1, 10, 50, 100, 250, 500, 1000… Liczby te w zasadzie nie są ani lepsze, ani gorsze od innych. Niemniej jednak stanowią też symboliczne granice, przekroczenie których ma psychologiczne znaczenie.
Otóż, jakiś miesiąc temu położyłem na swojej półce pięćsetną książkę fantastyczną.
Dziś opowiem więc trochę o mojej kolekcji.
Książką numer 500 jest „Opowieść o duchach” Jima Butchera, należąca do cyklu Akta Dresdena, ale nie ona będzie bohaterką dzisiejszej opowieści.
Wszystko zaczęło się od gier komputerowych:
Jak wiele rzeczy w moim życiu także przygoda z fantastyką zaczęła się od gier komputerowych, a dokładniej od cyklu Might and Magic (wtedy jeszcze bez „Heroes”), a jeszcze dokładniej ich recenzji w Top Secrecie i Gamblerze napisanych przez Jacka Piekarę. Recenzje te wywarły na mnie okropnie wielkie wrażenie. Co ciekawe, gdy zagrałem w te gry kilka lat później, byłem nimi bardzo rozczarowany.
Niemniej jednak Piekara miał bardzo plastyczny, literacki styl, który sprawiał, że jego teksty czytało się fenomenalnie.
Z nich to dowiedziałem się, że istnieje taki ktoś, jak Tolkien i taki gatunek, jak fantasy. I że polega on na pisaniu opowieści o ludziach z mieczami, dodatkowo wzbogaconych o smoki i czary.
Zawsze lubiłem ludzi z mieczami, a potwory i czary były dodatkowym bonusem.
Książka najpierwsza:
Pierwszym utworem fantasy, jaki przeczytałem był cykl „Piwem i Mieczem” publikowany w Top Secrecie.
Jeśli zaś chodzi o to, jak zacząłem zbierać książki…
Niestety, pierwsza połowa lat 90-tych nie była okresem, kiedy biblioteki były najlepiej wyposażone w fantastykę. Nie wiem, jak jest dziś, bo od dawna z nich nie korzystam, ale, ogólnie rzecz biorąc w tamtych czasach bibliotekarki i nauczycielki patrzyły na temat podejrzliwie. Ogólnie spojrzenie na lekturę było takie „Po co czytasz te książki? Muzyki (muzyka była moim najbardziej znienawidzonym przedmiotem w podstawówce) byś się lepiej pouczył„.
Tak więc w bibliotece szkolnej nie było u nas nic. W bibliotece miejskiej, w dziale dla dzieci było trochę Lema, jeden Ziemkiewicz („Skarby Stolinów„), kilka Hobbitów, Silmarillion, Czarnoksiężnik Z Archipelagu, Diuna, parę Conanów i jeden komplet Władcy Pierścieni, na który trzeba było zapisywać się w kolejce z kwartalnym wyprzedzeniem. Oraz pewna ilość książek Science Fiction, zwykle dość no-namowych.
W sumie to całkiem nieźle na start.
Niemniej jednak w takiej sytuacji nie dziwi fakt, że czas jakiś później zacząłem książki kupować.
Pierwszą książką, jaką nabyłem było dzieło Conan z Aquilonii, bardzo długo jedyny Conan, jaki leżał na moich półkach.
Kupiłem go na wycieczce w Zakopanem. W Zakopcu mieli podówczas antykwariat, rzecz, która podówczas była dla mnie cywilizacyjne obca. Widząc książki wycenione na 10-20 tysięcy złotych (odpowiednik 1-2 współczenych) nie mogłem czegoś nie kupić.
Ciekawi mnie ten fenomen zapisów na książki:
Teraz, kiedy o tym pisze ciekawi mnie ten fenomen zapisów na „Władcę pierścieni” tym bardziej, że w wypożyczalni dla dorosłych, gdzie, za zgodą rodziców mogli zapisać się też uczniowie szkół średnich był też „Wiedźmin„, na którego należało się zapisywać z wyprzedzeniem rocznym…
Co mnie zastanawia…
Książki te były wówczas dostępne w druku. Wystarczyło wejść do księgarni i kupić kilka egzemplarzy więcej. Owszem, książki podówczas były drogie. Zwłaszcza, jeśli porównać do możliwości nabywczych przeciętnego Polaka. Jednak nie aż tak drogie, by całkiem spora instytucja, jaką była biblioteka miejska, nie była w stanie sobie pozwolić na dodatkowe 10 sztuk (dwa komplety Władcy i dwa opowiadań Sapkowskiego).
Pytanie brzmi, dlaczego więc nie nabyli więcej egzemplarzy najpoczytniejszych książek z ich zbioru?
Cóż, to był okres głębokiej postkomuny.
Więc pewnie im się po prostu nie chciało.
Pierwsza książka:
Oficjalnie pierwszą książką fantasy jaką kupiłem były „Smoki jesiennego zmierzchu”. Wybór jej był w dużej mierze przypadkowy, prawdę mówiąc zastanawiała mnie bardziej pozycja „Sługa Imperium” z magiem na okładce. Koniec końców wybrałem jednak „Smoki”, mimo skrajnie kiczowatego tytułu, bowiem w blurbie znajdowało się słowo „Krynn”, które obiło mi się o uszy wielokrotnie w kontekście gier komputerowych.
I dobrze.
Jakbym wybrał inaczej moje życie potoczyłoby się innym szlakiem. „Sługę” kilka lat później wyhaczyłem w bibliotece i ogólnie rzecz biorąc nie była to dobra książka.
Nawiasem mówiąc wyżej wymieniona metoda, polegająca na kupowaniu książek o których wspominali w czasopismach komputerowych okazało się dobrą metodą. W ten sposób odkryłem między innymi Sagę o Wiedźminie, Discworld oraz (dużo wcześniej) Władcę Pierścieni.
Oraz Shannarę, Belgeriadę i Krondor.
Które nie okazały się trafionymi wyborami czytelniczymi.
Dość mocną wtopą był natomiast Amber Zelaznego. W bibliotece mieli tylko piąty tom, skrajnie przekombinowany i niezrozumiały. Zraził mnie do cyklu na długie lata.
Książka 50:
Pięćdziesiątą książką, jaką kupiłem były „Kroniki Jakuba Wędrowycza” pierwsze wydanie, pierwszego zbioru opowiadań Andrzeja Pilipiuka.
Przeczytała ją potem cała moja klasa i pół miasta.
Twórczość Pilipiuka znałem z jednego opowiadania („Zagadka Kuby Rozpruwacza„) opublikowanego w Magii i Mieczu (co ciekawe, książki polecane w tym czasopiśmie, jak „Pamięć, Smutek, Cierń” czy twórczość Feliksa Kressa w większości mi się nie podobały). Postanowiłem jednak dać mu szansę.
Ech…
To były czasy.
„Wieża jaskółki” dopiero miała wyjść, Jacek Piekara kojarzony był głównie z recenzjami cRPG w Gamblerze, o Pilipiuku, Ziemkiewiczu, Grzędowiczu czy Kossakowskiej mało kto jeszcze słyszał, Harry Potter miał dopiero wyjść za kilka lat, Gra o Tron też była dopiero literacką nowością…
Zupełnie inna epoka.
Książka najsmutniejsza:
Na tym etapie dostałem też najsmutniejszą książkę w moim zbiorze. Jest nią, paradoksalnie książka dość wesoła: „Blask fantastyczny” Terrego Pratchetta.
Książka ta należała pierwotnie do innego fantasty, 20-to letniego jedynaka, wychowywanego przez samotną matkę, który zmarł na białaczkę.
Owa matka (nawiasem mówiąc biedna kobieta, aż robi mi się smutno jak o niej myślę) rozdała innym miłośnikom książek jego, całkiem jak na owe czasy spore, zbiory.
Nie wiem dlaczego tak robiła. Może chciała, żeby w ten sposób pamięć o jej synu trwała?
Niezręcznie było mi przyjmować tego typu… hmmm… dar.
Niezręcznie było też go odmówić.
Książka numer 100:
O ile dobrze pamiętam, która książka była pozycją numer 50, tak numeru 100 nie kojarzę. W dużej mierze wynika to z tego, że po tym, jak poszedłem na studia zacząłem kupować znacznie więcej tomów. W szkole podstawowej i liceum nie mogłem sobie pozwolić na nadmiernie duże zakupy książek, bowiem godziło to w inne priorytety, jak prasa komputerowa. Najczęściej więc odkładałem resztę i groszaki, które dostawałem np. za zrobienie zakupów.
Na studiach miałem dużo więcej forsy. Jako, że nigdy nie paliłem, a piję też dużo mniej, niż statystyczny Kowalski, to całkiem sporo mi zostawało.
Tak więc o ile uzbieranie 50 pozycji zajęło mi sześć lat, tak do setki dobiłem w ciągu najdalej dwóch.
Myślę, że pozycją numer sto mógł być jakiś Discworld, któraś z książek Martina, albo od Fabryki Słów. Wtedy kupowałem dość dużo polskiej fantastyki. Co ciekawe dziś raczej tego nie robię. Niestety, widać dość wyraźnie, że większość rodzimych autorów dawno już osiadła na laurach.
Braki, braki, braki…
W tym okresie miałem też dostęp do bardzo dobrych bibliotek. Niestety, wyrobiłem sobie takie idiotyczne przekonanie, że skoro mogę coś pożyczyć, to nie będę kupował (tak, bo wiecznie będę studentem). Efekt jest taki, że zostały mi bardzo duże braki. Przykładowo: mam tylko jeden tom serii Smok i jeży (to pisze się dokładnie w ten sposób), brakuje mi też blisko połowy cyklu Discworld (mimo, że czytałem je wszystkie).
Bardzo długo nie miałem też własnego egzemplarza Władcy Pierścieni. Książkę kupiłem dopiero po obronie pracy magisterskiej, w nagrodę dla samego siebie.
Powoli jednak łatam te luki.
Przykładowo w marcu planuje zamówić wszystkie, brakujące mi Światy Dysku.
Książka numer 250:
To, o czym pisałem wyżej powoduje, że książką numer 250 jaką kupiłem była właśnie Drużyna Pierścienia w poprawionym przekładzie Marii Skibniewskiej. Jak mówiłem: kupiłem ją w nagrodę dla samego siebie po obronie magisterki.
Paradoksalnie w tamtym momencie miałem już Władcę przeczytanego pewnie z 10 razy.
To nawiasem mówiąc była jedna z przyczyn, dla których nie kupowałem go wcześniej. Wolałem nowości, niż rzeczy, które znałem niemalże na wyrywki.
Czas jakiś później przestałem kupować książki.
Powód był prosty: w robocie była masowa redukcja, ja natomiast zauważyłem, że nasz genialny pracodawca płaci dwa razy wyższe stawki za teksty zewnętrzne, niż te pisane przez dziennikarzy na umowach. Tak więc dogadałem się z moim naczelnym, żeby mnie zwolnił. Przez jakiś czas żyło mi się bardzo dobrze: pisałem teksty do mojego pisma oraz do kilku innych. Zarabiałem sporo, a zleceń miałem tyle, że nie miałem czasu z domu wychodzić.
Nie przewidywałem tylko jednego: że wydawca zamknie naszą redakcje*. Oraz kilka innych. W zasadzie to bardzo dużo innych. I nie będzie on jedynym. W efekcie czego trafiłem na bezrobocie bez praw do zasiłku.
*To nawiasem mówiąc był genialny manewr. Wydawca prowadził redukcje (liczba mnoga) na zasadach równościowych. Każda redakcja po prostu miała prikaz wywalić po 1 człowieku. Ci trafiali na zewnątrz, ale dalej pisali, więc koszta rosły. Koniec końców u nas został tylko naczelny z dwoma zastępcami.
Wtedy zorientowali się, co się dzieje i po prostu zamknęli ileś tam działów. W tym „nas”.
A najlepsze jest to, że „my” do końca przynosiliśmy zyski.
Kupka wstydu:
To na zdjęciach te odwrócone bokiem.
To też doprowadziło do powstania mojej kupki wstydu. Po tym, jak poszedłem do pracy do tego cholernego muzeum zacząłem na nowo kupować książki. Co więcej: kupowałem je jak głupi, bowiem po tym, jak musiałem oszczędzać na wszystkim do tego stopnia, że cola (ta za złotówkę) z Biedronki się dla mnie rarytasem, to głód konsumpcji był u mnie irracjonalny.
W budowaniu kupki wstydu pomógł mi też Fionnowarski Gobelin Guya Gavriela Kaya. W liceum byłem w stanie przeczytać pierwsze dwa tomy cyklu bez większych problemów. Jednak wtedy były to inne czasy, fantasy było rzadkim gatunkiem, a wszystko, co z nim związane było na wagę złota.
Gdy więc mocno po studiach zabrałem się za lekturę zbiorczego, 1300 stronicowego wydania tej tolkien-zżynki, to szło mi po prostu jak po grudzie. Zajęło mi to pewnie z pół roku. W tym czasie nazbierało mi się książek, co więcej natrafiłem na kilka antykwariatów, tam w cenach bardziej, niż godziwych nakupiłem staroci, zacząłem też gromadzić książki historyczne i odkryłem, że w Arosie książki kosztują o 1/3 mniej niż gdzie indziej, więc, gdy kupię tam dwie, to tak jakbym trzecią miał za darmo…
Drugim czynnikiem, który pomógł mi zbudować kupkę wstydu było to, że założyłem konto na Amazon.com. Akurat tak się stało, że w roku 2007 miał miejsce kryzys finansowy. Odbiło się to pośrednio lub bezpośrednio na całym rynku kultury popularnej w Polsce. Tak więc szlak trafił wydawnictwo ISA, które obecnie egzystuje w jakiejś, bardzo szczątkowej formie, CD-Project omal nie zbankrutował, wiele serii wydawniczych innych wydawców przestało natomiast się ukazywać. Ja zostałem natomiast z niedokończonym cyklem o detektywie Garettcie, Vladem Taltosem, dwoma tomami 1632 i tak dalej i tak dalej…
Zacząłem więc uzupełniać zbiory na Amazonie.
W połączeniu z mniejszą ilością czasu nazbierało się tego strasznie dużo.
Regały:
Około 250 książki pojawił się też jeszcze jeden problem. Skończyło mi się miejsce na półkach. W efekcie zacząłem kupować nowe regały. Do tej pory dokupiłem ich pięć. Trzy modele gilseng z Jysku oraz dwa robione na zamówienie u stolarza. Obecnie mam miejsce na jeszcze dwa.
Co będzie potem nie wiem.
Może kupię większe mieszkanie?
Albo zajmę dom, który został po babci?
Książka numer 500:
I koniec końców dotarłem do książki pięćsetnej.
Tym razem jest to trzynasty, bardzo dobry (jeśli nie najlepszy) tom Akt Dresdena, cyklu detektywistycznego Urban Fantasy o Harrym Dresdenie, działającym w Chicago magu-detektywie.
Książka ta nie ma żadnego symbolicznego znaczenia. Po prostu akurat wyszła. Akta Dresdena i Expanse to w tej chwili jedyne cykle, który kupuję w momencie, gdy książka wyjdzie. Jeśli chodzi o pozostałe, to niestety, nadrabianie zaległości spowodowało, że narobiły mi się nowe zaległości. Tak więc obecnie na liście do zakupu mam książki z przed 4 lat.
Głównie fantasy:
Jak widać na zdjęciach: kupuję głównie książki fantasy. Tablis kiedyś śmiał się, że mam więcej Harrego Pottera niż Lema i powinienem się wstydzić. To częściowo wina Lema. Mam w planach kiedyś trochę jego książek dokupić, lecz nie będzie ich wiele („Eden„, „Niezwyciężony” oraz „Dzienniki gwiazdowe”).
Prawdę mówiąc zawsze bardziej lubiłem fantasy niż science fiction. Miecze, czary i smoki z jakiegoś powodu pociągają mnie mocniej niż nowoczesne wynalazki. Wynika to chyba z tego, że, żeby doświadczyć wynalazków, które nie śniły się pisarzom XX wieku wystarczy iść do Media Marketu.
Smoków nie doświadczymy nigdy.
Tak naprawdę większe ilości książek science fiction zacząłem kupować dopiero w ostatnich latach. Powód jest prosty: mało jest obecnie na rynku wartościowych książek fantasy. Znaczy się: jest ich bardzo dużo. Tyle samo co, zawsze. Tylko problem w tym, że większość Władców pierścieni, Czarnoksiężników z Archipelagu albo Wiedźminów przeczytałem już bardzo dawno temu.
Albo też wieki temu uznałem, że mi się nie podobają.
Wbrew pozorom jestem bardzo wybredny. Wielu mistrzów gatunku nie wywarło na mnie dobrego wrażenia. Jak widzicie na moich pułkach nie uświadczysz większości książek Tada Williamsa, Terrego Goodkina, Mercedes Lackey, Robin Hobb, Guya Gavriela Kaya czy Neila Gaimana.
Powód ich nieobecności jest prosty.
Tu są lochy!
Pilnuje ich krwiożerczy rekin z Ikei.
Mam też tylko jeden tom Malazjańskiej Księgi Poległych i dokładnie zero Koła Czasu. Oba te cykle podobały mi się raczej średnio. W wypadku obydwu od dawna obiecuję sobie, że dam im drugą szansę. Oraz nie daje im jej z dokładnie tego samego powodu: są za długie. Osiemnaście tomów (niezależnie czy są to prawdziwe tomy, czy też podzielone na połowę) to zwyczajnie za dużo.
I lista zakupów:
Wygląda tak.
Jak widzicie podzielona jest na trzy sekcje (na odwrocie jest jeszcze lista zakupów książek historycznych, która dzieli się na dwie sekcje). Ciąg od lewej to książki, które mam zamiar kupić w księgarniach. Kończy ją podkreślenie o nazwie „limes eksterminacyjny„, będące jasnym nawiązaniem do Warhammera 40.000. Po prawej widnieje lista książek, które mam zamiar kupić w antykwariacie. U jej dołu znajduje się instrukcja postępowania w wypadku awarii monitora. Mam stary wyświetlacz, który nie lubi się z Windows 10 i przy każdej grubszej aktualizacji trzeba ręcznie ustawiać mu rozdzielczość niestandardową. Jako, że dzieje się to raz na rok zapisałem sobie instrukcję, by pamiętać procedurę.
Na dole znajdują się książki, których zakup należy rozważyć.
Jak widzicie raz jeszcze pojawia się Limes eksterminacyjny. Funkcję tą wprowadziłem jakieś 3 lata temu, gdy dotarło do mnie, że w tym tempie nigdy nie poradzę sobie z Kupką Wstydu. Tak więc narysowałem kreskę. W chwili, gdy dojdę z zakupami i rozważaniami zakupów do kreski przestaje nabywać nowe książki i czytam to, co mam na pułkach do momentu, aż kupka wstydu nie zniknie.
Do kreski prawdopodobnie dotrę za trzy lata.