Ba! Wydaje się, że zarówno krytycy jak i wielu młodych pisarzy wręcz uważa, że tworzyć coś takiego jest obciachem… I to mimo że twórcy innych gatunków, jak science fiction czy fikcja historyczna piszą dokładnie takie same książki bez żadnego skrępowania?
Myślę, że powodów jest wiele… Trochę to wina Zeitgeist, ale o tym nie chce mi się pisać tym razem. To temat na kolejne 7-8 akapitów/ Trochę wina obiektywnych problemów z jakimi mierzy się cała fantastyka, jak na przykład cykloza cy Eddingsowsko-Brooksowskie schematy pisarskie.
Głównymproblemem, o którym tym razem chcę pisać jest fakt, że pisarze fantasy i część fanów dała sobie wmówić, że to, co robią jest czymś złym… Że czytelnicy nie chcą czytać o wojnach i rozłupywaniu głów mieczami (mimo, że sukces Cornwella i Military Fiction świadczy o czymś zgoła przeciwnym). Że pisanie o elfach i smokach to coś niedobrego.
Oraz zachowywała się tak, jakby faktycznie szukała akceptacji… Dała się więc przekonać, że nie należy pisać sword and sorcerry, fantasy humorystyczny czy tolkienowskiej. Nawet, jeśli coś takiego wychodzi, to traktuje się to zwykle jako pojedynczy wygłup doświadczonego pisarza. Spójrzcie na przykład na niedawno wydaną książkę Marcina Mortki Nie Ma Tego Złego. Przeczytajcie, jaki ona ma asekurancki blurb…
Jestem praktycznie rzecz biorąc pewien, że (mimo, iż fantasy egzystuje we wrogim środowisku) nie należało robić tego, co mówili krytykańci.
Tak chcieli wrogowie.
Nie można robić tego, co chcą wrogowie, właśnie dlatego, że to Oni tego chcą…
Po piąte: wielu pisarzy fantasy wydaje się mieć jakieś, dziwne ambicje w rodzaju zmieniania świata, literatury, sztuki, ludzkich myśli etc. Jakiś taki kompleks, wspólny z pisarzami science fiction, którym wydaje się, że spod ich piór wychodzą jakieś, nie wiadomo jakie mądrości. I że fakt, że ich literatura może zostać pomylona z literaturą rozrywkową im ubliża. W efekcie robią wszystko, by się od niej odciąć. Efektem są te wszystkie cykle, równie długie, co nudne…
W rzeczywistości… Cóż, dobre science fiction czy fantasy faktycznie może kształtować rzeczywistość, powinno też na swój przewrotny sposób opowiadać o rzeczywistości, a nie tylko o elfach czy smokach. Jednak autorzy powinni pamiętać, że tak naprawdę piszą tylko książkę. Nie ma nic złego, jeśli jest ona tylko książką pozostanie.
Niemniej jednak część autorów dała się przekonać, że pisanie literatury gatunkowej jest czymś złym..
I tu dochodzimy do ostatniego pytania:
W końcu ile można czytać fantasy?
A ile można czytać horrorów? Romansów? Chujowych kryminałów?
Obawiam się, że pytanie zaczynające ten akapit należałoby zadać Remigiuszowi Mrozowi. Cokolwiek nie myślałbym o jego twórczości, jest to człowiek, który doskonale pokazuje, jaka siła tkwi w literaturze gatunkowej.
Obawiam się też, że odpowiedź, jaką by udzielił brzmiała by: w nieskończoność.
S&S jeszcze wychodzi, ale raczej jako self publishing. Mam znajomego z Edynburga, M. Harold Page, ktory wydal juz kilka ksiazek przez Amazona i sa dokladnie tym o czym mowisz – literatura czysto rozrywkowa. Co wiecej, Martin w ogole sie z tym nie kryje, wrecz przeciwnie, jest mega zadowolony ze swojej pracy i cieszy sie ze ktokolwiek chce to czytac. Pisze tez duzo humorystycznych ksiazek sci-fi, miksow gatunkowych i fikcji historycznej, wiec robi w zasadzie to co ci klasycy fantasy o ktorych wspominasz – pisze w wielu gatunkach, ale raczej to samo 😀
Wszystko już było.
Fantasy i SF powstały w odpowiedzi na upadek literatury przygodowej. Ponieważ świat już został odkryty, dzikie plemiona stały się oswojone, a w tajemnicze potwory nikt nie wierzył (nawet w sienkiewiczowskie wobo i złe Mzimu), trzeba było wykombinować coś nowego. Najpierw powstała powieść historyczna, ale wkrótce okazało się, że zakończenie jest znane i Rzymianie nie zdobędą Germanii, Hunowie nie zdobędą Rzymu, a Burowie muszą przegrać z Anglikami. Potem pojawił się western, który jednak szybko wykończył swoje motywy, przechodząc od opowieści o szlachetnych białych podbijających okrutnych Indian do historii szlachetnych Indian mordowanych przez okrutnych białych.
Więc co zostało miłośnikom Przygody? Opowieści o dorastaniu, przeistaczaniu się z chłopca w mężczyznę i z dziewczyny w kobietę, pełnej bohaterskich czynów, prawdziwej przyjaźni i egzotycznej scenerii? Albo przeniesienie akcji w przyszłość- i tak powstało SF, albo w przeszłość- i tak powstało klasyczne fantasy, albo wrzucenie w nasz świat elementów magii- i w ten sposób doszliśmy do historii alternatywnych i urban fantasy.
A jak już i fantasy i SF się rozpowszechniło, zaczęły powstawać dzieła walczące z tą legendą, taki odpowiednik westernowego „Bez przebaczenia”. Gdzie bohaterscy kosmonauci z głodu zżerają fotele we własnym statku, a mądry mag jest bezsennym samotnym onanistą.
Wiesz, ale to nie jest wpis o tym… Zastanawiam się dlaczego ludziom od Science Fiction i Fikcji Historycznej nikt nie zarzuca pisania o Conanach, a ludziom od Fantasy nie mogli tego przez lata wybaczyć…
A właściwie to nie wiem.
W końcu Wołodyjowski i Old Shetterhand niewiele różnili się od Conana- problemy rozwiązywali siłą, byli niepokonani… Fakt, że „urodzili się” wcześniej i pewnych szczegółów jeśli chodzi o postępowanie z białogłowami autorzy nie opisywali.
Chyba jedyną różnicą jest… magia. Kojarząca się z bajkami dla dzieci w lepszym przypadku, lub paktowaniem z demonami w tym gorszym. Coś, w czym była magia, było albo niepoważne, albo podejrzane, albo jedno i drugie jednocześnie.
No dokładnie to pisałem o Cornwellu. Uthred, pół Sas, pół Wiking to taki typowy barbarzyński wojownik. Jest obowiązkowo aspołeczny, gardzi cywilizacją, ale walczy po jej stronie, zabija innych barbarzyńców, czarnoksiężników i spiskujących kapłanów, grabi świątynie, zdobywa skarby oraz piękne branki… I jedyna różnica to brak (prawdziwej) magii (jest masa magii niepewnej) oraz potworów.
W tych cyklach ala Skalzi to nawet potwory są. Nie ma tylko mieczy (są karabiny).
Następuje lepsze pytanie:
Po co pisać coś, czego nikt nie chce wydawać?
Bo mam dziwne wrażenie, że problem w ogóle nie jest rozpatrywany z tej strony. Książki pisze się, szczególnie te gatunkowe, żeby ZAROBIĆ (stąd też cykloza, nie tyle na poziomie cynicznego pisarza, co pragmatycznego wydawcy). Jeśli wydawca nie jest zainteresowany danym gatunkiem, to się nie będzie go pisać, bo zwyczajnie nie ma za to dudków. To idzie tak daleko, że w hipotetycznym scenariuszu, w którym z dnia na dzień Fabryka Słów i Foksal postanowiłyby nagle przestać wydawać fantasy, za pół roku wyparowałoby coś takiego, jak „polskie fantasy”. Nawet największe leśne dziadki by przestały pisać i się przebranżowiły.
Więc odwracając nieco kota ogonem względem przedstawionego problemu:
Skoro „wróg” nie chce wydawać, to absolutnie nie ma sensu tego pisać, bo i tak odrzucą.
Dokładnie ten sam schemat działa w game devie, tylko tam jest ciut łatwiej zrobić self-publish i zebrać fundusze na produkcję. Podczas gdy książki wypuszczane samodzielnie mogą co najwyżej krążyć po Amazonie za 2.49$/sztuka i utonąć w morzu jednakowych pozycji.
Policzmy: średni nakład książki w Polsce to 3.000 sztuk, sprzedaż to jakieś 60 procent. Autor zarabia jakieś 2,5 złotego na sztuce. Serio ktoś myśli, że osoba poświęcająca rok pracy za takie stawki robi to dla zysku?
Tak naprawdę istnienie ludzi działających w imię „wartości literackich” (zarówno po stronie wydawców, pisarzy, jak i czytelników) jest elementem składowym problemu, jakim jest rynek wydawniczy. Tak naprawdę jest zupełnie inaczej: brakuje tam ludzi, którzy mają smykałkę do interesu. Zresztą, trudno się dziwić: jeśli ktoś taką ma, to zakłada Żabkę, a nie wydawnictwo.
Drugi problem to istnienie „dziadersów” dla których oszwabić kogoś na 1000 złotych to interes życia.
Z Gamedevem i self-publishingiem to ciekawa sprawa, biorąc pod uwagę fakt, że napisanie i wydanie książki jest pewnie ze 20 razy tańsze, niż gry…
No dobrze, ale w jaki sposób to zmienia fakt, że gdy „wróg” mówi, że to się nie wyda i nie sprzeda, to nagle magicznie zaczną takie książki drukować, mimo zapewnień, że się nie sprzeda?
Im się nie kalkuluje nie dlatego, że faktycznie się nie kalkuluje, tylko dlatego, że tak twierdzą. Plus cała masa wydawnictw z góry skreśla ten czy inny gatunek, nawet nie z racji na jakąś pogardę, tylko ogólny profil wydawniczy. Potem te, które go wydają, są z kolei obłożone na 3 lata do przodu… i koło się zamyka, a my wracamy do punktu wyjścia: po co pisać coś, czego nikt nie chce wydać?
Nie ma „zbytu” w „skupie”, to nikt tych „kartofli” nie „posadzi”. Zdaje się, że była o tym już nawet notka, tylko w kontekście pauperyzacji chłopów małorolnych, a nie zaniku gatunku literackiego, jakim jest sword & sorcery. A zasada przecież jednakowa.
A co do pisarzy piszących dla czegoś innego niż zysk (i s-ka) – nie spotkałem się. To znaczy spotkałem, ale nie w branży literatury rozrywkowej. Nie wierzę też, że takowi istnieją, bo ci, których nie interesuje zysk, idą ze swoim „dziełem” prosto do dowolnego z wydawnictw vanity press i nie martwią się tym, czy ich wydawca przyjmie albo czy to się wydrukuje.