Wpis piszę w skutek dyskusji, która wywiązała się jakieś pół roku temu na Facebooku Pixela, a której to dyskusji nikt już pewnie nie pamięta. Miało to miejsce po wyjściu Untitled Goose Game, uroczej gierki stworzonej przez indie developera, która szturmem zdobyła serca graczy i recenzentów.
Część dyskutantów na owej grupie przyjęła stanowisko, że tego typu twórcy gier indie mają poważne trudności z przebiciem się do szerszej publiczności lub choćby zebraniem pieniędzy na swą działalność. Co więcej szczyty tabel sprzedażowych zdobią tytuły wielkich korporacji jak 11 Bit Studio czy CD-Project (tak, dokładnie takiego argumentu użyto), podczas, gdy dzieła awangardowe nie sprzedają się.
Państwo więc powinno subwencjonować producentów małych, wartościowych gier, by mogli w spokoju tworzyć, nie bacząc na wyniki sprzedażowe. Tak samo, jak robi to z dziełami sztuki nowoczesnej.
Otóż Ja uważam, że nie powinno.
Powód jest prosty: nie wierzę, by faktycznie udało się w ten sposób wyłowić wartościowe tytuły i wspomóc ich twórców w odniesieniu sukcesu.
Problem ze sztuką nowoczesną:
Należy zauważyć jedną rzecz: państwo już prowadzi kuratelę nad kulturą, przybierającą różne postacie. Są to:
-
przywileje podatkowe dla osób dokonujących darów na rzecz instytucji kultury
-
prowadzenie instytucji kulturalnych, takich jak galerie, opery, teatry, muzea
-
prowadzenie innych, podobnych instytucji jak misja Telewizji Polskiej czy kanałów radiowych.
I tak powinno być.
Może poza tym cyrkiem z mediami publicznymi…
Niestety prowadzi to do sytuacji, gdy państwo i jego instytucje stały się – pośrednio lub bezpośrednio – głównymi (lub przynajmniej bardzo ważnymi) nabywcami sztuki. Trudno mi powiedzieć, jaką dokładnie część rynku sztuki stanowią instytucje państwowe, ale z całą pewnością znaczna część istniejących prac nie powstała w celu poszukiwania piękna, czy też z wewnętrznej potrzeby twórczej, ani nawet celem komentarza niesprawiedliwej rzeczywistości.
Powstały tylko po to, by trafić do muzeów.
Drugi sektor to prace, które kupione zostały po to, by do muzeów je podarować. Darowizna na instytucje kultury jest bowiem bardzo preferencyjnie traktowana i w całości można jej wartość odpisać od podatku. Jako, że dzieła sztuki mają bardzo subiektywny sposób wyceny, to przy odrobinie szczęścia i dobrych kontaktach osobistych można w ten sposób całkiem nieźle optymalizować się podatkowo.
Efektem obydwu sytuacji są niestety działy sztuki nowoczesnej, pełne prac, których nikt nie ogląda, stworzonych przez artystów, którzy nikogo nie obchodzą.
A to i tak dobrze. Nie wszyscy bowiem wiedzą, że ekspozycje to zawsze tylko część muzeum. Oprócz nich istnieją też magazyny, zwykle mieszczące dziesięć – dwadzieścia razy więcej eksponatów, niż pokazuje się zwiedzającym. W tym dosłownie tysiące dzieł sztuki, których nikt nigdy nie zobaczy. Wiele z nich powstało tylko po to, by do muzeów trafić.
Jak urzędnik ma ocenić, co ma wartość artystyczną?
Wartość artystyczna jest bowiem cechą niemierzalną i czysto subiektywną. Tak więc można ją przypisać wszystkiemu. Lub też wszystkiemu odmówić.
Niemniej jednak, po namyśle, jestem w stanie wskazać co najmniej trzy systemy, które pozwalałyby na instytucjonalne wskazywanie dzieł wartościowych i artystycznych. Tak więc:
Po pierwsze można robić to na zasadzie ogólnego konsensusu. Tzn. artystą jest ten, którego ogół ludzi uważa za artystę, sztuką natomiast to, co ogół ludzi uważa (lub przynajmniej w jakimś okresie czasu uważał) za sztukę. Niemniej jednak wydaje mi się, że osoby zestawiające Untitled Goose Game z Wiedźminem i Cyberpunkiem właśnie osądzania przez ślepe masy chcą uniknąć. Zamiast tego chcą wspierać niezauważonych, niezależnych, małych twórców, a nie tych, którzy wyrobili już sobie renomę (czy też dysponują największym budżetem na marketing).
Po drugie: możliwy jest system podobny, jak w wypadku prac naukowych czy algorytmów Google, gdzie wartość pracy czy strony internetowej opiera się na ilości cytowań. Tak więc można utworzyć algorytm oceniający wartość pracy artystycznej po tym, jaki efekt uzyskała. Po tym, jak często artysta był cytowany, jego prace trafiały na wystawy i do galerii, były przedrukowywane w albumach i prasie branżowej, ilu innych artystów wskazało go jako źródło inspiracji i tak dalej i tak dalej…
Po trzecie: można uznać, że artyści to jednostki o specjalnej wrażliwości i tylko artysta jest w stanie rozpoznać artystę oraz, co za tym idzie: sztukę. Artystą jest ta osoba, którą grupa artystów wskaże jako artystę. Sztuką natomiast są jej dzieła.
W skrócie system ten sprowadzałby się to do tego, że artystą należy nazywać tego, kto ukończył ASP.
Obecnie w Polsce oraz większości krajów kultury zachodniej funkcjonuje model hybrydowy. To znaczy: stosuje się połączenie numerów drugiego i trzeciego. Artystami są ludzie, których inni, potwierdzeni artyści wskazali jako swojego. Wartość ich dzieł natomiast natomiast opiera się na ilości cytowań.
Jednocześnie zwalczany jest punkt pierwszy. Odniesienie sukcesu i dotarcie do mas dla wielu świadczy wyraźnie o tym, że dzieło trafia w pospolity gust, co znaczy, że artysta nie ma wrażliwości specjalnej, ale typową, masową. Należy go więc zgnębić.
Taki system ma jednak dwie wady. Są to:
Podatność na „Google Bombing”
Jako, że dzieła artystów oceniane są na podstawie formalnego lub pół-formalnego algorytmu, w którym decydująca jest liczba artykułów o ich dziełach, wystaw i prac znajdujących się w galeriach oraz muzeach, to rzeczy takie stają się towarem poszukiwanym.
W efekcie więc nie są niczym dziwnym artyści tworzący tylko po to, by oddać swe prace do muzeum (w efekcie magazyny muzealne wypełnione są dziełami sztuki, które powstały jedynie z myślą o byciu zmagazynowanymi) albo też płacący za to, by ich wystawiać.
Dzieje się to z nadzieją, że pewnego dnia zostanie przekroczona masa ciężkości i to muzea będą płacić artystom za przywilej zmagazynowania ich prac.
Wiele innych prac powstaje tylko po to, by mogły posłużyć optymalizacji podatkowej. Darowizna na instytucje kultury może zostać bowiem odpisana w całości od podatku. Jeśli darowizną jest dzieło sztuki, to jego wartość jest subiektywna. Można więc zakupić je z myślą o tym, że z czasem ich wartość wzrośnie i wówczas podarować na instytucję kultury.
A następnie liczyć na spory zwrot.
Ja w tym momencie nie krytykuje tego zapisu, gdyż jest on akurat mądry i korzyści dla społeczeństwa, płynące z dodatkowych darowizn są wyższe, niż te grosze (w skali państwa), jakie można by na tym zarobić. Zwracam jednak uwagę na patologię.
Potencjał korupcyjny:
Materiał jest bowiem bardzo mocno subiektywny i w ostatecznym rozrachunku ocenienie tego, co jest, a co nie jest wartościowe polega na guście jednostki. A jednostki, nawet będące urzędnikami, mają prawo się mylić. No, chyba, że są artystami, kierującymi się specjalną wrażliwością. Wtedy wręcz należy oczekiwać, że ich decyzje będą różnić się od decyzji zwykłych śmiertelników.
Koniec końców system prowadzi więc do tego, że decyzje o tym, co jest, a co nie jest sztuką zależą od prywatnego widzimisię. Jako, że zasoby są ograniczone, to nierzadko decydują względy takie, jak układy towarzyskie, znajomości, czy prywatne sympatie lub antypatie oceniających.
Koniec końców kończy się to tym, że skoro artyści mają specjalną wrażliwość i tylko prawdziwy artysta może rozpoznać prawdziwego artystę, to artystami są nie ci nawet, co skończyli ASP, tylko ci, którzy pili z wykładowcami i innymi uznanymi gwiazdami…
Powyższe stwierdzenie może wydawać się złośliwe i sam, zanim podjąłem pracę w instytucji kultury bym je za takie uznał.
Obecnie w prawdzie najgorsze patologie zostały już poskromione, jednak jeszcze niedawno tak wyglądała smutna rzeczywistość. Nie będę pisał o moim pracodawcy, ale legenda miejska głosi, że w jednej z konkurujących instytucji, działających w innym powiecie, w latach 80-tych i 90-tych, gdy wchodziło się do budynku, to człowieka witały zaschnięte rzygowiny. W tej samej instytucji, (co jest sprawą dobrze udokumentowaną w policyjnych kartotekach) doszło podczas libacji alkoholowej do gwałtu na mężczyźnie. I wszystko to w godzinach pracy.
Pod koniec lat 90-tych sytuacja się ustabilizowała, większość długoletnich pracowników tejże instytucji wzięła się w garść i obecnie bryluje w przykościelnych towarzystwach wstrzemięźliwości.
Aczkolwiek były też i wyjątki.
Jeden z nich kilka tygodni temu nagabywał mnie pod Żabką o pieniądze.
A obawiam się, że nie jest to odosobniony przypadek. Jestem pewien, że gdyby dokładniej się wczytać w katalogi zbiorów, to znalazły by się w nich niejeden trup…
Nie sądzę też, żeby to jakoś bardzo pomogło:
Wydatki państwa polskiego na kulturę różnią się w zależności od możliwości budżetowych, wahając się od 3 do 4 miliardów złotych. Nie jest to suma imponująca i już dziś nie starcza do podziału między wszystkich chętnych. Co więcej, gdyby ją dzielić też na gry, to okazałyby się kroplą w morzu potrzeb.
Problem polega przede wszystkim na tym, że gry są bardzo drogie. Nawet stosunkowo niewielkie produkcje jak Frostpunk (budżet 12 milionów złotych) czy This War of Mine (około 2 milionów złotych) stanowiłyby bardzo duży łyk ze wspólnego dzbana.
Po co nam gry, w które nikt nie będzie grać?
Powiem uczciwie: nie wierzę, by jakikolwiek system urzędniczej kontroli był w stanie uniknąć korupcji oraz różnych, sztucznych form manipulowania algorytmem. Pomijając już patologię, najpewniej doszłoby do stworzenia jakiejś, sztucznej, administracyjno-akademickiej definicji tego, co to jest wartość. A potem zaczęłyby powstawać gry zoptymalizowane pod to, by tą definicję wykorzystywać.
Z dużym prawdopodobieństwem byłyby to produkcje takie, jak niesławny Warsaw, łatany klon Darkest Dungeon, którego celem było monetaryzowanie polskiego poczucia patriotyzmu. Który to klon, jeśli wierzyć SteamSpy nabyło zaledwie 20 tysięcy osób i niecałe 5 miesięcy po premierze grany jest przez 6 osób dziennie…
Byłyby to gry, które zakończą się na pełnym górnolotnych haseł projekcie, biznesplanem polegającym głównie na tym, by wydoić państwo oraz wykonaniu takim, żeby możliwie dużo środków zostało do podziału. Mające gdzieś klientów i potrzeby, bo przecież chodzi o wartość, a nie schlebianie gustom tłuszczy.
Innymi słowy takie, w które nikt nie będzie grał.
A gry są do grania, nie do magazynowania.
„Innymi słowy takie, w które nikt nie będzie grał.”
Naczelnym przykładem jakby to działało w przypadku gier jest jest działalność PISF (Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej) który dokłada się do produkcji filmów, które co prawda są tańsze od gier, to jednakże są dosyć drogim dziełem kultury.
I jak pokazuje życie PISF nie dość, że często dofinansowuje filmy których oglądalność jest na poziomie minimalnym, to są do produkcję o nędznym poziomie wykonania. I o dziwo nie jest to kino „artystyczne” tylko typowe produkcje komercyjne stawiające na prostą rozrywkę, które teoretycznie powinny raczej finansować się same.
To prawda PISF współfinansował na przykład takie artystyczne klapy jak „Ida” (Oscar), „Zimna wojna” (nominacja do Oscara), czy „Boże ciało” (nominacja do Oscara). Faktycznie nędza
Oraz „Bitwę pod Wiedniem” i „Tajemnicę Westerplatte”.
Oraz taki hit jak „Wyjazd integracyjny”
Tak myślałem sobie nad tym twoim wpisem i naszło mnie takie ciekawe spostrzeżenie.
https://fanbojizycie.wordpress.com/2020/01/01/2019-podsumowanie-roku-frustracji-i-epickich-czynow/comment-page-1/#comment-8973
Ja się ciebie zapytałem o to w tamtym temacie jedynie dla żartu, a wyszło na to, że w sumie byłbyś zainteresowany.
A przecież to całe Stowarzyszenie – jakby się tak dokładniej wczytać – w sumie chciałoby powrotu systemu, o którym piszesz (powrotu – bo coś w ten deseń także i dla literatury za poprzedniego ustroju istniało) – tylko właśnie również dla rynku literackiego.
Cytując fragmenty:
W Polsce zła jest sytuacja wszystkich twórców. Kultura to w badaniach statystycznych od lat najgorzej opłacana branża – większości twórców kultury w Polsce po prostu nie stać na życie i muszą łapać się innych zawodów, a twórczość traktować jako pracę po godzinach. Jasne, są pisarze, piosenkarze czy malarze zarabiający bardzo dobrze, ale stanowią zdecydowanie wyjątki, a nie regułę. Niekiedy zasadnicze różnice są nawet w obrębie jednej branży – najwybitniejsi poeci nie zarabiają tyle, co przeciętni twórcy kryminałów. Nie wiem, czy w Polsce żyje choć jedna poetka albo jeden poeta, którzy są w stanie utrzymać się ze swojej pracy. Kiedy debatowaliśmy nad ustawą o ubezpieczeniu artystów, okazało się, że większości z nas nie stać nawet na opłacanie ubezpieczeń zdrowotno-emerytalnych.
Oczywiście jest to praca szczególna i nie postulujemy obowiązkowego skupu książek czy obrazów, jak to zaraz ktoś zacznie śmieszkować. Postulujemy natomiast wprowadzenie takich rozwiązań, które sprawią, że twórcy istotni, wnoszący do kultury coś ważnego, będą się mogli skupić na tej pracy. Bo to się nam po prostu opłaca jako całemu społeczeństwu.
Jak by to tak zestawić z tym twoim opisem rynku podatkowo-odpornej wysokiej sztuki dla biznesu, to wychodzi na to, że „poeci” również powinni mieć tak samo, jak „malarze”.
Łatwo wyobrazić sobie bowiem doskonałą sytuację z punktu widzenia założycieli owego stowarzyszenia – skoro wszak sam udzielający wywiadu wcale nie postuluje „obowiązkowego skupu książek” – no to jak to rozwiązać?
Odpowiedź mamy w twoim wpisie – niech przedsiębiorca, który finansuje (robi wręcz za mecenasa sztuki tutaj) temu przykładowemu poecie wszelkie „prace” nad jego tomikiem poezji – niech będzie mógł odpisać sobie to od podatku. A tomik, który w końcu się ukaże – wiadomo – tak samo, jak w przypadku tych obrazów – tylko zamiast do magazynu galerii sztuki czy innego tam muzeum – to do magazynów bibliotek (szczególnie, że przy przepisie o egzemplarzu obowiązkowym, do kilkunastu bibliotek w kraju już teraz trafiają nawet najbardziej grafomańskie self-puby – jeśli tylko mają ISBN).
Oczywiście ponownie powstaje kwestia – KTO miałby decydować o tym, które dzieło jest „wnoszącym do kultury coś ważnego”.
Albo przynajmniej – KTO i NA JAKIEJ PODSTAWIE miałby ustalić standardy oceny wartości artystycznej wszelkich tomików poezji.
Patrząc, że wśród założycieli jest sama „śmietanka wysoko-artystyczna” (z Noblistką włącznie!), można łatwo zgadnąć, na jaką twórczość miałoby łożyć państwo…
Ale cytujmy dalej, bo dalej jest jeszcze lepiej:
Chcemy również, wspólnie z STL, rozbudowywać opartą na samorządach trwałą sieć rezydencji pisarsko-translatorskich, dokąd twórczynie i twórcy literatury mogliby przyjeżdżać na bezpłatne pobyty i skupiać się na swojej pracy w oderwaniu od codziennej bieżączki. Jest dla nas przy tym niezwykle ważne, żeby nie były to instytucje przeznaczone dla przyjaciół i znajomych królika, tylko mające transparentny program stypendialny, z komisją oceniającą wnioski, oraz żeby były w połowie przeznaczone dla twórców i twórczyń zagranicznych, bo to ważne zarówno dla nas, jako środowiska, jak i dla tych samorządów, które otwierają takie programy i dzięki temu zyskują promocyjnie
KTO miałby składać się na tą komisję? Według jakich kryteriów byłby do niej wybierany? Według jakich kryteriów miałby oceniać te wnioski?
Jak tam niżej w komentarzach wielokrotnie panowi udzielającemu wywiadu dyskutanci wypominają – taki system już istniał – za poprzedniego systemu.
Jak się to sprawdzało w praktyce?
Szkoda, że nie pamiętam gdzie, ale wydaje mi się, że kiedyś bodajże Pilipiuk – który prowadził cały cykl o rynku wydawniczym i literackim w ogóle – wyśmiewał ten cały system, demaskując, jak to działało w praktyce.
P.S.
Co do cytowanego wywiadu.
Nie pamiętam już, ale wydaje mi się, że komentarzy było znacznie więcej, kiedy ostatnim razem czytałem tenże wywiad i właśnie owe komentarze pod nim.
Nie wiem więc, czy te moje odniesienia do dyskusji będą jeszcze aktualne, bo nie wiem, ile się z tego, co najważniejsze, ostało w ostateczności.
Byłbym zainteresowany członkostwem w jakiejś organizacji. Jednak niekoniecznie akurat w tej.
Też już zauważyłem, że to idioci.
Działało to następująco: zatwierdzeni do druku autorzy dostawali z góry pieniądze za cały nakład. Standardowy nakład wynosił 10.000 sztuk. Jeśli się nie sprzedał, to nikogo to nie obchodziło. Jeśli się sprzedał, to robiono dodruk.
Jako, że w takim systemie trudno o zyski, to środki były bardzo ograniczone. Tak więc najłatwiej było wydać tych najbardziej ustosunkowanych. Także oni też dostawali najczęściej dodruki.
Natomiast książki, które faktycznie dobrze się sprzedawały, jak „Władca Pierścieni” czy powieści „Lema”, ale też dziesiątki innych stawały się z miejsca białymi krukami, bo nikt ich nie wznawiał.
Potem wszedł wolny rynek i wielu z tych artystów nagle odkryło, że mogą liczyć na sprzedaż rzędu 500 egzemplarzy.
Z rynkiem książek w Polsce jest kilka dużych problemów, ale niekoniecznie to, że podlega on zasadom wolnego handlu jest największym z nich.
Powiem tak. W II RP nawet nie było Ministerstwa Kultury, nie mówiąc już o dotacjach, a jak się miała kultura międzywojenna do dzisiejszej?