Mimo, że obiecywałem już kilka razy zarówno sobie, jak i innym, że nie będę czytał tak wielu książek rezultat także i tym razem był imponujący. Udało mi się bowiem pokonać aż 13 pozycji, a co więcej tym razem były to pełnowymiarowe publikacje (a nie żadne Ospreye na 50 stron).
W pracy dostaliśmy postojowe, ja wylądowałem na chorobowym z uszkodzeniem stopy, zresztą pogoda jest i tak wstrętna, a wszystko co mogło zostało pozamykane… Tak więc co miałem robić? Oprócz grania w Stellaris rzecz jasna.
Niestety lektura, mimo iż wzmożona nie była szczególnie satysfakcjonująca. Wiele tytułów, za które zabrałem się w tym miesiącu okazały się zwykłymi gniotami, mimo że sporo sobie po nich obiecywałem.
Trafiła mi się też jedna absolutnie genialna.
Dark Lord of Derkholm:
Ocena: 8/10
Pewien świat fantasy nawiedzany jest przez hordy turystów, przybywających do niego co roku, by zgładzić Mrocznego Władcę, a po drodze rabujących, plądrujących i grabiących. Jako, że powoli zaczyna w nim brakować czarnoksiężników, na nowego Czarnego Pana wybrany zostaje pewien, niedoceniany przez kolegów badacz magii. On i jego rodzina muszą przygotować się na najazd psychopatów z mieczami…
Książka jest takim bezpretensjonalnym fantasy z gryfami, smokami, czarodziejami i elfami, napisanym trochę na poważnie, a trochę na śmiesznie, jakie bardzo lubię, a jakiego w zasadzie dzisiaj się już nie pisuje. Autorką jest natomiast kobieta odpowiedzialna za utwór, z którego Miazaki zrobił Ruchomy Zamek Haru, tak więc pozycja jest warta polecenia jako przyjemna lektura na kilka wieczorów. Kolejną zaletą jest dość prosty, łatwy do przyswojenia język, co jest nie bez znaczenia, tym bardziej, że nie ma ona polskiej wersji.
Wadą (czy raczej: cechą mogącą być odczytywaną na różne sposoby) jest fakt, że książka pisana jest raczej dla dzieci. Tak więc fabuła jest dość prosta i zaledwie kilku wątkowa, jednak zawiera na tyle ciekawe i sympatyczne, barwne postacie, że potrafi wciągnąć w swój tok.
Kulinarne tradycja Korei:
Ocena: 7/10
Od razu powiem, że Kulinarne tradycje Japonii tej samej autorki w swoim czasie bardziej przypadły mi do gustu. Nie zmienia to faktu, że książka wydaje się kompetentnie napisaną historią kuchni koreańskiej od czasów najdawniejszych po współczesność. Znajdziemy w niej też wiele barwnych fotografii oraz kilka ciekawych przepisów, jednak główną wartością jest właśnie aspekt kulturowo-historyczny.
Niestety ten właśnie, mimo z całą pewnością wysokiej wiedzy merytorycznej autorki niezbyt mi przypadł do gustu. O ile bowiem lubię czytać o historii kuchni, tak w wypadku Korei ta niezbyt mnie zaciekawiła. Pod tym względem choćby wymienione już Kulinarne tradycje Japonii czy przytaczane niżej Tradycje kulinarne Chin wypadają zdecydowanie lepiej.
Potworna:
Ocena: 2/10
Do lektury tej pozycji zachęciła mnie pozytywna recenzja na pewnym, nieistniejącym już blogu literackim oraz wysokie oceny w internecie (choćby 8,3/10 na Lubimyczytać). Niestety były one mylące.
Potworna jest bowiem z całą pewnością najgorszą książką, jaką przeczytałem w tym roku i jednocześnie jedną z najgorszych, jakie czytałem w swoim życiu.
W zasadzie już od pierwszych stron czułem, że z tą pozycją jest coś nie tak, ale zauważyłem co konkretnie dopiero po kilkudziesięciu stronach: autorka nie używa zdań wielokrotnie złożonych. Nie ma tu bardziej skomplikowanego zwrotu niż „wstałam z łóżka i uczesałam włosy”. To dałoby się jeszcze wybaczyć, gdyby nie fabuła i zachowanie postaci. Ta pierwsza jest tak grubymi nićmi szyta, że już od pierwszych stron człowiek nie chce wierzyć, że czyta faktycznie to, co czyta i oczekuje drugiego dna, którego oczywiście tu nie ma. Jeśli chodzi o postacie i logikę działań oraz konsekwencję ich działań, to takowych nie ma. Już sama bohaterka jest postacią skrajnie głupią, która po prostu ma pusto w głowie. Absolutnie nie widać, żeby zachodziły w niej jakiekolwiek procesy myślowe. Na szczęście żyje w krainie, gdzie jest to normą. Oto co noc zakrada się do tajnego szpitala i porywa z niego jedną pacjentkę. Jaką to reakcje wywołuje? Czy lokalni wzmacniają straże, zabijają okna deskami, by nie mogła wejść, przenoszą placówkę w inne miejsce lub wzywają wiedźmina? Nie! Nie robią z tym nic! Sorki, ale ludzie się tak nie zachowują. W zasadzie to chyba nawet pierwotniaki się tak nie zachowują!
Tłumaczyć to można tym, że książka jest pisana dla dzieci, ale jest to tłumaczenie głupie. Wskazać mogę wiele innych utworów napisanych dla czytelnika z tej samej grupy wiekowej, które posługują się lepszym językiem, mają bardziej wiarygodne postacie i konsekwentniejsze fabuły. Dark Lord of Derkholm, żeby daleko nie szukać, Hobbit, Harry Potter, Ronja, Córka Zbójnika – to tylko kilka, które przyszło mi do głowy na poczekaniu.
Suma wszystkich ludzi:
Ocena: 4/10
Pierwszy tom cyklu Władcy Runów, który ujrzeć można w prawie każdej Taniej Książce, jak zalega na półkach. Zaciekawiło mnie, dlaczego tak to wygląda… I teraz już wiem.
Mamy tu do czynienia z fantasy w stylu niedawno zmarłego Goodkina. Przenosimy się do pewnej krainy, gdzie istnieją trzy typy magii: klasyczny elementalizm, szamanizm polegający na wywoływaniu duchów żywiołów oraz tytułowa magia run. Ta ostatnia jest najważniejsza dla fabuły, pozwala bowiem przenosić z dawców na biorców tzw. Dary czyli talenty poszczególnych ludzi takie jak siła, uroda, metabolizm, zmysły czy rozum…
Dodatkowo światu temu zagraża inwazja straszliwych potworów z piekła rodem, ale ten ostatni fakt z jakiegoś powodu jest bez znaczenia dla fabuły…
Książka ma dwa istotne problemy. Pierwszym są infodumpy. Autor uwielbia rozpisywać się nad każdym szczegółem tego świata, tak więc jak tylko pojawi się nowa postać, lokacja czy czar to zaczyna pieprzyć. Po czym pieprzy i pieprzy, aż piana wystąpi mu na usta (a przynajmniej tak to sobie wyobrażam)… Przykładem może być pewien rycerz, który pojawia się pod koniec książki, dostaje 10 stron życiorysu, przeżyć z dzieciństwa i wczesnej młodości, a gdy tylko wrócimy do teraźniejszości zostaje zabity.
Drugi problem to potworny relatywizm moralny bohaterów. Książka opowiada o konflikcie dobrych Władców Run ze złym Wilczym Władcą. Między jednymi i drugimi istnieją spore różnice, które postanowiłem ująć w tej tabelce:
Zły Władca Run |
Dobrzy Władcy Run |
Odbiera ludziom Dary setkami |
Odbierają ludziom Dary setkami |
Zmienia Darczyńców przeciwnika we własnych |
Standardowo mordują Darczyńców przeciwnika |
Morduje kobiety, dzieci i starców. |
Mordują kobiety, dzieci i starców. |
Zabiera Dary wilkom i innym zwierzętom |
Ograniczają się do ludzi |
Płaci za Dary złotem |
Biorą Dary za darmo |
Jego rodzinę zabili skrytobójcy |
Nasyłają na siebie hurtowo skrytobójców |
Odbiera dary niewolnikom i jeńcom |
Gnębią własny lud |
Toczy wojny zaborcze. |
Toczą wojny zaborcze. |
Ja kupiłbym, gdyby ci cali książęta-wampiry zostali przedstawieni jako straszni ludzie robiący straszne rzeczy. Jednak obmalowywanie jednego jako szczególnego okrutnika, a pozostałych jako spokojnych ludzi, w chwili, gdy wszyscy robią to samo budzi mój sprzeciw.
Słodko-kwaśna historia:
Ocena: 4/10
Książka miała być omówieniem historii wietnamskich lokali gastronomicznych w Polsce oraz oczywiście dziejów tejże mniejszości. Faktycznie jest mało strawnym zbiorem bzdur. Jako, że krótki przykład starczy za tysiąc słów pozwolę sobie takowy przytoczyć:
Tep bien – mrożony kryl. Pasta krewetkowa jest wytwarzana właśnie z kryli, a nie jak sugeruje nazwa krewetek. W Polsce mrożone kryle były łatwo dostępne w czasach realnego socjalizmu. W Trzeciej i Czwartej Rzeczypospolitej nie opłacało się już niczego łowić za oceanem. Dlatego niektórzy zamiast sieci rybackiej chcą zainstalować nad Wisłą i Bałtykiem tarczę, która ma wychwycić wszystko, co lata nad naszymi głowami.
Co ma piernik do wiatraka?
A tak w ogóle o co chodzi?
I tak jest przez całą książkę. Zupełnie nie polecam. Zmarnowany czas i pieniądze.
Tradycje i sztuka kulinarna Chin:
Ocena: 9/10
Gdy otworzyłem paczkę uznałem, że akurat ta książka pewnie mi się nie spodoba. Na tle konkurentek posiadających świetne zdjęcia i efektowne okładki, ten wydany na marnym papierze i kiepsko wydrukowany tomik nie wyglądał zachęcająco. Faktycznie jednak lektura napisana jest przez sinologa, który ma za sobą dziesięciolecia podróży do Chin okazała się najlepiej merytorycznie przygotowana i najciekawsza.
Książka ta jest prawdziwym repozytorium wiedzy kulinarnej o Chinach. Poznajemy w niej więc jej historię od czasów najdawniejszych oraz zwyczaje żywieniowe mieszkańców poszczególnych regionów oraz mniejszości zamieszkujących ten kraj. Wszystko opisane jest szczegółowo i bogato.
Książkę zamyka spis przepisów. Ma on kilka wad: przepisy wydają się niekiedy dość siermiężne (aczkolwiek wydaje się, że może to oddawać realia kraju bądź co bądź komunistycznego), co więcej autor często używa nazw odbiegających od przyjętych u nas nazw handlowych, co nieco dezorientuje czytelnika.
Wybrzeże Mieczy:
Ocena: 6/10
Podręcznik będący ekwiwalentem podręcznika settingowego do Zapomnianych Krain, wydany do współczesnej edycji Dungeons and Dragons. Szczerze mówiąc ten do 3 edycji jakoś bardziej mi się podobał.
W zasadzie mam do niego trzy zarzuty: po pierwsze jest zbyt szczegółowy, zapchany głównie bloatem, w którym (co jest moim zarzutem numer dwa) brak charakterystycznych elementów. Podręcznik ten wydawać się może krotki, liczy bowiem ledwie 150 stron, jednak spisany jest drobnym maczkiem, w dwukolumnowym układzie. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby okazało się, że liczy 15-20 arkuszy, czyli tyle, ile bardzo spasła powieść. Ilość dostępnych informacji jest natomiast po prostu trudna zapamiętania. Na przykład samych bogów w podręczniku opisano 40. Co więcej często książka skupia się na szczegółach mało istotnych, jak mosty, drzewa, krajobrazy, szyte grubymi nićmi intrygi, które trudno byłoby wykorzystać na sesji.
Po drugie: mogliby temu światu zrobić reset, taki, jak zrobiono Xcom czy Mortal Kombat, połowa informacji to bowiem zapis zmian settingowych, jakie przetoczyły się przez Zapomniane Krainy przez ostatnie 30 lat. Tak więc kolejne lokacje opisywane są na zasadzie: przewróciło się, ustawiliśmy to na nowo, wywróciło się znowu, znów to ustawiliśmy, chyba znowu się chybocze…
Przykładem może być historia Evermeet. Dawno dawno temu elfy przykleiły tam do świata kawałek swojego raju. Był przyklejony przez wieki, potem przyszło Spellplague i się odlepił. Jednak elfi magowie przymocowali go z powrotem, choć istnieje obawa, że nie na długo.
Ogólnie: nie porwał mnie ten setting.
The Two Towers:
Ocena: 8/10
Czyli „Dwie wieże” Tolkiena w wersji oryginalnej. Wydanie jak mówiłem nieszczególne, książka wydaje się delikatna i grożąca rozpadem. Fabuły chyba nie będę streszczał, bowiem każdy ją zna, jeśli nie z wcześniejszej lektury, to na pewno z filmu.
Jak pisałem przy okazji poprzedniego tomu Tolkien posługuje się dość prostym, zrozumiałym językiem, aczkolwiek akurat w tym tomie wyraźnie archaizuje. Dla kogoś obeznanego z grami cRPG, anime lub grami fabularnymi nie jest to problem, bowiem ich twórcy i tłumacze też często posługują się tą manierą. Hobbity mówiące niepoprawną angielszyzną z przedmieść były dużo trudniejsze do zrozumienia.
Problemem jest natomiast ogromna ilość opisów przyrody, bowiem konieczne do nich słownictwo nie jest nadmiernie eksploatowane. W efekcie często musiałem zaglądać do słownika, by sprawdzać, o czym mowa.
To niestety psuło mi immersję. Lektura w języku polskim byłaby dużo przyjemniejsza. Tłumacze, co by o nich nie mówić zrobili dobrą robotę.
Słownik Wiedzy Tajemnej:
Ocena: 10/10
Wydałem na tą książkę 250 złotych i było warto.
Wymieniona pozycja jest kompilacją słownika napisanego przez żyjącego na przełomie XVIII i XIX wieku najpierw okultystę, a potem nawróconego chrześcijanina. W oryginale zbierała całą „wiedzę” epoki dotyczącą spraw nadprzyrodzonych. Wydanie polskie zostało jednak okrojone do 1/3 długości.
Książka jest zbiorem haseł dotykających wysokiej magii magów i alchemików, ludowych guseł, folkloru, podań i legend. Mamy w niej wszystko: od przepisu na kamień filozoficzny poczynając, na wirujących stolikach kończąc. Ogólnie: stek bzdur i pierdół, ale niczego więcej się nie spodziewałem.
Lektura nader ciekawa, żywa, nie dająca się ująć w słowa, obrazująca nam niezwykły świat, który już na szczęście się skończył.
Wieczna Wojna:
Ocena: 9/10
Wydanie komiksowe. Czytałem je kilka razy, zwykle pożyczone od krewnych i znajomych, raz czy dwa także w Empiku. Gdzieś tak na wiosnę kupiłem sobie własne wydanie. Teraz przeczytałem.
Jak zauważałem już wiele setek razy: nie jestem fanem komiksu jako sztuki wyrazu i kupuje je nader rzadko. Tutaj mamy jednak do czynienia właśnie z taką sytuacją wyjątkową. Wieczna Wojna jest bowiem jednym z najlepszych tego typu dzieł, jakie w swoim życiu czytałem.
Komiks opowiada Williamie Mandeli (a w zasadzie jest jego monologiem), rekrucie wcielonym do wojsk kosmicznych, który ma brać udział w walce z obcymi mordującymi ziemskich kolonistów. Wróg jest daleki, tak więc większość mieszkańców Ziemi, ani nawet kolonii nigdy go nie spotyka. Wojna toczy się bardzo długo: podróże międzygwiezdne odbywają się z prędkościami relatywistycznymi, więc na ziemi mijają lata (a często całe pokolenia), nim żołnierze dotrą do celu. Zmieniają się też obyczaje, a sami walczący stają się coraz bardziej oderwani od społeczeństwa i mu obcy.
Całość jest bardzo dobrze narysowana. Kiedy pierwszy raz czytałem Wieczną Wojnę w ósmej klasie podstawówki wywołała na mnie bardzo duże wrażenie swoją stroną wizualną. Mimo, że pod kilkoma względami się zestarzała, a niektóre przedstawiane tam technologie obecnie są mało już wiarygodne, to nadal robi pod tym względem wielkie wrażenie. Bardzo polecam ten komiks.
Fairests vol. 3, 4 i 5:
Ocena: 6/10 (trzeci 8/10)
Podobnie jak Wieczna Wojna także Baśnie Na Wygnaniu należą do tych wyjątkowych komiksów, które nie tylko uważam za świetne, to jeszcze musiałem je posiadać w swojej kolekcji. Niestety miłość ta niekoniecznie przenosi się na ich spinnoff czyli właśnie Fairests. Dlatego też komiksy te leżą na mojej kupce wstydu w zasadzie od początku istnienia tego bloga.
Fabuła Fairests dość luźno powiązana jest z fabułą Baśni Na Wygnaniu, a skupia się na postaciach kobiecych, zwykle potraktowanych wcześniej przez autorów jako trzecioplanowe. Wyjątkiem jest tom trzeci, który opowiada o Księciu Uroczym i w zasadzie zamyka jego historię.
Komiksy są dokładnie takie, jak pierwsze dwa tomy tej pod-serii, czyli takie, jak się obawiałem. Historie są więc nadmiernie skrótowe, do tego stopnia, że często nie sposób zrozumieć dlaczego doszło do jakiegoś zwrotu akcji, o poczuciu emocjonalnego zaangażowania nie wspominając. W szczególności bohaterowie planu drugiego dostają za mało miejsca, byśmy wykształcili o nich jakieś emocje. Najlepszym przykładem może być zła siostra Kopciuszka, której cała rola polega na tym, że wyskakuje na bohaterkę z karabinem, po czym zostaje jej odcięta głowa. I naprawdę mamy w takiej sytuacji coś poczuć? Satysfakcję z pokonania wroga? Nienawiść? Smutek? Co gorsza wszystkie historie (oprócz Księcia Uroczego, który dostaje drugi już redemption arc) polegają głównie na zeszmaceniu sympatycznych postaci i sprawieniu, by były one smutne…
Ogólnie to nie polecam. Słaby dodatek eksploatujący dobrą serię i psujący wrażenia, jakie po sobie zostawiła.
Sword coast: Nadal górolasienie? Już wolę Dworoksiążęcenie z l5k.
Tak, głównie eksploracja świata przyrody i Podmroku oraz różnych ruin. Sporo tekstu pisanego z pierwszej osoby. Do tego dużo dziwnych zmian: Zenharimowie teraz są dobrzy, mimo, że noszą czarne pancerze, Harfiarze gdzieś się pochowali etc.
Też wolę L5K (albo Warhammera).