Nie tak dawno temu, w nie tak dalekim kraju, zwanym jako USA toczyła się całkiem spora wojna między jego północną i południową częścią. Północ była uprzemysłowiona i słynęła z dostatków, a co więcej w zasadzie nie było na świecie wygodniejszego miejsca do życia dla zwykłego człowieka. Południe było dziksze i bardziej rolnicze. Mieszkańcy południa przekonani byli, że, będąc nawykłymi do trudów z łatwością pokonają wymuskanych chłopców z miast. Aby jeszcze łatwiej ich zwyciężyć, stworzyli specjalną dywizję, złożoną z najtwardszych z najtwardszych, mieszkańców pogranicza, którzy na co dzień stawiali czoła nieujarzmionej przyrodzie, Indianom i dzikim zwierzętom.
I wszyscy pogranicznicy im umarli.
Istnieje pewien mit, z którym spotkał się chyba każdy z nas. Mit, że współczesny człowiek pozbawiony jest jakichkolwiek, przydatnych umiejętności. Ludzie dzicy lub też żyjący na pograniczach społeczeństwa natomiast mają posiadać setki tysięcy niezwykle przydatnych umiejętności i jakieś, tajemnicze moce, z których rzekomo nas odarła cywilizacja. Przemyśleniom nad tym poglądem zajmę się w tym tekście.
Pewien wielki eksperyment społeczny:
Zacząłem wstęp od odwołania się do Wojny Secesyjnej w XIX wieku w USA. W trakcie tego konfliktu po obu stronach walczyły pułki pochodzące ze stanów o bardzo różnym stopniu rozwoju. Zasadniczo współcześni dzielili je na „pułki z miast” i „pułki z farm”. Oczywiście po stronie Konfederatów walczyło znacznie więcej „pułków z farm”, aczkolwiek Unia też nie była ich pozbawiona.
Obydwie strony przystąpiły do wojny pełne głębokich obaw na temat tego, jak żołnierze z miast, którzy nawykli byli do dostatku i wygód poradzą sobie z żołnierzami z farm, którzy prowadzili wiele bardziej surowy tryb życia.
Aczkolwiek o ile mi wiadomo tylko Konfederaci wpadli na pomysł, by stworzyć specjalną dywizję złożoną wyłącznie z pograniczników i farmerów.
Także tylko oni liczyli, że wytrzymałość farmerów i pograniczników wystarczą, by pokonać północnych mieszczuchów.
W trakcie wojny okazało się coś i niespodziewanego: pułki z miast nie dość, że o wiele sprawniej wykonywały stawiane przed nimi zadania, to miały też blisko dwukrotnie niższe straty. W szczególności dotyczyło to strat nie-bojowych, powodowanych przez choroby, chłód, wypadki i dezercje.
Powody takiego stanu rzeczy były różne.
Po pierwsze: mieszkańcy miast byli ogólnie rzecz biorąc lepszego zdrowia: odżywiali się lepiej, a przynajmniej obficiej, bardziej dbali o higienę, nosili lepsze ubrania i lżej pracowali. Farmerzy okazali się nie tyle do trudów nawykli, co raczej przez nie zniszczeni.
Po drugie: szeregowcy najczęściej rekrutowali się z robotników i pracowników biurowych, którzy byli przyzwyczajeni, że ktoś nad nimi stoi i wydaje polecenia. Podoficerowie i oficerowie: z brygadzistów, dyrektorów i właścicieli firm, którzy mieli doświadczenie w zarządzaniu ludźmi.
Byli też nawykli do tego, że stawiane im zadania zmieniają się w zależności od sytuacji. I że raz fabryka produkuje gwoździe, raz młotki, a kiedy indziej krzesła. Tak więc mentalnie byli gotowi na zmiany i dość elastyczni.
Co bardzo ważne: byli przyzwyczajeni do korzystania z pisemnych i ustnych instrukcji.
Oraz mieli masę niespodziewanych umiejętności.
W wypadku pułków z miast wyglądało to więc tak: żołnierze maszerowali, w końcu psuły im się buty. Sztab zbierał się z tego powodu. Nikt nie wiedział co z tym robić. Aż nagle zgłaszał się jakiś porucznik i mówił:
– U mnie w kompanii mamy szewca! Może on powie nam co mamy robić?
Szli więc i pytali. Szewc mówił. Sztab zbierał jego rady w formie pisemnej instrukcji, powielał ją i rozsyłał. Wszyscy się stosowali i buty przestawały się psuć.
A farmerom odpadały stopy wskutek odmrożeń.
W trakcie wojny wyszło na jaw, że nie dość, że życie na łonie przyrody nie nauczyło ich żadnych specjalnych umiejętności, to także okazało się, że nie poprawili swego losu, gdyż po prostu byli mało zaradni.
Pomińmy tą nieszczęsną dywizję elitarną, która miała pecha, gdyż większość wchodzących w jej skład rówieśników dorastała w izolacji od rówieśników i co za tym idzie chorób wieku dziecięcego. Te ostatnie przechodzi się w życiu zwykle tylko jeden raz i o ile dla dzieci są zwykle niezbyt groźne, tak dla dorosłych są masakryczne. Zwłaszcza, jeśli chory zarazi się trzema lub czterema naraz… W efekcie w dywizji śmiertelność sięgnęła 40 procent, w efekcie czego oddział uległ rozbiciu.
Jesteśmy nieźle przygotowani na apokalipsę:
Wynika to z tego, że też mamy bardzo wiele, bardzo ważnych umiejętności i nawyków.
Wszyscy mamy nawyk, by dbać o higienę i pić głównie przegotowaną wodę. Potrafimy jeździć na rowerze, a większość prowadzić samochody. Mamy wokół siebie bardzo wiele narzędzi ułatwiających przetrwanie, jak ubrania, buty i ciepłe łóżka. Umiemy gotować. Umiemy czytać i pisać oraz, co bardzo ważne: korzystać z bibliotek.
Wielu z nas ma bardzo pożyteczne zawody takie jak lekarz, farmaceuta, budowniczy, elektryk. Niektórzy są nawet artystami. Artysta to bardzo niedoceniany zawód. Oni uczą się w tych swoich akademiach niesamowitych rzeczy, często takich, których nikt nigdzie już się nie uczy. Na przykład jak obrabiać drewno i metal prostymi narzędziami…
Co ponownie bardzo ważne: jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że nasze zawody wymagają stałego podnoszenia kwalifikacji i powiększania wiedzy. Potrafimy się więc uczyć, korzystać z kursów, skryptów i podręczników.
Owszem żaden z nas pewnie nie potrafiłby upolować niedźwiedzia czy choćby zająca, albo przeżyć w lesie w samych majtkach. Żadni z nas surviwalowcy i bushcraftowcy.
Ale bushcraft to zabawa.
Zresztą, połowa tych gości kręci swoje filmiki w ogródkach za domem.
Poza Tatrami Wysokimi w Polsce nie ma ani jednego miejsca, z którego nie da się dotrzeć w ciągu 8 godzin spaceru do ludzkiej osady lub przynajmniej drogi.
W wypadku apokalipsy nie potrzeba nam bushcraftowców. Potrzeba nam rolników i budowniczych.
Wiecie, co trzeba, żeby przekwalifikować lekarza na robotnika rolnego wydajniejszego od każdego, który żył przez większość historii rolnictwa?
Motyki i paczki nasion.
Instrukcja siewu jest na odwrocie.
Niewykwalifikowanego rolnika dużo trudniej będzie przekwalifikować na lekarza.
„Dzicy” też wcale nie są tacy dzicy:
Problemy z „dzikimi” i przetrwaniem w sytuacjach kryzysowych są dwa. Po pierwsze: bardzo często brakuje im wiedzy, umiejętności, narzędzi i postaw, które mają ludzie „cywilizowani”, a które znacząco ułatwiają przetrwanie. Nie mają strzelb czy nawet noży z metalu, nie myją rąk, nie mają zapałek, nie gotują wody…
Po drugie: tak zwani „dzicy” są również produktami cywilizacji, które mają tak samo długie historie jak nasze oraz również posiadają bardzo wyrafinowane narzędzia, osiągnięcia techniczne i struktury społeczne, które pozwalają im przetrwać w ich środowisku. Owszem, goły Indianin z Amazonii może wydawać nam się prymitywny, jednak posiada on narzędzia i wiedzę, których opracowanie zajęło jego przodkom stulecia.
Wyrzucenie na bezludną wyspę, bez żadnych narzędzi i ubrania jest dla nich tak samo nienaturalną sytuacją jak dla nas.
Owszem, „dziki” potrafi sobie poradzić w dżungli swego rodzimego kraju, ale to dlatego, że tam się wychował i całe życie uczył się, jak to robić od innych członków swojego plemienia. Przeniesiony do dżungli innego kraju, o lesie klimatu umiarkowanego nie wspominając, radziłby sobie równie źle, jak my.
Przeniesiony do naszego miasta zginąłby natomiast na przejściu dla pieszych.
Pisałem wyżej, że obecnie w Polsce właściwie nie ma miejsc, z których nie da się dotrzeć do jakiejś ludzkiej osady w ciągu ośmiu godzin.
A wiecie, co jest śmieszne?
Że w zasadzie zawsze tak było.
W zasadzie nawet w czasach najdawniejszych tereny Polski zamieszkiwało w gorszych czasach jakieś ćwierć miliona ludzi, a w lepszych: pół miliona. Żyli oni w niewielkich osadach: 5-6 budynków, 30 dorosłych, drugie tyle zwierząt, około 20 hektarów pól uprawnych.
Osady takie znajdowały się mniej-więcej w tych samych miejscach, co obecne wsie. Ludzie od zawsze osiedlali się w tych samych okolicach: tam gdzie jest dostęp do wody i żyzne pola.
Osiedla takie rozrzucone były co 6 do 10 kilometrów. Między nimi w prawdzie nie było dróg, za to istniały przetarte i prawdopodobnie raczej uczęszczane szlaki.
W prawdzie gdzieniegdzie ludzie się nie osiedlali: pomiędzy terytoriami poszczególnych ludów istniało bowiem coś, co archeologowie nazywają „strefami wzajemnego lęku” czyli około 50 kilometrowej szerokości pasy pozbawione mieszkańców.
Z drugiej strony były jednak tereny zamieszkane przez ludy bałtyckie, gdzie istniały dominującą formą osadnictwa były grody zamieszkiwane przez 200-300 dorosłych.
I w takim środowisku żyli nasi przodkowie.
Tak też żyją współcześni „dzicy”.
Jak który zabłądził sam, w lesie, bez ubrania i narzędzi (ubranie, ogień i uzbrojenie są czymś, co homo sapiens mają defaultowo… wymyślili je już homo erectus i to właśnie dzięki nim utracili futro), to najczęściej umierał.
Był jeszcze jeden „eksperyment społeczny”:
Tym razem ze Związku Radzieckiego, z czasów Lenina. Wówczas to na pewną wyspę na Syberii przesiedlono kułaków (bogatych chłopów), zostawiono ich tam z niewielką ilością ziarna oraz podstawowymi narzędziami. Poradzili sobie nieźle, budując schronienia i oczyszczając przestrzeń pod pola.
Ktoś wymyślił więc, że będzie to wspaniała metoda resocjalizacji przestępców. Na kolejną wyspę wysłano więc bezdomnych, złodziei, przemocowców, prostytutki i ogólnie miejski margines.
I ci umarli z głodu.
Współczesne społeczeństwo nie tylko tworzy osoby posiadające bardzo pożyteczne, ale też bardzo wyspecjalizowane umiejętności, ale też ludzie bez umiejętności (tzw. pracownicy niewykwalifikowani), ale też osoby żyjące na marginesie społeczeństwa, zależnych głównie od redystrybucji dóbr wytworzonych przez społeczeństwo i w mniejszym lub większym stopniu na nim pasożytujących, jak żebracy czy osoby będące na utrzymaniu opieki społecznej.
I to właśnie ci ludzie najpewniej by sobie nie poradzili.
Bo księgowy może wykonywać pracę robotnika niewykwalifikowanego. Ale niewykwalifikowany robotnik nie da sobie rady z zarządzaniem zasobami dużej, zorganizowanej grupy ludzi.
Moim skromnym zdaniem ten mit może mieć źródło w „O Sztuce Wojskowej” Wegecjusza.
Chociaż sam Wegecjusz pisał, że tak naprawdę jego książka jest tylko zebranym przez niego wyciągiem informacji z innych starszych dzieł (które do dzisiaj się nie zachowały). W sumie to widać, bo książkę napisał w 390 roku dziesiątki lat po reformach Sewerów, a potem Dioklecjana i Konstantyna, a opisuje w niej organizację legionów z czasów pryncypatu.
Ta książka przez stulecia potem po jej powstaniu była ulubioną czytanką wszelkich wodzów i praktycznie każdy wykształcony oficer ją znał, a wielu wręcz ją wynosiło na piedestały.
Cytując:
„Nikt, jak sądzę, nie może wątpić, że chłopi są najodpowiedniejsi do noszenia broni, albowiem owi już od dzieciństwa byli wystawiani na wszelką niepogodę i zmuszani do najcięższej pracy. Są zatem w stanie znieść najgorszy słoneczny żar, nieprzyzwyczajeni są też do używania łaźni i obce są im inne luksusy życia. Prości, poprzestają na małym, przyzwyczajeni do wszelkich rodzajów trudu i w pewnej mierze przygotowani do życia wojskowego poprzez ciągłe prace w polu, używanie łopaty, kopanie rowów, noszenie ciężarów. Jednakże bywa i tak, że w przypadkach wyższej konieczności bierze się rekruta z miasta. Ludzi takich, skoro tylko zostaną zwerbowani, powinno nauczyć się okopywania obozu rowem, maszerowania w szeregach, noszenia ciężarów i znoszenia pyłu i skwaru. Ich posiłki winny być proste i skromne, powinni przyzwyczaić się, że czasem trzeba spać pod gołym niebem, czasem w namiotach. Następnie należy wyuczyć ich robienia bronią. Zaś, jeśli planowana jest jakaś dalsza ekspedycja, trzeba rozstawiać obóz tak daleko, jak to tylko możliwe, od pokus miejskiego życia. Poprzez te środki ostrożności ich umysły, tak samo, jak i ciała, zostaną właściwie przygotowane do służby.”
I kawałek dalej
„Przy doborze rekrutów powinno się mieć wzgląd także i na ich zawód. Rybacy, ptasznicy, cukiernicy, tkacze i w ogóle przedstawiciele wszystkich tych zawodów, które właściwsze są dla kobiet, moim zdaniem, w żadnym wypadku nie powinni być dopuszczeni do służby. Przeciwnie do nich, kowale, stolarze, rzeźnicy i myśliwi są ku służbie wojskowej najwłaściwsi.”
Dziesiątki oficerów przez stulecia czytało tą książkę i przyjmowały jej treść jako prawdę objawioną. W efekcie stereotyp ten wręcz przesiąkł przez myśl wojskową i trwał dalej, nawet po wejściu do powszechnego użytku broni palnej i do pewnego stopnia jak widać trwa po dziś dzień.
Miód na serce biurowego mieszczucha 😉
Ale z drugiej strony, w „D-Day” Beevor napisał, że w czasie kampanii w Normandii amerykańscy żołnierze z miast zupełnie sobie nie radzili w wiejskim terenie, w przeciwieństwie do ich kolegów ze wsi. Jeśli dobrze pamiętam, dokładnie odwrotnie było z tymi Kościuszkowcami, którzy sforsowali Wisłę i walczyli w Powstaniu Warszawskim.
O, bardzo dobry, sensowny tekst. Zresztą, wystarczy przypomnieć o problemach, które uniemożliwiały w Polsce motoryzację armii II RP – polscy rolnicy nie mieli pojęcia, jak prowadzić samochody.
Nie wspominając o tym że często byli to analfabeci.
Generalnie trudno jest nauczyć kogoś obsługi czegoś więcej jak najprostrzego i najbardziej podstawowego sprzętu jeśli nie umie nawet przeczytać instrukcji obsługi.
Dodałabym do tego męskiego mściciela ze spluwą.
Z jakiegoś powodu w pewnych grupach ludzi (zazwyczaj miłośników postapo) panuje przekonanie, że w czasie apokalipsy najważniejsza będzie broń palna, bowiem ludzie bez wyjątku zaczną się wyrzynać na wzajem, wyrżną większość kobiet, a pozostałe podzielą między siebie samce ze spluwą (zazwyczaj miłośnicy broni).
Wizja dość dziwna z dwóch powodów- zakłada, że nikt nie ma absolutnie nikogo, kogo będzie szukał, bronił i chronił- partnera, rodziców, rodzeństwa, kolegów z pracy, a zanik policji zdejmie z niego wszelką moralność. Ani chybi musi taki być cyborgiem, bo mściciel nie musi jeść, pić, ubrać się, ani spać, nigdy też nie choruje, w związku z czym nie przyjdzie mu do głowy dołączyć się do kogoś mającego dostęp do zasobów oraz wiedzy i umiejętności jak je zdobyć, a osoby przez niego potencjalnie skrzywdzone nie zabiją go choćby we śnie. I fakt, nauczyć się można, ale lepiej jak ktoś pokaże jak coś zrobić i wyręczy, kiedy trzeba, więc lepiej być w kompanii choćby z tym szewcem zamiast latać samemu jak… kurczę, nawet zdziczałe psy latają w grupach.
Potem łażą po forach i zarzucają każdemu twórcy u którego bohaterowie zachowują się po ludzku nadmierny sentymentalizm.
Jako gatunek nie byliśmy nigdy specjalnie silni ani odporni na warunki atmosferyczne, jesteśmy dość krusi nasze młode długo są nieporadne i jeśli coś nas uratowało to współpraca.
Natomiast co co do umiejętności- obecnie problemem może okazać się elektronika i miniaturyzacja. 20 lat temu uczono mnie jak przenosić części między sprzętami, jak naprawić programator pralki, kiedy wszystko działało na mechanice plus energii. Obecnie sporo rzeczy staje się bezużyteczne i niemożliwe do naprawienia po pierwszej usterce.
Ten kult broni palnej mnie śmieszy zwłaszcza w Polsce. W USA to masz jeszcze wagon nabojów w każdym supermarkecie, ale u nas zdobycie kolejnych stanowi już spory problem, zwłaszcza poza dużymi miastami (i jeśli przyjmiemy, że apokalipsa nie miała postaci mordującej większość ludzi zarazy, co ułatwiłoby dostęp do magazynów wojskowych). Więc albo panowie z flintami musieliby się raczej wcześniej niż później ograniczyć do straszonka i skrupulatnego rozliczania każdego strzału, albo musieliby się przerzucić na łuki.
Mordująca wszystkich zaraza też niewiele by pomogła, bo broń i amunicję trzyma się we włamanioodpornych szafach pancernych po to właśnie, żeby osoby niepowołane się do niej nie dostały.
Ja osobiście jestem zdania, że surwiwalistów w pół roku wystrzela Związek Łowiecki, po tym, jak jego członkowie zorientują się, że im na sarny kłusują. Myśliwi już mają od diabła broni, pewien procent z nich całkiem nieźle strzela, trochę znają lasy i teren, wielu z nich to policjanci i wojskowi, tak czynni jak i emerytowani. Oraz, co istotne: są zorganizowani. Jak surwiwaliści ich rozwścieczą, to nie będzie po nich co zbierać.
@Piotr Muszyński – ale jak już zaraza wszystkich wybije, to będzie można sobie usiąść i rzezać przez kilka godzin tą szafę pancerną na broń. Nie będzie nikogo, kto może przeszkodzić 😉
Niektórzy myśliwi nawet bardzo dobrze znają teren, bo sporo leśników też należy do kół. No i niektórzy polują z łukiem (choć to chyba bardziej popularne na zachodzie).
Ogólnie to mam wrażenie, że ci wielcy samowystarczalni surwiwaliści ze spluwami to by tak sobie posurwiwalowali to pierwszej zimy. Jakby ich grypa złapała i z czterdziestoma stopniami gorączki trzebaby było albo polować, albo siedzieć głodnym; albo zapierdzielać po drewno, albo lizać śnieg, to zaraz by z podkulonym ogonem szukali najbliższej grupy plemiennej (przynajmniej ci, którzy by przeżyli).
Kilka razy w Polsce zdarzyło się, że menele ukradli bankomat i próbowali dostać się do skarbczyka. Ani razu się nie udało i skończyło się to porzuceniem urządzenia w lesie. Coś czuję, że z szafką pancerną mogłoby być tak samo. Zwłaszcza, że menele mieli elektronarzędzia, a po apokalipsie będzie trudno o prąd.
Scenariusz z zimą też jest bardzo prawdopodobny.
Chciałbym przypomnieć, że broń palna wymaga czyszczenia i konserwacji oraz napraw. Amunicja ma okres „przydatności do spożycia”, a w przypadku niewłaściwego przechowywania ten okres jest krótszy. Amunicja jest ciężka. Środki do czyszczenia i konserwacji uzbrojenia to chemia, aby je mieć, trzeba je wyprodukować, albo mieć spore zapasy.
Taki dobrze uzbrojony, ale samotny twardziel musiałby mieć całkiem spory magazyn, dobrze chroniony. A co by ten twardziel jadł? Jak daleko mógłby się oddalić od tego magazynu? I kto by mu wtedy tego magazynu pilnował? I tak dalej i temuż podobnie.
Książka nazywa się „Postman”, u nas wydana niestety jako „Listonosz” (gubiąc istotną dwuznaczność tytułu, a dodając koszmarne, naprawdę toporne tłumaczenie, wybitnie nie polecam). Napisał to niejaki David Brin i większość ludzi kojarzy adaptację (która koszmarkiem jest na poziomie polskiego tłumaczenia) z Kevinem Costnerem w roli głównej, pod wdzięcznym polskim tytułem „Wysłannik przyszłości”.
Cała książka została napisana jako takie wielkie rozliczenie się z panującym wówczas w pop-kulturze wizerunkiem post-apo, a raczej konkretnie – Mad Maxa jako archetypu postaci.
Główny bohater, jak pewnie wszyscy wiedzą, podaje się za listonosza. Nie jest to żaden spoiler, w Polsce wynika wręcz z tytułu, a „spisek” zawiązuje się na piątej stronie książki. Nie twierdzi, że jest żołnierzem, nie struga chojraka, większość książki w zasadzie udaje mu się przeżyć przez przypadek (czego jest doskonale świadomy), a do tego też nie był „przed Wojną” nikim ważnym – ot, właśnie kończył (ale nie skończył) socjologię, kiedy został nagle powołany do Gwardii Narodowej i miał… bronić silosów z soją.
O czym jest ta książka? A no o jego perypetiach w udawaniu listonosza, aż w końcu z tego udawania powstaje funkcjonalna, prawdziwa poczta z prawdziwego zdarzenia. I o tym, jak takie pierdoły jak możliwość skomunikowania się z sąsiednią wsią, o tam, za pagórkiem, są ważne, gdy przychodzi bieda. I o „mścicielach ze spluwą”. Którzy w pierwsze dwa lata „po Wojnie” (rzecz się dzieje lat około 20 „po”) wzajemnie się wystrzelali , walcząc wzajemnie o swoje magazyny broni, dobrze ufortyfikowane domki na „bezpiecznym” odludziu oraz o swoje maszyny i środki do ich konserwacji. Najczęściej po każdej „zmianie właściciela” połowa inwentarza niszczała w walce o nią. Ostatecznie, wszyscy wspominają z rozbawieniem wszystkich tych „preppersów z dawnych lat”, jako naiwniaków, którzy zmarnowali tyle dobra, jakie mogłoby się przydać najrozmaitszym grupkom w odbudowywaniu świata, a tak poszły z dymem w walce o to, kto jest największym macho.
Polecam lekturę, choć odradzam polskie tłumaczenie. Film też odradzam, bo poza tytułem (w oryginale) i wyjściowym założeniem fabuły (udawanie listonosza w post-apokaliptycznym Oregonie) z książką nie ma nic wspólnego i jest właśnie o takim męskim mścicielu, co to ma skrupuły. Ale to się i dobrze czyta i świetnie „bawi” całą konwencją post-apo, patrząc na nią z perspektywy szarych ludzi, zamiast herosów czy mścicieli ze spluwą.
No tak, dwadzieścia lat „po” środki do czyszczenia i konserwacji uzbrojenia już dawno by się skończyły, a te resztki, które by ocalały, to już byłyby cokolwiek przeterminowane. Większość amunicji strzeleckiej (tej powszechnie dostępnej) też już byłaby nadgryziona zębem czasu. Broń strzelecka (z wyjątkiem tej znajdującej się w magazynach w warunkach długotrwałego przechowywania) też już byłaby drugiej świeżości.
Że już nie wspomnę o odzieży, obuwiu i mydle. O znaczeniu tego ostatniego dla przetrwania wspominał np. Che Guevara. Permanentna sraczka wykończy twardziela obwieszonego przedłużeniami penisa stosunkowo szybko.
Akurat mydło dość łatwo zrobić w domu. Amunicję nawiasem mówiąc też można samodzielnie elaborować (są na rynku nawet odpowiednie narzędzia). Proch i spłonki to dość wysoka chemia, jednak podejrzewam, że wykształcony chemik lub farmaceuta dałby radę go wyprodukować.
Owszem, da się elaborować i da się spłonki zrobić. Tylko jak i z czego w czasie postapo? Ktoś gdzieś tam będzie prowadził fabryczkę prochu, łusek, pocisków? Przypuszczam, że wątpię.
Będzie popyt, więc podaż się znajdzie. Naboje można produkować lub elaborować rzemieślniczo, Wytwórstwo nie musi być duże: kilogram prochu (który, jak pisałem, może wykonać zapewne większość chemików lub farmaceutów, może nawet mnie, bo nitraty były o ile pamiętam w liceum) wystarczy do wyprodukowania 3.000 pocisków pistoletowych lub 1.000 karabinowych. Siły roboczej też nie trzeba zbyt wiele: Łucznik Radom, który pokrywa w zasadzie całe zapotrzebowanie Wojska Polskie, Policji i reszty służb na amunicję zatrudnia trochę ponad 500 osób, z czego może połowę na produkcji….
Sama broń… Zależy od rodzaju. Sten, którego plany można bez większych problemów ściągnąć z sieci, ma mechaniczną złożoność na poziomie pompki do roweru.
Proch też można dość łatwo wykonać. Zwłaszcza, że główny składnik to celuloza, którą można pozyskać z papieru lub bawełny.
W „Listonoszu” w zasadzie prali się na łuki i noże bowie, ale tak naprawdę, jeśli ma się wiedzę i narzędzia (dość podstawowe narzędzia, jak młotki czy obcęgi), to schodzenie poniżej przełomu XIX i XX wieku nie ma sensu.
Jak to szło w „Seksmisji”? „Pan abstrahuje od układu odniesienia.” No to jedziemy.
1. O elaborowaniu rzemieślniczym amunicji.
Zaiste, można to robić. Proponuję rzucić okiem tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Elaboracja
Jak widać, nie jest to proste. Oprócz mnóstwa urządzeń potrzebujemy jeszcze: prochu o określonych (i znanych) parametrach, łusek, spłonek i pocisków. Wszystko razem tworzy odpowiedni dla danej broni nabój. Można to sobie kupić, albowiem istnieją producenci tego rodzaju gadżetów. W warunkach postapo tych producentów raczej nie będzie. Można ewentualnie odzyskiwać łuski, ale to niestety w warunkach pokojowych, gdzieś na strzelnicy. Odzyskiwanie wystrzelonego pocisku to już oczywisty absurd.
Oczywiście na elaborowaniu amunicji też się trzeba znać. Niewłaściwa naważka prochu może nam sporo problemów przysporzyć.
Przypominam też, że współczesne fabryki amunicji nie elaborują tejże ręcznie. Mają stosowne linie produkcyjne, wymagające wykwalifikowanej obsługi oraz dostaw tych drobnostek, o których wyżej wspomniałem. Brak obsługi, brak kooperantów i mamy niszczejący zabytek techniki. Niestety – zabytek niebezpieczny, o czym poniżej.
2. O produkcji prochu bezdymnego.
I znowu: produkcja prochu bezdymnego nie jest wbrew pozorom rzeczą prostą i łatwą wymaga użycia rozmaitych składników, które też nie są tak łatwe do uzyskania, jak by się wydawać mogło. I nie, proch marki proch nie istnieje. A parametry prochu są przecież niezwykle istotne.
A teraz o tym, że wszystko to może być niebezpieczne, również po latach:
http://www.nadzagozdzonka.pl/wiadomoci/1-latest-news/6532-mowiono-e-pionki-qsiedziayq-na-bombie.html
https://echonia.eu/rdadomskie/wybuch-w-pronicie-jeden-z-poparzonyche-ni-zyje/ar/8459806
3. O chałupniczej produkcji broni.
No tak, nieśmiertelny Sten. Zaiste, jest to rzecz prosta jak konstrukcja cepa i możliwa do zbudowania w warunkach chałupniczych. Nie bez przyczyny też przystosowana do niezwykle popularnego naboju 9 mm Parabellum. I nie tak niezwykła w onym czasie. Prostą konstrukcją był też pistolet maszynowy PPS i amerykański M 3 – ponoć nadal używany przez siły zbrojne Filipin.
Wyprodukowanie broni i części zamiennych do niej nie przekracza możliwości rusznikarza, a także kumatego kłusownika. Problem oczywiście polega na tym, że trzeba mieć czym i z czego. Problemem podstawowym jest zdobycie lufy i skonstruowanie niezawodnego zamka. Tego się nie zrobi młotkiem i obcęgami, a materiału nie pozyska się poprzez wytop żelaza w dymarce świętokrzyskiej. Wszystko musi oczywiście pasować do dostępnej amunicji – a tu wracamy do problemu, o którym mowa była w pkt. 1. No i oczywiście nie zapominajmy o tym, że to apo, po którym będzie postapo przerzedzi szeregi rusznikarzy i kumatych kłusowników. Jakość tych wszystkich samoróbek z natury rzeczy będzie rozmaita, część niestety będzie mordercza dla użytkowników.
4. Słów kilka ogólnie.
Wbrew pozorom, w pespektywie 20 lat po apo najrozsądniejsze byłoby korzystanie z zapasów broni i amunicji zgromadzonych przez siły zbrojne, policję i inne formacje uzbrojone. Tu nie chodzi tylko o standaryzację amunicji. W sytuacji ostatecznej możliwa będzie kanibalizacja sprzętu. Oczywiście pozostaje pewien problem: ile się tej broni i amunicji uchowa w magazynach, a ile będzie sobie gniło wraz z właścicielem po polach, lasach i opustoszałych miastach. Nie wiadomo, jak długo i z jaką częstotliwością wojsko, policja i inne formacje zachowają spójność i jak intensywnie używać będą broni. W przypadku walki z uzbrojonym przeciwnikiem amunicja byłaby zużywana w niesamowitych ilościach, a nie wiadomo, jak długo udałoby się ją produkować i czy możliwe byłoby jej dostarczanie do miejsca przeznaczenia.
W istocie rzeczy najważniejsze będzie przetrwanie. Jak długo wytrzymają elektrownie i gazownie, pozbawione wykwalifikowanej obsługi? Co się stanie z rafineriami? Co z rozmaitymi magazynami substancji niebezpiecznych? Co będzie, kiedy roszczelni się kilka zbiorników z chlorem czy amoniakiem? Co będzie, jeśli „puści” np. zapora w Solinie? A co się stanie, jak zaczną „padać” elektrownie jądrowe?
Jak po tym wszystkim ogrzać domy w zimie? Skąd brać jedzenie? Skąd brać wodę zdatną do picia? Co robić ze ściekami? Jak bardzo musi się rozproszyć ludność w pierwszym etapie postapo, by mieć to jedzenie i wodę zdatną do picia? Jak sobie poradzić z gryzoniami, które uznają, że powinniśmy się podzielić z nimi jedzeniem? I tak dalej i temuż podobnie.
Co będzie, jeśli „puści” np. zapora w Solinie?
Wszyscy, albo prawie wszyscy w moim regionie zginą. W XIX wieku miała miejsce wielka powódź, z której przetrwało wiele zdjęć pozwalających wyobrazić sobie sytuację. Np. wszystkie miasta w dolinie Sanu i Osławy zatonęły lub zmieniły się w wyspy. Przy czym w tamtych czasach były to dużo mniejsze jednostki np. Sanok i Lesko w całości mieściły się na szczytach wzgórz, a Zagórz jeszcze nie był miastem…
Wg. szacunków, jakie kiedyś czytałem fala uderzeniowa o wysokości 8 metrów i szybkości 30 metrów na sekundę dotrze do Przemyśla i zrówna z ziemią 50 procent jego zabudowy.
Co do reszty: IMHO dwie kwestie są najmniej istotne: żywność i broń. Jeśli do zagłady dojdzie w trakcie mroźnej zimy (lub wywoła ona zimę nuklearną), przy temperaturach rzędu -20 do -10 stopni, to po kilku dniach przy życiu zostanie bardzo niewielu ludzi. Większość ocalałych po prostu umrze z zimna. Jeśli wysiądą wodociągi to efekt podobny: większość ludzi umrze albo z braku wody, albo w skutek zarażenia się różnymi chorobami (cholera, czerwonka) w wyniku picia wody nieuzdatnionej.
Martwi ludzie natomiast nie potrzebują żywności…
Natomiast jej najpewniejszym źródłem są ogródki przydomowe. W pierwszej kolejności rośliny strączkowe, potem warzywa korzenne… Zboża, jeśli przetrwają jakieś młyny, koza, jeśli ma się szczęście.
Natomiast co do reszty:
W Polsce trochę ponad 20 procent mieszkańców ma wykształcenie wyższe. Nie mogę znaleźć danych, ile posiada wykształcenie zawodowe lub techniczne. Dajmy na to znów po 20 procent. To, nawet przy założeniu, że cofniemy się demograficznie do czasów Mieszka I i uwzględniając rozkład normalny, nadal pozostawia nas z ogromną bazą kapitału ludzkiego (jakieś 600 tysięcy osób wykształconych w przydatnych zawodach). Produkcja przemysłowa ma natomiast zbyt dużo zalet, by z niej rezygnować. Jeśli natomiast chodzi o surowce, zwłaszcza metale, to obecnie na powierzchni jest ich tak dużo w formie gotowych półproduktów, że przez jakiś czas (zwłaszcza, jeśli większość ludzi zginie) może nie opłacać się uruchamiać produkcji nowych. Za pomocą tego można zbudować różne rzeczy… Aczkolwiek niekoniecznie od broni palnej bym zaczynał. Zwłaszcza, że jej przydatność jest w sumie niewielka.
No tak, bo ludzie ze wsi to tylko w polu robią, a Ci z miasta to lekarze, prawnicy i inżynierowie. Czasy się zmieniły, są chłopaki z miasta, którzy ciężkiej pracy się nie boją i chłopaki ze wsi, którzy nie wiedzą którą stroną trzymać siekiere. Tak naprawdę wszystko zależy od cech osobniczych, a nie stricte pochodzenia. Artykuł niestety przedstawia stereotypy i nijak ma się do rzeczywistości.
Witamy na „Fanbojizycie”. Tu tak ze wszystkim.