Po bitwie, czyli co się dzieje po starciu zbrojnym…

W grach strategicznych pokonane oddziały zazwyczaj znikają, w RTS-ach wybijane są do nogi, rzadziej, po poniesieniu ogromnych strat wpadają w panikę, by ratować się z beznadziejnej sytuacji.

Jak natomiast jest w świecie realnym?

Działa zdobywają teren, piechota go zajmuje…

Zacznijmy od środka. Od momentu wynalezienia prochu dominującą rolę na polu walki ma artyleria. Początkowo wykształciły się trzy główne zadania na polu walki. Tak więc piechota formowała linię defensywną, broniąc własnych dział. Te usiłowały zmiękczyć piechotę wroga na tyle, by umożliwić uderzenie kawalerii i zagarnięcie dział. Kawaleria natomiast szukała okazji do uderzenia…

Współcześnie ma się nadzieję, że środki artyleryjskie, czy to wystrzeliwane z dział i wyrzutni rakiet, czy to przenoszone przez samoloty czy też znajdujące się na wyposażeniu czołgów przynajmniej obezwładnią przeciwnika, w efekcie czego piechota zdoła przeprowadzić skuteczny atak.

W okresie przed pojawieniem się prochu i skutecznej artylerii piechota i kawaleria po prostu atakowały na siebie, starając się niszczyć siłę żywą…

Natarcie się załamuje:

W momencie kiedy zaczyna się natarcie możliwe są trzy rzeczy:

  • przeciwnik się załamie i albo zacznie się wycofywać, albo ucieknie w panice

  • natarcie się załamie

  • obie strony wytrwają i dojdzie do walki na krótki dystans

Najczęściej załamuje się natarcie, na dystansie między 5 a 400 metrami od linii przeciwnika. Dystans na którym do tego dochodzi zależny jest od wyposażenia jakim dysponuje wróg. Gęsty ogień z broni maszynowej, moździerzy i granatników oraz dział wsparcia piechoty lub armat najczęściej wystarczy, by zatrzymać uderzenie na dystansie od 350 do 550 metrów od własnych linii.

Ostrzał z broni ręcznej, by zatrzymać przeciwnika na dystansie od 50 do 150 metrów, aczkolwiek zależy to od typu uzbrojenia (tzn. im nowocześniejsze, tym dalej).

Oddziały wyposażone w broń do walki wręcz, atakujące analogicznie uzbrojonego przeciwnika najczęściej zatrzymują się na dystansie 5 do 10 metrów od niego.

Nie oznacza to, że walka się kończy. Przekroczenie tej odległości sprawia, że żołnierze znajdą się w zasięgu absolutnym broni przeciwnika. To znaczy, że każdy strzał zakończy się trafieniem. Tak więc, zamiast narażać się na pewną śmierć zaczynają szukać schronienia oraz odpowiadać ogniem z ukrycia.

Dlatego też tak istotne jest posiadanie broni miotającej także w sytuacjach, gdy ta nie jest najlepsza. Wbrew temu, co mówią specjaliści od broni białej na Youtube wydaje się, że przynajmniej w okresie rzymskim i post-rzymskim włócznie służyły głównie jako broń miotana na krótkie dystanse. Taką tezę można wysnuć w oparciu o prostą obserwacje: konstrukcje grotów znacznej części z nich wskazują na to, że były one przeznaczone raczej do ciskania.

Od tej sytuacji są trzy wyjątki.

Pierwszy stanowią czołgi, które, po wyeliminowaniu lub zużyciu przez przeciwnika środków przeciwpancernych w zasadzie stają się niezniszczalne. Co więcej czołgi, jeśli nie ugrzęzną w terenie, są bardzo trudnym przeciwnikiem dla każdego innego przeciwnika. Większość środków przeciwpacernych, czy to w postaci dział, czy wyrzutni granatów albo kierowanych pocisków rakietowych jest mało skuteczna, ich użycie często wymaga znalezienia się w zasięgu ognia nieprzyjaciela i nie gwarantuje zniszczenia przeciwnika. Pozwalają one raczej utrudnić atak, niż zapewniają pewną obronę.

Drugi stanowi kawaleria. Wbrew romantycznej legendzie husarii czy rycerstwa szarżującego z powiewającymi chorągiewkami ataki kawalerii zawsze załamują się na dystansie 5 czy 10 metrów od przeciwnika, jeśli ten zdoła zachować spokój. Jazda może zostać odparta nawet przez nieuzbrojonych ludzi, pod warunkiem, że stoją ramię przy ramieniu. Powód jest prosty: konie nie są głupie i nie da się ich przekonać, żeby dały sobie zrobić krzywdę za ojczyznę.

Po trzecie: żołnierze mający bardzo dobre, osobiste wyposażenie ochronne, w postaci tarcz czy pancerzy (albo np. siedzący w czołgu) są dużo bardziej skłonni do ryzykowania życia w natarciu. Ponadto, jeśli przeciwnik spóźnił się z organizowaniem obrony, a żołnierze w chwili rozpoczęcia ognia już znaleźli się w strefie śmierci, to natarcie zwykle zamiast spowolnić przyśpiesza. Atakujący bowiem w dotarciu do linii wroga upatrują szansę na wydostanie się spod ostrzału…

Straty…

Dochodzi do walki. Ktoś wygrywa, ktoś przegrywa.

Straty strony pokonanej sięgają zazwyczaj od 10 do 30 procent, chyba, że ta zostanie okrążona, wówczas sięgnąć mogą nawet do 100 procent. Zazwyczaj jednak komuś udaje się wyrwać z okrążenia, w efekcie za sensowny wynik należy uznać 60 do 80 procent.

Atakujący zazwyczaj ponosi mniejsze straty, nawet w nieskutecznych natarciach ginie zwykle mniej, niż 1 procent biorących w nich udział. Jednakże ataki często są ponawiane, w wyniku czego straty są dużo niższe.

Straty zwycięzcy zazwyczaj są niższe. Jeśli bitwa nie skończy się bardzo dużym sukcesem (co się zdarza) to zazwyczaj wynoszą od 1/5 do 2/3 sił utraconych przez przeciwnika.

Pogoń…

W dawnych bitwach, które toczyły się na krótkie dystanse dochodziło często do pogoni przeciwnika, w trakcie której piesi i konni żołnierze ścigali uciekających wrogów. Pogoń kończyła się pogromem, zwykle podwajając straty nieprzyjaciela.

Co najmniej od czasów napoleońskich jednak artyleria i straż tylna są jednak w stanie osłonić cofające się oddziały, w efekcie czego pogoń rzadko bywa skuteczna.

Ranni i wzięci do niewoli:

Co ciekawe, istnieją duże szanse, że żołnierz zdoła przeżyć nawet przegraną bitwę. Trudno powiedzieć, jak wyglądała sytuacja w większości bitw świata przed-nowoczesnego i wczesno-nowoczesnego, gdyż odpowiednie badania prowadzone są od stosunkowo niedawnych czasów. Jednakże już w trakcie wojny secesyjnej na jednego zabitego w trakcie bitwy przypadało 2 do 5 ranionych. W trakcie pierwszej i drugiej wojny światowej oraz wojny w wietnamie współczynnik ten był bardzo podobny. Jeśli chodzi o współczesną sytuację, to jest ona trudna do oszacowania, gdyż brak jest odpowiednio dużych konfliktów.

W wypadku bitew przegranych zwykle około połowy strat stanowią poddający się żołnierze. Armie wygrywające natomiast tracą symboliczne ilości jeńców.

Komu najłatwiej zginąć?

Paradoksalnie szanse na przeżycie walki są odwrotnie proporcjonalne od wysokości stopnia wojskowego.

Wbrew lubianej przez pisarzy i filmowców wizji wojny, jako wydarzenia, w którym zwykli żołnierze giną, a oficerowie zbierają chwałę najłatwiej bitwę przeżyć właśnie szeregowemu. W prawdzie odpowiadają oni za około 80 procent poległych, jednak są, co oczywiste, najliczniejsi.

Co ciekawe podoficer ma około 1,5 razy wyższe szanse na zgon, niż szeregowiec, oficer: około 3 razy większe, oficer wysokiej rangi, jak pułkownik albo generał: nawet 20 razy większe…

Inaczej sprawa wygląda, jeśli jesteś Rosjaninem. O dobre źródła dotyczące tej armii trudno, albowiem jedna i druga strona dokonuje licznych przekłamań i / lub nadinterpretacji. Jednakże wedle niektórych danych spośród żołnierzy radzieckich, którzy służyli w 1941 roku zaledwie 5 procent doczekało końca II wojny światowej.

Los rannych:

Prawdę mówiąc nie sposób powiedzieć, jaki był los rannych po bitwach w czasach najdawniejszych: brakuje zarówno statystyk, jak i sensownych świadectw, a materiał archeologiczny nie pozwala na wyciąganie jakichś, bardziej wiążących wniosków.

W trakcie wojen napoleońskich umierało około 12 procent rannych. W trakcie wojny krymskiej: 25 procent. W okresie wojny secesyjnej śmiertelność rannych wynosiła między 14 a 18 procent, w zależności od strony konfliktu. Nie wiem, jak wyglądał współczynnik strat w obydwu wojnach światowych. W okresie wojny koreańskiej umierało już tylko około 2 procent rannych, w Wietnamie natomiast umierał 1 na 400 rannych.

Jeśli chodzi o armie przed-nowoczesne, to poza wyjątkami nie miały one własnych służb medycznych. Rannych więc albo porzucano, albo pozostawiano pod opieką lokalnej ludności, a w szczególności księży i mnichów.

Biorąc jednak pod uwagę średniowieczne wyobrażenie o medycynie, jakie panowało w XIX wieku nie sądzę, by odsetek zmarłych wśród tych rannych, którymi się opiekowano jakoś szczególnie odbiegał od tego w okresie napoleońskim.

Los jeńców:

Po wieku XX, który naznaczony został największą liczbą ludobójstw w całej historii raczej trudno będzie przekonać kogoś do dobrobytu, jakim otoczeni byli jeńcy.

Ogólnie rzecz biorąc przez większość historii dostanie się do niewoli było losem o tyle lepszym od śmierci, że się nie umierało od razu. Jednakże i od tej sytuacji były wyjątki.

Los jeńców w starożytności i średniowieczu był podobny. Za wyjątkiem możnych, których wykupili krewni, jeńców obracano w niewolników lub przynajmniej czyniono z nich przypisanych do ziemi chłopów. Nie inaczej wyglądała sytuacja w świecie arabskim. Nieco inaczej wyglądała sytuacja na dalekim wschodzie. Walki toczone w Chinach i w Japonii były głównie walkami wewnętrznymi, gdzie przynajmniej jedna strona przedstawiała się jako element legalnej władzy, drugą uważając za buntowników. W efekcie pokonanych zazwyczaj skazywano na śmierć za zdradę. Zaowocowało to oczywiście długą historią obron do ostatniego człowieka i rytualnych samobójstw dokonywanych przez pokonanych generałów oraz ich armie. Ludy stepowe miały zarówno długą tradycję handlu niewolnikami, jak i pragmatycznego okrucieństwa. W efekcie ludzie poddający się przed walką byli brani w niewolę, poddający się po walce: często mordowani, by kolejni nie mieli odwagi wznieść broni…

W oświeceniu zapanował zwyczaj natychmiastowych wymian jeńców, zwykle podejmowanych 2 czy 3 dni po fakcie, który trwał aż do połowy XIX wieku. Zwyczaj ten był często nadużywany, przykładowo Francuzi w Hiszpanii wypracowali sobie prosty system zbierania informacji o wrogu: na ochotnika zgłaszał się młody oficer, który na patrolu, wraz z ludźmi dawał się pojmać, a kilka dni później, po dokonaniu wymiany meldował o wszystkim, co widział przełożonemu.

Później, z różnych powodów jeńców zaczęto przetrzymywać w obozach jenieckich.

Pomijając państwa o ustroju zbrodniczym i uwikłane w ludobójstwa, jak III Rzesza czy ZSRR wydaje się, że nikt specjalnie jeńców nie prześladował. Niemniej jednak i tak ich los nie jest godny pozazdroszczenia. W zależności od obozu umiera od 2 do 40 procent jeńców (za rozsądną średnią można przyjąć 14 procent), nawet jeśli strona, która ich pojmała nie podejmuje celowych prób ich uśmiercenia.

Powody takiej sytuacji są różne. Po pierwsze: znaczna część wziętych do niewoli to jednocześnie ranni, którzy nie zawsze przeżywają (i nie zawsze otrzymują konieczną pomoc, zwykle też nie w pierwszej kolejności).

Po drugie: trudne warunki bytowania. Państwa toczące wojnę, nawet jeśli ją wygrywają, nie zawsze posiadają wystarczające zasoby, by zapewnić konieczne wyposażenie i wyżywienie swoim żołnierzom oraz ludności cywilnej. Tak więc, jeśli żołnierze maszerują bez butów i namiotów, a cywile głodują, to nie należy się dziwić, że potrzeby jeńców spychane są na ostatni plan.

Po trzecie: choroby.

Chorzy, ignorowany czynnik:

Choroby stanowiły jeden z najważniejszych czynników powodujących straty bojowe, w grach zazwyczaj nieuwzględniany. Aż do II wojny światowej choroby odpowiadały za minimum drugie tyle strat, co dezercje i straty bojowe.

Statystyk dla drugiej wojny światowej i okresów późniejszych nie znam, ale rozwój medycyny mógł sprawić, że problem się zmniejszył. Do najważniejszych chorób należały:

  • dyzenteria (choroba zakaźna powodowana przez ameby, spowodowana spożywaniem wody z niepewnego źródła)

  • zapalenie płuc

  • tyfus (choroba zakaźna przenoszona przez wszy ludzkie i pasożyty żyjące na szczurach)

Prócz nich ważnymi chorobami są cholera (przy długotrwałym obozowaniu), malaria (w terenie tropikalnym i subtropikalnym), choroby przenoszone drogą płciową oraz stopa okopowa (choroba bakteryjna stóp, wywołana długotrwałym narażeniem na chłód i wilgotne środowisko).

Przynajmniej do połowy XX wieku problemem były też choroby wieku dziecięcego. W niektórych armiach znaczny odsetek rekrutów powoływany był spośród mieszkańców oddalonych farm Dzikiego Zachodu lub Australii, mieszkańców odizolowanych wysp lub górskich wiosek, którzy najczęściej nie mieli zbyt dużego kontaktu ani z rówieśnikami, ani z zarazkami wywołującymi takie choroby, jak świnka, różyczka, ospa czy odra. W efekcie, gdy zostali na nie wystawieni zapadali natychmiast.

Choroby te mogły powodować poważne problemy. Przykładowo w pierwszych latach Wojny Secesyjnej Konfederaci stracili w ten sposób co najmniej jedną dywizję, złożoną z rekrutów z farm i bagien Luizjany. Z pośród 20.000 żołnierzy zachorowało 15.000 z czego znaczna część zmarła na skutek braku opieki, powikłań i ciężkich zakażeń kilkoma czynnikami naraz.

Kolejna choroba to szkorbut, który jednak pojawia się głównie w okresie przeciągających się oblężeń. Jest on spowodowany długotrwałym spożywaniem pokarmów pozbawionych witamin i mikroelementów.

Należy jednak zauważyć, że szkorbut pojawia się tylko w specyficznych warunkach. Chory musi przebywać na ubogiej diecie bardzo długo (30-40 dni), a uzupełnienie jej o nawet niewielkie ilości zieleniny zwykle wystarczy, by zapobiec chorobie.

Powody występowania dużej liczby chorych są różne. Po pierwsze: sprzyjające ich występowaniu środowisku, a zwłaszcza nagromadzenie ludzi w jednym miejscu. Trudne warunki higieniczne i brak infrastruktury w rodzaju kanalizacji, toalet, pryszniców. Oraz osłabienie ludzi, spowodowane wysiłkiem fizycznym i nie zawsze wystarczającą dietą.

Bibliografia:

  • M. van Creveld, Niemcy vs. US Army, porównanie siły bojowej”, Warszawa 2011
  • M. van Creveld, „Dowodzenie w czasie wojny”, Warszawa 2014
  • M. van Creveld, „Żywiąc wojnę: Logistyka od Wallensteina do Pattona”, Warszawa 2014
  • J. M. McPherson, „Battle Cry of Freedom: Historia Wojny Secesyjnej”, Oświęcim 2017
  • J. Keegan, „Oblicze bitwy”, Oświęcim 2019
Ten wpis został opublikowany w kategorii Geopolityka, Historia i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

7 odpowiedzi na „Po bitwie, czyli co się dzieje po starciu zbrojnym…

  1. Grisznak pisze:

    Co do Chin i jeńców to się mylisz – akurat Chińczycy, już od epoki walczących królestw aż po okres wojny Mao z Czang Kaj Szekiem, wyznawali dokładnie odwrotną zasadę. Tam po każdej bitwie większość jeńców była wcielana do zwycięskiej armii. Co więcej, przyjmowano też chętnie ich dowódców, nawet tych wysokiego szczebla. I nie było to czymś moralnie nagannym – wedle tamtejszych standardów takie postępowanie było dowodem mądrości, bo oznaczało przejście na tę stronę, która dawała szansę na przeżycie. Romantyczne samobójstwa i walka do końca chętnie opiewała literatura, ale historia temu przeczyła.

  2. pontifex pisze:

    Pamiętam artykuł w „Mówią Wieki”, według którego przymusowe wcielenie do zwycięskiej armii było też dość typowym losem jeńca w epoce napoleońskiej. Przynajmniej takiego niskiej rangi, bo szlachta zawsze grała na innych zasadach. Czytało się dość dawno, więc powiedzcie, jeśli coś przekręcam.

    Co do Chin skrajnym przypadkiem jest postępowanie z jeńcami Szy Huang-di, który przyjął jawnie ludobójczą politykę dla zastraszenia przeciwników. Udało mu się.

    A propos rannych: ciekawi mnie, w jakim stanie byli ci ranni, którzy przeżywali, bo ranny rannemu nierówny. Jeden zaleczy ranę postrzałową i wróci do jednostki, drugi może liczyć najwyżej na udaną karierę żebraka. Stalin ponoć urządził po wojnie wielką czystkę inwalidów, bo uznał, że brzydko wyglądali na ulicach (przypomina się bon mot o inwalidach innego wąsacza, tym razem polskiego).

    • Przepraszam, że tak późno zatwierdzam ten komentarz, ale niestety ostatnie kilka dni spędziłem w szpitalu, w tym jeden pod narkozą.

      Los tych rannych, którzy przeżywali zależał od rodzaju ran oraz tego, ile czasu miał chirurg.

      Podstawowy problem to były rany kończyn. Do I wojny światowej nie było prześwietleń, co więcej nie znano za wiele sposób na zapobieganie zakażeniu ani tkanek miękkich, ani kości. Więc, jeśli rana nie była bardzo nieskomplikowana, to po prostu amputowali kończyny. Na taką skalę, że wielu rannych wolało udawać zdrowych, niż iść do szpitala wojskowego. Więc pewnie nie było wesoło.

      Ps. Tak, to prawda ze Stalinem. Nawiasem mówiąc Hitler też wykończył bardzo wielu najciężej rannych.
      Ps 2. Jeśli jesteśmy przy Chinach. Zhu Yuanzhang odwrotnie: pod pierwszym obleganym miastem miał oznajmić, że jego namiestnik zginie w mękach, jeśli mu się nie podda. A jeśli się podda, to daruje mu życie i pozwoli zachować stanowisko. Słowa dotrzymał. W efekcie swej litości i roztropności namiestników pół Chin zdobył bez walki.

  3. Velahrn pisze:

    „Drugi stanowi kawaleria. Wbrew romantycznej legendzie husarii czy rycerstwa szarżującego z powiewającymi chorągiewkami ataki kawalerii zawsze załamują się na dystansie 5 czy 10 metrów od przeciwnika, jeśli ten zdoła zachować spokój. Jazda może zostać odparta nawet przez nieuzbrojonych ludzi, pod warunkiem, że stoją ramię przy ramieniu. Powód jest prosty: konie nie są głupie i nie da się ich przekonać, żeby dały sobie zrobić krzywdę za ojczyznę.”

    Koni nie trzeba przekonywać. Są zwierzętami, a zwierzęta się tresuje.

    Koń, będący w naturze płochym roślinożercą, który zamiast walki wybiera ucieczkę, na pierwszy rzut oka nie nadaje się na zwierzę bojowe. A jednak ludziom się to udało, a kawaleria dawała ogromną przewagę na polach bitew. Koń dysponuje trzema formami ataku – gryzie, kopie i tratuje. Konne oddziały były wykorzystywane np. przez Rosjan do tłumienia zamieszek (Kozacy) i były bardzo skuteczne.

    Kolejny przykład – konia można zajeździć. Czyli zmusić do tak intensywnego wysiłku, że umrze z wyczerpania.

    Jeszcze inny przykład – konia można zmusić do nowego, nienaturalnego dlań sposobu poruszania np. inochód.

    Innym słowy, nie ma tu znaczenia, czy koń jest mądry, czy głupi, tylko to, że odpowiednio wytresowany jest w stanie działać przeciw własnej naturze. M.in. dlatego konie bojowe były takie drogie, bo nie bały się krzyków, hałasu itd.

    • PK_AZ pisze:

      Nie czuję się kompetentny w temacie, ale jeśli masz rację, to powinno istnieć przynajmniej kilka przykładów kawalerii przełamującej stojącą spokojnie i w zwartym szyku piechotę. Czy mógłbyś je podać?

      Sam niestety nawet nie wiem, gdzie miałbym zacząć szukać.

      • Velahrn pisze:

        Akurat nie polemizuje tutaj z przełamywaniem szyków piechoty, tylko z opinią o rzekomej „mądrości” koni. Konie, jak wiele innych zwierząt, można zmusić do wielu nienaturalnych zachowań, w tym takich, które w bezpośredni sposób prowadzą do ich śmierci. I z tym polemizowałem.

      • PK_AZ pisze:

        A, w takim razie przepraszam.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s