Czerwiec był bardzo owocny, jeśli chodzi o lekturę i w odróżnieniu od poprzednich miesięcy obfitował w sukcesy (aczkolwiek niektóre książki mogłyby być lepsze). Na początku miesiąca spotkała mnie miła niespodzianka: CD-Project wypłacił dywidendę w wysokość 1 złotego 5 groszy za akcję. Jak łatwo zgadnąć ten przypływ gotówki nie odmienił mojego życia finansowego, więc zamiast wymarzonego jachtu nakupiłem kolejnych Ospejów. Potem natomiast zająłem się czytaniem, w efekcie czego udało mi się pochłonąć siedem tytułów. Tym razem wybór padł na:
Indianie Ameryki Północnej:
Ocena: 8/10
Książka wybitnego polskiego archeologa traktująca o tubylczych ludach Ameryki. Niezbyt długa, jednak treściwa. Autor ucieka od języka naukowego, w efekcie czego lektura jest łatwa i zrozumiała nawet dla laika, ma charakter raczej popularyzatorski, niż sensu stricte naukowy. Owszem, ma to wady (np. do tej pory nie wiem, co autor miał na myśli pisząc o „gigantycznych jaguarach słoniożernych”), jednak pozycja zyskuje na przejrzystości.
Widać w prawdzie, że autor jest archeologiem (przez co bardzo dużo miejsca poświęca temu, kto jakie miał groby), jednak zdobywamy podstawową wiedzę na temat ludów zamieszkujących kontynent. Poznajemy więc losy Indian Pueblo, koczowników z obszarów prerii, mieszkańców wschodniego i zachodniego wybrzeża…
Książka jest jednak mimo wszystko smutna, poznajemy bowiem świat, który rozpadł się w zasadzie w kilka dziesięcioleci i przeszedł w niebyt.
Dużą wadą książki jest natomiast jej sposób wydania. Jest bardzo słabo sklejona, już wypadła z okładek, a jeśli kiedyś do niej wrócę, to najpewniej rozpadnie się całkowicie.
Jak upadają giganci?
Ocena: 6/10
Bardzo, bardzo popularnonaukowa pozycja ekonomiczna. Książka zajmuje się zagadnieniem tego, w jaki sposób wielkie firmy przenoszą się do krainy wiecznych łowów. Jest to temat, który mocno mnie interesuje z prostej przyczyny: żeby wiedzieć, kiedy uciekać. Nie powiem, lektura rozjaśniła mi umysł w kilku kwestiach oraz potwierdziła niektóre moje przypuszczenia.
Niemniej jednak wolałbym coś cięższego i bardziej skomplikowanego. W tej pozycji natomiast mamy za dużo ekonomicznego gwiazdorstwa, prób oczarowania czytelnika i mesjanizmu ekonomicznego. Takie trochę „idźcie za mną, a staniecie się bogaci”.
Trochę zastanawia mnie, dla kogo pisze się książki w tym stylu. Faktycznie dla zarządu wielkich firm? Czy może raczej dla ulicznych inwestorów, którzy w pięć minut chcieliby być bogaci (czy raczej w cudowny sposób uniknąć strat)?
Jak uczy się mózg?
Ocena: 8/10
Bardzo ciekawa pozycja napisana przez niemieckiego psychologa i neurologa, a poświęcona procesowi nauki i kształtowania się naszej osobowości. Jest to pozycja popularnonaukowa, jednak przez większość swej objętości (o tym dalej) sprawia wrażenie rzetelnej i wartościowej. Dowiadujemy się więc z niej bardzo dużo o naszych procesach poznawczych i ich efektach. Oraz, jak zwykle w książkach psychologicznych, poznajemy też masę ciekawostek na różne tematy (od przypadku faceta z metalowym prętem w głowie, po wyniki łowieckie pewnego indiańskiego plemienia).
Ogólnie rzecz biorąc polecam tą lekturę osobom ciekawym świata. Poznajemy więc z niej działanie neuronów, zdolności odczuwania i współodczuwania naszego ciała, to, w jakim wieku uczymy się szybciej, a w jakim potrafimy najlepiej syntetyzować naszą wiedzę, ile potrafimy, bo rozumiemy, jak coś działa, a ile, bo po prostu potrafimy…
Nie podobały mi się jednak ostatnie rozdziały poświęcone telewizji i grom komputerowym („uczenie przez naśladownictwo i uczestnictwo”). O ile autor przez większość książki rozpisywał się, ile potrzeba danych, by móc wyrobić sobie pogląd, że przypadki jednostkowe nic nie znaczą, jaka próba jest potrzebna, by móc zaryzykować kategoryczny sąd i tak dalej i tak dalej, tak, kiedy przechodzi do współczesnych mediów okazuje się nagle, że rygorystyczne zasady wnioskowania nie są jednak konieczne, a pojedyncze przypadki i dowody anegdotyczne wystarczają, by wyrobić sobie opinie.
Książka byłaby dużo lepsza, gdyby nie ten ostatni rozdział.
Marchia Cienia:
Ocena: 4/10
Strona 600. Autor Conana Barbarzyńcy strzelił sobie w głowę. Hobbit Bilbo drugi raz wraca do domu ze swej wielkiej podróży. Merry i Pipin ocknęli się w niewoli Uruk-hai. Poznaliśmy Merlina, bohatera drugiego pięcioksięgu Amberu. Harry Potter właśnie walczy z bazyliszkiem. Ziemiomorze skończyło się sto stron temu, a za kilka chwil stracą Neda Starka…
…a ja nadal nie wiem, o czym jest ta książka.
Tad Williams jest autorem z którym nigdy nie było mi po drodze. Owszem, podobała mi się jego „Pieśń łowcy”, ale „Pamięć, Smutek, Cierń”, mimo że ma licznych fanów zanudził mnie niemal na śmierć. Po całkiem niezłych „Brudnych ulicach nieba” postanowiłem się z nim jednak przeprosić.
I był to błąd.
Problemem książki jest fakt, że podzielona jest na nadmiernie dużą liczbę wątków. Otrzymujemy więc 10 punktów widzenia, każdy z nich oderwany od siebie i opowiadający inną historię, które nie za bardzo się zbiegają. Same w sobie wydają się ciekawe. Mamy więc księcia i księżniczkę ludzkiego państwa, demoniczne dziecko i jego opiekunów, kobietę-generał elfów, jakąś niewolnicę z haremu, kapitana gwardii, kupca ograbionego po drodze, stajennego nękanego przez tajemnicze wizje stajennego z karczmy i jeszcze kilka innych postaci. Efekt jest taki, że autor zdołał każdej z nich poświęcić po pięćdziesiąt stron, w efekcie czego na razie historia żadnej z nich się nawet nie zaczęła.
Za to wynudziłem się jak jeszcze nigdy. Nawet lektura „Nauk pomocniczych historii” była ciekawsza.
Cykl ma cztery tomy, trzy pozostałe chyba sobie daruję.
Granada 1492:
Ocena: 8/10
Jak widać na obrazku jest to kolejna osprejówka z obrazkami. Tym razem należy ona do serii Campaingn, czyli, jak podpowiada nazwa, traktuje o kampanii wojennej, poprzedzającej zdobycie Granady. Była to długa, pięcioletnia kampania zakończona upadkiem ostatniej twierdzy Maurów na Półwyspie Iberyjskim oraz oznaczająca koniec Rekonkwisty, trwającej blisko osiem stuleci serii konfliktów.
Wydarzenia te i cała kampania są mi raczej słabo znane. Książeczkę kupiłem więc z trzech powodów: po pierwsze, wiedziałem, że hiszpańska sztuka wojenna w średniowieczu posiadała wiele unikalnych cech (jak np. masowe użycie almodowarów: typowej dla półwyspu iberyjskiego, lekkiej piechoty). Po drugie: chciałem się dowiedzieć, czy warto tematem interesować się dalej. I po trzecie: obrazki.
Generalnie moim zdaniem tematem dalej interesować się nie warto. Ludzie wstrętni, kraj brzydki, okolica nadaje się tylko pod setting Dark Fantasy. Nie ma z kim sympatyzować.
Sama książka natomiast bardzo fajna, dała mi ogólny ogląd w sytuacji, a obrazki były bardzo ładne. Nie rozczarowałem się.
Warhammer Fantasy Roleplay:
Ocena: 8/10
Na prawdziwą recenzję okiem RPG-owca przyjdzie czas, dziś skupimy się natomiast na przyjemności z lektury.
Ostatni raz podręcznik do pierwszej edycji Warhammera miałem w rękach pewnie z 18 lat temu. Tak więc niewiele rzeczy już pamiętałem, a lektura była dla mnie odświeżającą przygodą.
Podręcznik jest zupełnie inny, zarówno od tego, co zapamiętałem, jak i od tego, co głoszą legendy. System w pierwszej kolejności jest bardzo mało mroczny i zaskakująco normalny. Chaos, będący główną napędową Warhammera jest zjawiskiem bardzo odległym. Na tyle, że potęga ta zostaje po raz pierwszy wspomniana dopiero na 195 stronie podręcznika. Egzystuje on daleko za Kislevem i Norską, ludzkość w prawdzie nieświadomie mu służy, ale robi to naciskając miasta Slannów i odciągając ich siły od walki z Reptilionami w Lustrii…
Podręcznik skupia się natomiast na połączeniu typowych dla DeDeków dungeon crawli z konwencją łotrzykowską. Warhammer koncentruje się na dwóch zagrożeniach. Pierwszym są wyższe warstwy społeczne, nakładające na ludność okrutne prawa i gnębiące ją podatkami i daninami. Drugą: przemoc i przestępczość. Jedne i drugie mogą, lecz nie muszą być inspirowane przez nadprzyrodzone potęgi w postaci bogów Prawa i Chaosu.
Prócz świata warto zwrócić uwagę też na mechanikę. Ta jest jeszcze gorsza, niż zapamiętałem i moim zdaniem tłumaczy, dlaczego przyjął się taki, a nie inny styl gry w ten system. Otóż: problemem Warhammera jest to, że przy grze podręcznikowej bardzo szybko kończą się wyzwania dla graczy. Postać, nawet ze średnią Wytrzymałością, po rozwinięciu się w dowolnej, bojowej profesji oraz zdobyciu w miarę porządnego pancerza jest w zasadzie niemożliwa do zranienia przez większość bestiariuszowych przeciwników. Zdobycie choć jednego z magicznych przedmiotów, co gra sugeruje jako ważny element rozgrywki (losowaniu skarbów poświęcone jest aż 14 stron, dla porównania: opis świata to 21 stron, w grze jest też np. aż 38 właściwości magicznego oręża, w porównaniu do np. 25 Dungeons and Dragons 3ed) może wystarczyć i przeważnie wystarcza, by uczynić bohatera niezwyciężonym…
Ogólnie: super lektura.
Wojownik germański 236-568:
Ocena: 8/10
Trochę trudno ocenić mi tą książkę. Po pierwsze: obrazki. Obrazki są śliczne, cała ta seria wydawnicza tak naprawdę zbudowana jest wokół nich. Reszta jest tylko dodatkiem, choć stworzonym w charakterystyczny, brytyjski sposób, czyli wysokiej jakości.
Z drugiej strony: temat traktuje o uzbrojeniu germańskich wojowników w późnej starożytności. Uzbrojenie to w zasadniczy sposób nie zmieniło się aż do późnej epoki Wikingów, wraz z upływem czasu zwiększało się tylko nasycenie mieczami, toporami i elementami pancerza (w omawianym okresie germanie mieczy i pancerzy używali tylko sporadycznie, głównie były to rzymskie importy, dopiero z czasem wymyślili też, że z braku mieczy można używać zastępczo siekier, co stało się znakiem charakterystycznym kilku plemion).
W związku z tym, o ile oczywiście obrazki i historyczne tło książki się różnią, to jej zasadnicza treść, czyli analiza technik walki i elementów uzbrojenia bardzo mocno pokrywa się z tym, co przeczytać można w omawianym wcześniej „Anglosaski than” oraz „Hersir wikingów”. Czyli jak łatwo zgadnąć, gdy ktoś zna już tamte pozycje: nie porywa.
Czesc.
Czy mozesz napisac artykul o uzupelnianiu stanu liczbowego armi, jej zapasow i zapotrzebowania na przestrzeni XV i XVIII wieku? A to w kontekscie gry Europa Universali IV, akcja tam sie dzieje na przestrzeni tych wiekow. Zastanawiajace jest to jak pod wzgledem uzupelniania stanu armi prawdziwa jest gra. Przykladowo armia jest wstanie przejsc pol kontynentu w zime tracac ludzi, a pozniej po drugiej stronie kontynentu sie odbudowac. Skad armia mogla by brac nowych ludzi
i wyzywienie. Pladrujac? Biorac w niewole?
Pytam bo interesujesz sie historia i chwaliles sie czytanymi historycznymi ksiazkami.
Pozdrawiam
Pzepraszam za brak odpowiedzi.
XV do XVIII wieku to mój najmniej ulubiony okres historii i mam o nim niewielką wiedzę. Jednak jeśli chodzi o żywność to aż do wynalezienia kolei były trzy główne metody pozyskiwania żywności. Po pierwsze: można było faktycznie rabować żywność, po drugie: można było ją kupować od okolicznej ludności (oraz stosować metodę pośrednią: rekwirować wydając weksle z obietnicą zapłaty). Po trzecie: dostarczać statkami. Można było jeszcze zorganizować dostawy drogą lądową, przy czym było to mało efektywne, a do tego kosztowne. Konie, muły, woły etc. bowiem mają relatywnie niewielki udźwig w stosunku do zapotrzebowania na paszę (koń jest w stanie przenosić na plecach jakieś 100 kilo ładunku, ale musi zjeść 5-10 kilo paszy dziennie). Często, zwłaszcza podczas obrony własnego terytorium korzystano z zapasów żywności złożonych w magazynach.
Należy też pamiętać, że pewne ilości żywności żołnierze mogą przenosić w plecakach (i o ile pamiętam wypadają w tym korzystniej niż konie, ale ładunek jest mniejszy).
Natomiast skąd armia mogłaby wziąć ludzi: najpewniej sprowadzając ich z ojczyzny. Wcielanie siłą owszem może wchodzić w grę i bywało to stosowane, ale raczej nie w formacjach bojowych. W ten sposób pozyskiwano głównie ludzi do ciężkich, niewdzięcznych prac typu wiosłowanie na galerach… Problem z takim rekrutem jest dwojaki: po pierwsze, najpewniej nie umie walczyć, bo musi zostać przeszkolony. Po drugie: trudno mu dać broń do rąk, bo może strzelić swojemu dowódcy w plecy i uciec.
Zazwyczaj takie rzeczy rozwiązywano inaczej: rekruta szkolono w ojczyźnie, następnie transportowano na teren walk czy to statkami, czy to w batalionach marszowych i po prostu uzupełniano poległych nowymi żołnierzami.
Należy też pamiętać, że straty w grze komputerowej mogą też liczyć nie tylko poległych, ale też zaginionych i niezdolnych do walki (np. chorych), którzy po jakimś czasie rekonwalescencji wrócą do służby.
Ciekawe. Czyli jeśli dobrze rozumiem, strefy prowadzenia działań wojennych są właściwie ograniczone do:
1. Okolic własnych magazynów, najlepiej ufortyfikowanych
2. Obszarów operacyjnych przyjaznej floty, morskiej lub śródlądowej
3. Obszarów gęsto zaludnionych, gdzie można przeprowadzić duże rekwizycje
Operacje na obszarach słabo zaludnionych są możliwe, ale tylko ograniczonymi siłami. Operacje na pustyniach są możliwe wyłącznie przy dobrej znajomości terenu (tj. położenia oaz).
Podczas dużej wojny na kontynencie, w rodzaju wojny trzydziestoletniej, ciężar walk powinien naturalnie skupiać się na rzekach i twierdzach nadrzecznych.
Z drugiej strony patrząc, strona szykująca się do wojny agresywnej na lądzie powinna zacząć do zebrania zapasów żywności w twierdzach granicznych i okolicznych twierdzach nadrzecznych.
Dobrze rozumiem?
Dobrze rozumiesz. To się nazywało „wojna kordonowa”.
Natomiast co do operacji w terenie słabo zaludnionym: tak w skrócie 50-cio osobowa społeczność, by przetrwać musi mieć zapasy przynajmniej na rok naprzód (nie mówiąc o siewie i rezerwach na wszelki wypadek). Tak więc 50 x 365 = 18250 racji dziennych. Tak więc to wcale nie są małe zasoby.
Dzieki za odpowiedz.
Po czesci to co piszesz pasowalo by do EU4, to znaczy pozyskiwanie zywnosci, jednak uzupelnianie szeregow armi nie jest ukazane w grze jawienie.
Powiedzmy ze armia wygrala bitwe kilkaset kilometrow od granicy ojczyzny ale z 30k stracila 10k. W grze taka armia jest wstanie sie
zregenerowac nawet na terytorium wroga, co prawda wolniej niz na terytorium wlasnego panstwa. To by odpowiadalo uzupelnieniu stanu za pomoca
batalionow marszowych o ktorych pisales. W EU4 nie ma jawnych szlakow zaopatrzenia, armia regeneruje sie niejako z powietrza bardzo daleko
od granic wlasnego panstwa. Jak by istnialy szlaki zaopatrzenia to mozna by je przechwycic/zablokowac i z poczatkowego scenariusza nawet
kolejne wygrane ale opatrzone duzymi stratami przyczynily by sie ostatecznie do kleski. Takie szlaki zaopatrzenia daly by grze ciekawe scenariusze.
Sporobuje poruszyc ten watek na forum blizszym EU4.
Jeszcze raz dzieki za odpowiedz.