I dożyliśmy wszyscy lub przynajmniej w większości do końca roku pańskiego 2020. Przetrwaliśmy australijskie pożary, upadki banków i plagę… Możemy więc czytać kolejny, fascynujący raport czytelniczy.
Tym razem wyniki nie są tak imponujące jak w poprzednich miesiącach, udało mi się bowiem przeczytać zaledwie 9 książek, aczkolwiek tym razem były to w dużej mierze pozycje pełnoprawne, a nie pypcie po 50 stron.
Aczkolwiek nie będę udawał, że w lekturze dobitnie pomogła mi obecna sytuacja, praca zdalna, kiepska pogoda i taki sam stan zdrowia.
Opowieści biblijne + Opowieści ewangelistów:
Ocena: 9/10
Jest to zbiorcze wydanie dwóch książek zebranych w jednym tomie. Stanowią one omówienie wybranych ksiąg starego oraz nowego testamentu. Pisane są w prosty sposób: najpierw historia biblijna, którą następnie autor konfrontuje z wiedzą, jaka była dostępna w roku 1963. Ta oczywiście przez ten czas znacznie się pogłębiła, tak więc książki tej nie można traktować jako wyroczni. Na wiele pytań co do których autor stwierdza, że „zapewne na zawsze pozostaną bez odpowiedzi” odpowiedzi już mamy, niektórych spraw się tak nie stawia, jak on stawiał i tak dalej i tak dalej…
Niemniej jednak współcześnie trudno szukać aktualnej pozycji, która podejmowałaby temat. Tym bardziej, że język książki jest bardzo przystępny, a sama jej treść skłania czytelnika do stawiania licznych pytań i szukania nań odpowiedzi. Pokazuje nam też, że świat nie zawsze jest taki, jak go sobie wyobrażamy.
Bardzo szkoda niestety. Gdyby bowiem nie to, że pozycja ta jest stara i nie posiada więcej wznowień (ciekawe czemu?), to kupowałbym ją w prezencie dla dzieci znajomych. Tak jednak pozostaje mi tylko ją polecić. Tym bardziej, że na Allegro można nabyć tą akurat pozycję dosłownie za grosze.
Ewangelie + Dzieje Apostolskie:
Ocena: może nie żartujmy
Zachęcony lekturą wyżej wymienionej książki oraz przeczytanymi o niej opiniami w prawej stronie internetu zapragnąłem skonfrontować ją ze źródłami. I faktycznie (niespodzianka): nie wszystko w nich wygląda tak, jak mówi się w kościele. Przykładowo, sądząc po stopniu wyeksponowania kultu maryjnego w naszym kraju można by podejrzewać, że Matka Boska była bardzo ważną postacią w Nowym Testamencie (a faktycznie ten głównie o niej milczy).
Niektórzy mówią, że lektura Biblii u ateistów i ludzi niezbyt mocno wierzących zwykle tylko bardziej popycha ich do niewiary (zresztą nie tylko ich „Sam nie wierzyłbym w ewangelię, gdyby autorytet kościoła mi tego nie nakazywał” – że zacytuję świętego Augustyna). Inni twierdzą, że często prowadzi do gorszących scen, gdy ci zaczynają z niej szydzić. Przykładem może być na przykład młody Churchill, który (zmuszony do lektury Biblii) ponoć co kilka stron wybuchał śmiechem i krzyczał „Cholera! Jakim ten Bóg jest skurwysynem!”.
Chciałbym uniknąć czegoś takiego i wykazać się dużą dyplomacją, bowiem lektura ta wywarła na mnie ogromne wrażenie (acz raczej nie dokonała przemiany duchowej). Na przykład trudno mi było nie współczuć Jezusowi, który wydał mi się bardzo smutną postacią, mocno skonfliktowaną ze swoim otoczeniem i przede wszystkim rodziną, która bynajmniej nie wydaje się dostarczać mu wsparcia.
Uderzyło mnie także kilka innych, rzadko poruszanych tematów: konflikty między świętymi Piotrem i Pawłem oraz rozłam, jaki wśród wiernych sprokurowali, albo gorszący wręcz stosunek tego pierwszego do pieniędzy.
Ogólnie: ciekawa lektura, na którą warto było poświęcić czas. Niewątpliwie stałem się dzięki niej bogatszy.
Dzieje Kartagińczyków. Historia nie zawsze ortodoksyjna:
Ocena: 7/10
Bardzo dobre, choć trochę przestarzałe i nie zawsze pisane naukowym językiem opracowanie naszej wiedzy o Kartaginie. Niestety trudno powiedzieć, by tą moją wiedzę jakoś bardzo wzbogaciło. Wprost przeciwnie: dowiedzieć się z niego można raczej tego, ile nie wiemy niż tego co wiemy. Kartagina jawi się bowiem jako kraj wytarty wręcz z historii.
Co gorsza nawet to, co wydawałoby się nam, że wiemy, a przynajmniej uchodzi za pewniki, autor podważa. Przykładem takiej może być imperium handlowe Kartaginy, co do którego autor bardzo przekonująco argumentuje, że nigdy nie istniało. Miast niego istniało po prostu zwykłe imperium, utrzymujące miasto pracą przymusową i daninami, a nie handlem.
Dlaczego więc niska ocena? Niestety książka nie zaspokoiła po prostu mojego głodu wiedzy. Zostawiła po sobie natomiast uczucie pustki, którego pewnie nigdy nie zdołam zaspokoić.
Jedwabne szlaki:
Ocena: 4/10
Jest to książka dla dzieci, oparta na publikacji tego samego autora, noszącej ten sam tytuł. Trafiła do mnie trochę przez przypadek: zmylił mnie właśnie tytuł oraz kolorystyka okładki, przez co nabyłem ją, zamiast jej doroślejszej kuzynki.
Ta pomyłka nie ma jednak związku z moją oceną.
Po prostu uważam tą książkę za słabą.
Jak można dowiedzieć się z przedmowy publikacja ta stawia sobie bardzo trudne, a wręcz niewykonalne zadanie: próbuje nie tylko połączyć dzieje świata w jedną, spójną całość, ale też przedstawić w sposób przystępny dla dzieci. Niestety wychodzi z niej dokładnie to samo, co z wszystkich takich prób: chaotyczny zbiór niepowiązanych ze sobą dat i faktów. Treść książki wygląda mniej więcej tak: „753 rok przed naszą erą: legendarna data założenia Rzymu. W tym czasie w Chinach uprawiano ryż, a w Meksyku puszczano po wodzie kaczki.” Oczywiście stosuję tu hiperbolę, ale właśnie mniej-więcej taką wartość poznawczą książka sobą reprezentuje.
Powód jest prosty: historia odległych miejsc nierzadko na siebie nie oddziaływała. Przykładowo: tak samo, jak na historię Polski w zasadzie nie miał wpływu np. upadek królestwa Aragonii albo Księstwa Burgundii (a większość osób, nawet nie wie o ich istnieniu), mimo że były nam geograficznie bliżej niej niż wymienione trzy.
W efekcie książka ta mnie nie oczarowała. Przeciwnie: wywołała we mnie wrażenie zamętu i chaosu, z którego nic nie wynikało. Nie sprezentowałbym jej młodemu czytelnikowi.
Mroczna wieża: Roland:
Ocena: 10/10
Pierwszy tom cyklu. Jakoś do tej pory nie miałem okazji zabrać się za Mroczną Wieżę, gdyż zawsze miałem coś innego do czytania (a poza tym wolę tolkienowskie klimaty). Książka jest bardzo dziwna. Opowiada o tym, jak to Człowiek W Czerni ucieka przez pustynię, a ściga go rewolwerowiec. Świat, który przemierzają jest dziwaczny: są w nim zapyziałe miasteczka, ruiny technicznej cywilizacji, dzieciaki z innego świata, demony, czarnoksiężnicy i mutanci.
Narracja pod wieloma względami przypomina utwory Sapkowskiego, ale King rzadziej (lub prawie w ogóle) nie odwołuje się do poczucia humoru, za to dużo bardziej eksploatuje motywy grozy, dezorientacji, obrzydzenia oraz lowercraftowskiego horroru.
Ogólnie rzecz biorąc lektura ta wywarła na mnie piorunujące wrażenie i sięgnę po nią jeszcze zapewne kilka razy (najpierw jednak muszę skończyć ten cykl, a zamierzam go smakować powoli). Jej lektura była prawdziwą przyjemnością tak odmienna jest od większości tego co czytałem. Nie tylko w kwestiach świata przedstawionego, tworzonego tak, by było dziwniej (choć mam silne wrażenie, że wizja Kinga, w odróżnieniu od tej większości autorów New Weird trzyma się kupy… lub przynajmniej służy jakiemuś, estetycznemu celowi), ale też zastosowanych rozwiązań narracyjnych i stylu pisarskiego.
Dobra pozycja. Obok Szardrika chyba najlepsza, jaką czytałem w tym roku.
PS. Upiornie podoba mi się to powiedzonko „świat poszedł naprzód”. Używane jest w taki sposób: bohaterowie wędrują przez pustynie i dowiadujemy się np. że „kiedyś biegł tędy szlak dyliżansów, ale świat poszedł naprzód” i dyliżanse już tamtędy nie jeżdżą…
Return of the King:
Ocena: 8/10
Trzeci tom Władcy Pierścieni, tylko tym razem czytany po angielsku. Co mam o nim powiedzieć? Czytałem stosunkowo niedawno (ze trzy lata temu) tłumaczenie Skibniewskiej i książka zapadła mi w pamięć lepiej, niż znaczna większość współczesnych lektur, tak więc żaden szczegół mnie nie zaskoczył. Do języka już się przyzwyczaiłem. Słownictwa opisów przyrody nadal nie opanowałem i nadal przeszkadza mi ono w immersji w świat przedstawiony dzieła…
Niemniej jednak, po zakończeniu lektury muszę powiedzieć, że polscy tłumacze, w szczególności Skibniewska (o Frącach się nie wypowiadam, gdyż jeszcze nie czytałem ich wersji… Czeka ona spokojnie w kolejce na przyszłe lata) wykonali kawał naprawdę dobrej roboty. Nawet Łoziński, bowiem nie jest to łatwa do tłumaczenia książka, tym bardziej, że autor często zmienia styl i manieryzmy językowe, budując na tej podstawie jej atmosferę.
Warto przeczytać, by docenić ich pracę.
Zaginione królestwa:
Ocena: 7/10
Pozycja traktująca o państwach, które istniały, ale istnieć przestały i popadły w zapomnienie, zarówno mieszkańców swych dawnych terenów jak i całej historiografii. Pozycja skupia się głównie na historii nowożytnej (XVII wiek i wyżej), tylko trochę miejsca poświęca średniowieczu, starożytność natomiast całkiem pomija.
Styl pisania jak to u Normana Daviesa: autor z jednej strony zżyma się na kolegów, że lekceważą całe rozdziały historii, z drugiej sam przedstawia je bardzo po łebkach, waląc teoriami, które wyszły z użycia jeszcze, jak ja byłem na studiach.
Samych tych królestw też mogłoby być więcej. Sam jeden wskazałbym kilka ważnych elementów z okresu średniowiecza: arabską i normańską Sycylię, republiki kupieckie Włoch (napisano kilka słów o Florencji, ale jedynie w kontekście wojen napoleońskich), Państwo Krzyżackie, Chanat Tatarski na Krymie…
Tak więc: taka trochę przekrojowa, ale niekoniecznie bardzo rozwijająca opowieść.
Year of the Griffin:
Ocena: 8/10
Kontynuacja Darklord of Derkholm, aczkolwiek pisana z punktu widzenia innej postaci: jednej z córek głównego herosa, która w poprzednim tomie była bohaterką drugoplanową, a teraz udaje się na magiczny uniwersytet uczyć się magii. Niestety szkoła ta nie jest Hogwartem, aczkolwiek grono pedagogiczne ma godne tej ostatniej uczelni, a co gorsza tonie w długach.
Powieść należy do jednego z moich ulubionych, a obecnie niestety dość rzadkich już, lekkich i humorystycznych powieści fantasy. Tak więc poznajemy grupę sympatycznych oryginałów, każdego z własnym pomysłem na życie, którym przychodzi stoczyć walkę z życia tego problemami.
Nie ma tu wielkich dramatów i okrucieństwa ala Gra o Tron, ani nawet satyry społecznej Terrego Pratchetta, jednak nadal jest to przyjemna książka, podobna w tonie nieco do takich utworów jak Głos dla Księżniczki, albo Jednym Zaklęciem. Czyli przyjemna, zabawne i wesoła lektura na kilka wieczorów.
Polska dla Polaków: Kim byli i są polscy nacjonaliści:
Ocena: żaden język elfów i krasnoludów nie zna słów odpowiednich by wyrazić, jakie to gówno, ale w polskim jest ich całkiem sporo
Kiedy pisałem magisterkę musiałem sięgnąć po kilka książek wydanych w ZSRR w okresie krótko po Wielkiej Czystce i najgorszym stalinizmie. I wiecie co? Nawet z nich nie wylewało się tyle zakłamania, wybielania ponurej rzeczywistości i nachalnej propagandy, jak z tej pozycji. Tamci przynajmniej byli przynajmniej spójni w tym co mówili, czego o autorach tej książki nie można powiedzieć. Tak więc na jednej stronie piszą oni, że:
„Praca koncentruje się na polskim ruchu narodowych, ruchu demokratycznym, egalitarnym i wszechpolskim”.
A kilka stron dalej wybielają morderstwo Gabriela Narutowicza.
Albo piszą takie wypociny:
„Nacjonalizm to samorealizowanie się jednostki w wolności tak, aby jej osiągnięcia przynosiły korzyści jej samej, ale także całej zbiorowości. Wyraża się przekonaniem, że ze wspólnoty tradycji, instytucji i wierzeń wynika możliwa do zdefiniowania wspólnota interesów. Owa z kolei wspólnota zapewni harmonijny rozwój wewnętrzny narodu, a stosunki z narodami ościennymi ułoży sobie według zasad polegających na wzajemnym szacunku”.
Tak jasne.
Lub też kolejny kwiatek:
„Im mniejszy jest udział religii i tradycji w życiu narodu, tym skrajniejszy nacjonalizm.”
A dosłownie 10 stron dalej cytowany jest Roman Dmowski i jego słynne:
„Polak to katolik.”
Warto zauważyć, że w książce praktycznie nie ma przypisów. Cała, licząca 550 stron pozycja obywa się zaledwie 182 takowymi. Całe bloki tekstu obywają się bez takowych. Może wydawać się to niezbyt istotne, ale w pracy historycznej przypisy mają kluczową rolę: wskazują, z jakich dokumentów lub opracowań autor zaczerpnął swoją wiedzę. Przykładowo (liczące prawie dokładnie tyle samo stron, co omawiana książka) dorosłe wydanie Jedwabnych Szlaków ma ich 2137, natomiast Upadek Cesarstwa Rzymskiego Heather’a 668, a odnosi się do epoki, z której pozostało nam niepomiernie mniej źródeł i dokumentów pisanych, o świadkach wydarzeń nie wspominając.
Sądząc po bazie bibliograficznej, jaką przedstawili nam autorzy po prostu nie można udowodnić, że nie wysysają oni swoich tez z dupy.
Jest to jedna z najgorszych, jeśli nie najgorsza książka, jaką czytałem w swoim życiu. Tak zła, że serio wstydzę się zarówno posiadać ją na półce, jak i faktu, że jej autorzy dostali ode mnie pieniądze. Razi mnie też jej hipokryzja, bowiem pisali ją nacjonaliści, czyli ludzie, którzy teoretycznie powinni szanować historię Polski.
Książka jest tak zła, że dosłownie nie wiem, co z nią zrobić. Najchętniej bym ją wyrzucił, ale boję się, że ktoś ją znajdzie i będzie zatruwać umysły.
Jedyne, co mnie w niej cieszy, to fakt, że ci Muszyńscy wymienieni jako współautorzy nie są moją rodziną.
o a propo przypisów. Gdzie są oceniane przypisy? Teoretycznie kolejna książka która zacytuje „Polska dla Polaków: Kim byli i są polscy nacjonaliści” będzie bardziej wiarygodna bo ma dłuższą listę przypisów? Co powstrzymuje demagoga przed stworzeniem własnym „badań” do cytowania by stworzyć piękną litanie „naukowych” źródeł na poparcie swoich tez? Sam kiedyś pisałeś o niebezpieczeństwie kiepskich poradników którymi można zapchać listę lektur.
Od napisania pracy dyplomowej zastanawiało mnie ile w długiej liście przypisów jest wartości w przedstawieniu czytelnikowi szerokiego zapoznania się tematem a takim trikiem żeby udawać mądrego kiedy w rzeczywistości praca oparta jest o 4, 5 książek dominujących autorów w danym temacie a reszta przypisów to (podobne do naszej) opracowanie tych książek.
Teoretycznie prace naukowe powinny być recenzowane… Co więcej autor powinien przedstawić stan badań (zwłaszcza jeśli jego tezy mają być nowe lub zmieniać konsensus naukowy) i wyjaśnić, dlaczego jest odmiennego zdania, niż pozostali uczeni.
„bohaterowie wędrują przez pustynie i dowiadujemy się np. że „kiedyś biegł tędy szlak dyliżansów, ale świat poszedł naprzód” i dyliżanse już tamtędy nie jeżdżą…”
Ciekawe, brzmi jak nawiązanie do budowy amerykańskiej sieci autostrad i miejscowości które przez to znalazły się nagle na uboczu.
To jest całkiem możliwe… Aczkolwiek w tym uniwersum świat raczej został popchnięty do przodu bronią atomową.
Obecność przypisów daje możliwość zorientowania się skąd autor czerpie wiedzę, brak takowych nie daje takiej możliwości. Każdy jednak musi sam sobie ocenić wiarygodność źródeł. Sztandarowym przypadkiem książki pełnej wiarygodnie wyglądających przypisów są książki prawnego znachora inżyniera górnictwa; jego fani sikają z radości bo myślą że wszystko co ten szarlatan napisał jest poparte literaturą naukową. Tymczasem większość tej bibliografii to nieweryfikowalne odniesienia do pseudonaukowych konferencji albo do publikacji w czasopismach nierecenzowancyh, ewentualnie do prawdziwych naukowych artykułów ale książka znachora zwykle zawiera wnioski odmienne od tych w cytowanych publikacjach.
Miałeś wcześniej do czynienia z innymi publikacjami dotyczącymi historii polskiego nacjonalizmu i któreś z nich jesteś w stanie polecić/odradzić? Szczerze powiedziawszy, twoja opinia na tle innych (niewielu, bo i książka wydaje się nie wzbudzać szczególnego zainteresowania) w internecie wydaje się być dość skrajna. Zarzuca się jej stronniczość i uprawianie apologetyki, ale nikt w podobny sposób jej tak z błotem nie zmieszał.
Otóż: nie mogę odpowiadać za innych recenzentów, ani oni za mnie. Opinia jest skrajna, bo i mi się ta książka skrajnie nie podobała.
Natomiast co do nacjonalizmu: w ciągu ostatnich 10-15 lat nie czytałem na ten temat nic. Coś tam czytnąłem na studiach, ale kiedy to było?