Planowałem napisać ten tekst jako kontynuację poprzedniego, podsumowując, gdzie się myliłem, a gdzie miałem rację. I faktycznie: Gra o Tron zakończyła się w zeszłym tygodniu z wielkim hukiem. I niestety był to huk upadku, a nie fajerwerków. Jednak myliłem się co do jednego: nie myślałem, że będziemy tym finałem AŻ TAK ROZCZAROWANI.
Bałem się bowiem, że Gra o Tron skończy się klasycznym, tolkienowskim pojedynkiem dobra ze złem i zasiadającym na tronie królem-wybrańcem.
Teraz widać, że zgrzeszyłem nadmiernym optymizmem.
Wbrew pozorom nie wszystko spieprzyli:
Przynajmniej w moim odczuciu ósmy sezon „Gry o Tron” zaczął się bardzo dobrze. Pierwsze dwa odcinki, gdy większość bohaterów spotyka się w Winterfell, by wspólnie walczyć przeciwko Innym należą jednocześnie do najlepszych w serialu. Ich akcja jest raczej powolna, jednak spotykamy obok siebie większość postaci, których los jest nam nieobojętny. Czuć emocjonalne napięcie, a jednocześnie budują one emocjonalne zaangażowanie widza.
Zaczyna nam zależeć na postaciach, a mająca nadejść bitwa rodzi autentyczne poczucie zagrożenia ich utratą.
Gdyby wszystkie następne zostały tak dobrze nakręcone, to sezon byłby nieskończenie bardziej fascynujący.
Bitwa, przed którą tak grzali atmosferę…
Niestety już odcinek trzeci nie budzi takiej satysfakcji. Problemów z Bitwą o Winterfell jest wiele, przy czym największym z nich jest niestety to, że nic z niej wynikło.
Inni towarzyszą nam w zasadzie od początku „Gry o Tron„. Pojawiają się już w pierwszym odcinku pierwszego sezonu i stanowili materiał napędowy wielu wydarzeń całej opowieści. Jawią się jako ostateczne zło, nad którym zwycięstwo wymagać będzie nieskończonych wyrzeczeń i najwyższych ofiar, zaciągając wielkie długi i równie wielkie sojusze. Takie starcie powinno radykalnie zmienić układ sił w całym świecie. Nic takiego jednak nie zachodzi. Bitwa, mimo, że nakręcona z wielkim rozmachem w zasadzie zdegradowana zostaje do lokalnego problemu Północy. Inni zostają pokonani w sposób idiotyczny, z dużą łatwością, mimo ewidentnych dowodów na to, że ani John Snow, ani Sansa Stark, ani Dannerys nie potrafią dowodzić wojskiem.
I, jak ponoć powiadają w amerykańskim sztabie: gdy ktoś spartoli robotę pojawiają się bohaterowie.
Bitwa ta wykazuje jedno: jaką przemianę przechodzi serial. Odchodzi od tytułowej „gry o tron”, starcia, gdzie liczy się strategia i długofalowe planowane, a nagłe szanse najczęściej okazują się podsuniętymi przez wrogów pułapkami, w stronę widowiskowości i typowo hollywoodzkiej bohaterszczyzny.
I jak się okazuje wystarczy jeden, szczęśliwy traf, a mające tysiące lat zło zostaje w jednej sekundzie unicestwione na zawsze.
…a w trakcie której nic nie było widać…
Przy czym z tą widowiskowością bym nie przesadzał. Problem z bitwą o Winterfell polega między innymi na tym, że nic nie było w niej widać.
Ja osobiście kupuję tłumaczenie Na Gałęzi o źródle problemu. Serial, nim trafił do widza musiał przejść znaczącą, automatyczną obróbkę na poszczególnych etapach przesyłu. Oznacza to, że po drodze był kompresowany i dekompresowany pewnie ze sto razy. Skrypty traktują barwy o niskich wartościach tonalnych jako niepotrzebne, więc zlewają je do czarnej. Jako, że bili się w nocy, to owych barw było dużo. W efekcie skrypty wyrzuciły prawie wszystko.
Dla mnie brzmi to logicznie i prawdopodobnie. Po prostu tak działa współczesna technika.
To, że nikt w HBO o tym nie pomyślał, wydając zgodę na takie, a nie inne filmowanie przy tak ważnym projekcie zakrawa na żart.
Pieprzenie o „źle skalibrowanych telewizorach” jest natomiast w tej sytuacji zwykłą bezczelnością i przejawem pychy.
…i w której ginęli tylko statyści:
Trzeci problem starcia polega na tym, że w bitwie tej nie zginął nikt ważny, prócz kilku żołnierzy i bohaterów drugoplanowych. Nikt z nich też tak naprawdę z tego starcia niczego trwałego nie wyniósł. Jeśli chodzi o tych, co przeżyli, to rola Arii w całej historii okazała się później pomijalna. Gendry staje się tylko i wyłącznie biologicznym wibratorem pomijalnej postaci, podobnie rola Jaimiego Lannistera sprowadzona zostaje do „przyszedł, poszedł, może nie wróci„.
Jeśli chodzi o śmierci pozostałych postaci, to jedynie ta Mellisandre ma znaczenie. Faktycznie zamyka ona w konsekwentny i zmieniający obraz postaci losy jednej z najbardziej istotnej bohaterek Gry o Tron. Bowiem Mellisandre była bardzo ważna. Stanowiła siłę napędową pewnie z połowy wydarzeń w serialu.
Edd Cierpiętnik zginął w sumie przypadkiem. Zupełnie bez sensu. Owszem, takie rzeczy zdarzają się w życiu. Jednak nie powinny zdarzać się w opowieści. Opowieści snuje się po coś. Ich bohaterowie też powinni umierać po coś.
Zabicie Lady Mormont było przejawem złej praktyki współczesnej telewizji, którą ja nazywam „syndromem maszynki do mięsa”. Polega on na wprowadzeniu sympatycznych bohaterów tylko po to, żeby widzom było smutno, gdy umrą.
Beric Dondarion. Pan Światła przywrócił go do życia tyle razy, tylko po to, by wygłosił motywacyjną gadkę do Ogara i zginął od przypadkowego szkieletora. Serio? Bo jak dla mnie to całkiem bez sensu.
Śmierć Joraha Mormonta również nie przekonała mnie z dwóch powodów: był już stary i żył pożyczonym życiem. Miałaby to sens i mogłaby być przejmująca, gdyby ten zgon miał potem jakieś, emocjonalne konsekwencje dla Dannerys. Tymczasem nie ma dowodów na to, że coś takiego kiedykolwiek miało miejsce.
Śmierć Nocnego Króla:
Śmierć Nocnego Króla była bardzo słaba, nie dlatego, że zabiła go Aria ukradkowym atakiem. Koniec końców był to tylko człowiek… Znaczy się żywa istota… Znaczy się humanoid. Tak więc wbicie mu noża w brzuch powinno go zabić.
Problem w tym, że w zasadzie nic z niego dla fabuły nie wynikło: jak już pisałem: mające tysiące lat zło okazało się tylko lokalnym problemem. Czymś w rodzaju subquesta, celem podłapania expa przed walką z Main Bossem. Takie starcie natomiast powinno, jeśli nie kosztować bohaterów wiele, to przynajmniej zmienić postrzeganie go przez bohaterów i widzów. Udowodnić choćby, że to, co za murem nie może być dłużej lekceważone.
Tym czasem udowadnia tylko jedno: nie było powodów się bać. Północ (ta prawdziwa) może być nadal ignorowana.
Moim zdaniem dużo lepiej byłoby, gdyby Winterfell jednak padło.
Albo Nocny Król wysłał do jego oblężenia tylko ułamek swych sił, a z główną armią pomaszerował na południe. I ostatnią bitwę stoczono by nad wodami Czarnego Nurtu.
W tym jednak jest problem. Wszystko mogłoby być dużo lepsze.
Gość potrafił wskrzeszać zmarłych…
…a więc pakujemy kobiety i dzieci do krypt, gdzie tuż obok leży mnóstwo umarłych. I nagle „Puhhhhh! Nasi bohaterowie są bardzo sprytni, ale nie aż tak, żeby to przewidzieć!”
– Peter Dinklage, aktor który grał Tyriona.
W ogóle ktoś myślał planując tą obronę?
To przecież jest rażąco idiotyczne.
Śmierć Theona:
W tym obłędzie nie jestem pewien: czy śmierć Theona wypadła tak żałośnie celowo, czy przypadkiem. Z jednej strony: twórcy mogli mu pozwolić się trochę dłużej popojedynkować. A nie zabić go tak, jakby rozgniata się muchę.
Z drugiej może o to chodziło?
By powiedzieć „jakie życie, taka śmierć„?
Wyganianie ludzi z planu…
Jednak dopiero to, co miało miejsce w następnym odcinku znaczy prawdziwy upadek serialu. Jak narzekałem wyżej: w trakcie Bitwy o Winterfell nie zginął nikt, z kim widzowie mieliby emocjonalny związek (za wyjątkiem lady Mormont), już kilka minut później Sam, Thormund, Gendry, Brienne, smok Rhaegal czy biedny Duch słyszą od scenarzystów „Wiecie co? Wasze postacie są już niepotrzebne. Kontrakt się wam skończył. Spierdalajcie z planu!„
Jeśli faktycznie były niepotrzebne, to dlaczego w ogóle pozwolono im na nim pozostać?
Może lepiej byłoby je pozbijać?
Bitwa o Winterfell byłaby sto razy bardziej dramatyczna, gdyby zwycięstwo w niej kosztowało Dannerys drugiego smoka, a zamiast w zasadzie obojętnego widzom Dondariona i budzącego obrzydzenie Theona śmierć ponieśli powszechnie lubiana Brienne, Thormund lub Gendry.
Ci co zginęli też mogliby zginąć. Wówczas pokazałoby to, jak krwawa to była bitwa.
Byłoby to dużo bardziej emocjonalne.
Jaimie Lanister i gąbczaste zwyrodnienie mózgu:
Jeśli mówimy o tym, że bitwa powinna zmusić bohaterów do wielkich poświęceń lub wywołać u nich wielką przemianę, to przykładem tego jest Jaimie Lannister.
To właśnie on powinien zostać przemieniony. Powinien wstąpić do Nocnej Straży i poświęcić resztę życia walce z Innymi (którzy oczywiście nie powinni wyginąć). Albo też powinien otworzyć oczy na podłość swej siostry i połączyć swe siły ze Starkami, stając u boku brata.
A tu nic.
Jednak wracamy do siostry, ją ratować.
I tak rozsądnie, to jak miało wyglądać ich spotkanie:
– „Cześć! Nasłałaś na mnie kilka dni temu skrytobójce!”
– „Nie wywlekaj tego!”
Nie, cholera, ludzie tak po prostu nie działają. Zwłaszcza mężczyźni. Mężczyzną dość często zdarzają się morderstwa z powodu odrzucenia. A Jaimie Lannister udowodnił już, że potrafi mordować z miłości.
To powinno się inaczej skończyć. Powinien choćby zamordować Cersei. I wtedy mogłyby ich przysypać gruzy.
Spalenie Varyssa:
Prawdę mówiąc cały ten wątek był głupi. Po pierwsze: naprawdę trudno mi uwierzyć, że Varyss nie wiedział wcześniej lub przynajmniej nie podejrzewał kim jest John Snow. Po prostu mógł to choćby wywnioskować śledząc raporty o ruchach najważniejszych postaci po Westeross.
Po drugie: raczej trudno mi uwierzyć zarówno w to, że spontanicznie się do Dannerys przyłączył, jak i w to, że nagle postanowił wymienić ją na lepszy model.
Po trzecie: taki niby był sprytny, a nie wymyślił, że proponowanie jawnej zdrady to szybka droga na stryczek. Należałoby więc mieć jakiś sposób ucieczki.
A wystarczyło tylko powiedzieć:
„To prawda droga królowo! Proponowałem zdradę Tyrionowi. My szpiedzy nazywamy to „prowokacją”. Tym sposobem zamierzałem zorientować się w zamiarach jego oraz rodzeństwa Starków! Jest to oczywisty obowiązek Mistrza Szeptów. Jaki widzisz pani, jest on ci wierny!”
Na co Dannerys zapytała by się:
„Dlaczego mi nic nie powiedziano.”
A wówczas Varyss odparłby:
„To standardowe działanie. Codziennie nadzoruje setki tego typu operacji wymierzonych w każdego, kto ma z waszą wysokością kontakt. Na przykład dziś rano poleciłem dziewczynce służebnej dosypać Ci fałszywej trucizny do potraw. Na szczęście okazała się osobą godną zaufania i odmówiła wykonania tego rozkazu.”
Ogar i Clennagebowl:
W tym wątku były bez sensu cztery rzeczy. Po pierwsze: postawa Arii. Jak mówiłem: wydarzenie tak wielkie, jak Bitwa o Winterfell powinno zakończyć się albo wielką ofiarą złożoną przez bohaterów, albo ich wielką przemianą. To znaczy, że Aria powinna albo oddać życie pokonując Nocnego Króla, albo też zrozumieć w ramionach Genryego, że życie to nie tylko zemsta, a u boku odpowiedniego lorda warto być jednak damą. Albo też zrozumieć, że normalne życie nie jest dla niej i liczy się tylko zemsta.
Po drugie: postawa Arii. Dziewczyna żyła przez całe lata zemstą, recytowała co noc imiona tych, którzy ją skrzywdzili, dokonała iluś tam morderstw, ukończyła trening ninja… I nagle, po zerwaniu wszystkich więzów łączących ją z normalnością, pod wpływem dwóch słów obróciła się na pięcie i zrezygnowała z zemsty.
Po trzecie: postawa Ogara, który nagle uznał, że pieprzy fobię przed ogniem, pieprzy swój własny redemption arc, idzie sobie zabić brata.
Sensowniej byłoby, gdyby to on zrezygnował, a Aria sprzątnęła i Górę i Cersei.
Po czwarte: w stronę Królewskiej Przystani maszeruje wielka armia… Ale nie… Jedźmy sami. We dwójkę mamy większe szanse zdobyć miasto.
Adolfina Targeryn…
Spalanie Królewskiej Przystani przez Dannerys…
To było tak głupie na tak wielu poziomach…
Po pierwsze: miasto się poddało, wygrała, dała popis siły i bezwzględności. Leci na tym smoku, ma chwilę spokoju i myśl w głowie „W sumie, to zawsze chciałam zobaczyć, jak świat płonie. A diabli! Lepsza okazja już się nie trafi”. I nagle, zupełnie bez sensu zaczyna mordować kobiety, dzieci i starców.
Po drugie: to nawet wizualnie nie wyglądało przekonująco. Stało tam z milion skorpionów, takich samych, z jakich odcinek wcześniej zabili jej smoka. A ta latała i latała i latała. I że jej się paliwo nie skończyło w tej jaszczurce…
…wiecie, to w sumie miało nawet sens…
Niedaleko mnie znajduje się takie miasteczko o nazwie Dukla. W 1944 zginęło tam 120 tysięcy żołnierzy Radzieckich. Zginęli na rozkaz Stalina, który zazdrosny był o popularność jednego ze swoich dowódców i chciał mu zafundować klęskę, by go upokorzyć.
Tak więc takie rzeczy się zdarzały. Zazdrosna o popularność Johna Snow oraz jego silne zaplecze polityczne Dannerys mogła spalić miasto po prostu dlatego, że chciała zastraszyć właśnie jego.
Dannerys od biedy mogłaby tak postąpić. Po pierwsze: sama nie posiada w Westeross własnego obozu. Ludzie, którzy do niej przystali jednoczeni byli przez wspólnego wroga, a nie wspólny cel. Olena i Dornijczycy przez nienawiść do Lanisterów, Tyrion i Yara: bo nie mieli gdzie iść. Nagle pojawiają się Starkowie, którzy faktycznie mają poparcie ludu i możnych. Jednak po Winterfell to John wyrasta na głównego wodza, Dannerys natomiast coraz bardziej staje się do niego doczepką…
Tak więc Dannerys mogła od początku planować spalić miasto po to, by pokazać Snowowi, że ma siłę, której należy się bać. I że to, co sobie wymyśli, to zrobi.
W odpowiedzi John i Tyrion powinni przeprowadzić w sekrecie plan ratowania miasta. Ten się udaje. To natomiast jeszcze bardziej rozsierdza Dannerys, która mimo to spopiela miasto.
Robi to, by pokazać obojgu, że ma siłę, której należy się bać, więc ma być tak, jak ona każe.
Dannerys nie jeden już raz pokazała, że ta jej sprawiedliwość nie do końca jest sprawiedliwa. Tu przybili jej ileś tam niewolników do krzyży. Za to ona kazała przybić dokładnie tyle samo panów. Nie patrzyła, kto dobry, kto zły. Liczyło się tylko, że liczba się zgadza. Potem wyszło na to, że straciła akurat tych, którzy mieli jakieś tam resztki człowieczeństwa.
Wyzwoliła niewolników.
Było im tak fajnie, że sami na powrót chcieli się sprzedawać w niewolę.
Czyli tak, to nie jest osoba, która bawiłaby się w subtelności.
…tylko nijak nie wynikało to ze scenariusza…
Przeciwnie, sądząc z tego, co widzieliśmy na ekranie, to Dannerys spaliła miasto dlatego, że miała zły dzień i było jej smutno.
…a poza tym dałoby się to zrobić lepiej:
Taką scenę należałoby zacząć planować już w szóstym sezonie.
Tak więc: Dannerys ląduje w Westeros, przekonana, że ludzie wciąż w ukryciu wznoszą toasty na jej cześć i oczekują jej jako wybawiciela. Tymczasem okazuje się, że możni widzą w niej tylko córkę Szalonego Króla, a niższe warstwy, zamiast wielbić, w najlepszym razie mają ją gdzieś. Podsycane przez Cersei plotki rysują ją jako zepsutą do cna panią niewolników, otaczającą się smokami, Dothrakami i innymi potworami.
Udaje jej się znaleźć sojuszników, jednak Dorne, Żelaźni Ludzie i Tyrelowie przyłączają się do niej tylko z uwagi na wspólnego wroga. I wcale niekoniecznie chcą ją sadzać na tronie.
Nadzieją Dannerys jest Randyll Tarly, znany lojalista jej ojca. Dannerys spotyka się z nim w takich samych okolicznościach, jak się spotkała i ma nadzieję przewerbować go na swoją stronę. Tarly jednak nie daje się do tego skłonić. Dannerys próbuje więc zastraszyć go smokiem. Ten okazuje się nieugięty. Co gorsza Rickon Tarly naśladuje ojca. Obaj, swą postawą zmuszają Dannerys do zgładzenia ich.
Czyn ten sprawia, że środkowe Westeros jednoczy się przeciwko Dannerys.
Co gorsza, w wyniku zdecydowanych akcji militarnych Lanisterów i Greyjów Dannerys traci sojusznika za sojusznikiem, tak, jak w serialu.
Nagle przychodzi prośba o pomoc z północy. Dannerys decyduje się wspomóc militarnie Starków, by zyskać ich poparcie oraz zdobyć legitymację dla swych rządów.
Odbywa się to jak w serialu, co więcej Dannerys traci pierwszego smoka w walce z Innymi za Murem.
Akcja propagandowa z nieumarłym kończy się tak, jak w serialu. Tak więc wojska Północy, Rycerze Doliny, siły Dannerys oraz pewna liczba lordów Południa staje do walki w obronie Winterfell. Cersei jednak odmawia im wsparcia, stawia się natomiast Jaimie Lannister.
Dwa odcinki poświęcone zostają wspólnemu brataniu się dawnych wrogów.
Nadciągają Inni.
Wataha jest już na horyzoncie, gdy zjawia się Melissandre. Stara idiotka chce dobrze, zapala więc miecze Dothrakom. Ci, podnieceni tym faktem, zamiast osłaniać flanki, jak im kazano, szarżują przez noc. W ciemnościach konie wpadają na jakąś przeszkodę, łamią nogi i wywracają się, cały plan walki się sypie, wykorzystują to Inni.
W desperacji Dannerys i John Snow zbierają najlepszych killerów i atakują w stronę Nocnego Króla. Ich atak zostaje jednak odparty. Niemniej jednak Aria Stark przywdziewa twarz jednego z zombie i dociera do naczelnego wodza Inny, a następnie wsadza mu sztylet z walyriańskiej stali w serce.
Bitwa zostaje wygrana, choć masa drugoplanowców poległa. Wśród poległych znaleźli się: Jorah Mormont, drugi smok oraz wierna tłumaczka Misandei. Co gorsza to siły Dannerys są najbardziej przetrzebione. I znacznie mniej liczne, niż na początku. Teraz to ona jest całkowicie zależna od Starków.
Niedobitki Innych wycofują się na północ. Niemniej jednak udaje się z nimi zawrzeć traktat pokojowy. Zagrożenie nie znika.
Aria Stark, która teraz jest bohaterką ogłasza, że w takim razie idą na południe, wywrzeć zemstę za Eddara Starka. Wątek koronowania Dannerys jest pomijany, traktowana jest na rozmowach wojskowych jako ozdoba. Wzbiera w niej gniew i frustracja. Co więcej zaczynają rozchodzić się plotki, że John jest potomkiem Targerynów i ma większe prawa do tronu, niż Dannerys.
Idą na południe całą bandą i dochodzi do oblężenia King’s Landing.
Dannerys koniecznie chce znaleźć się w centrum uwagi. Tyrion i Jaimie, który zrozumiał, że Cersei jest gorszym złem, niż Inni natomiast chcą oszczędzić miasto. Sansa i John natomiast mają nadzieję stracić jak najmniej ludzi. Wszystko to koliduje z presją na szkło Danki. Postanawiają jednak, że przed atakiem na King’s Landing do miasta wyruszą Ogar i Aria, by wykończyć Cersei. Jeśli to się nie uda, to wojska uderzą z pełną petą, prowadzone przez Dankę na smoku.
Ta widzi w tym szansę, by pokazać się jako wielka wojowniczka i władczyni. Informuje więc Cersei o próbie zamachu, w wyniku czego Ogar i Aria zostają schwytani oraz wtrąceni do lochu. Ogarowi udaje się w prawdzie po drodze dobić Górę, ale jest to tylko słodka wisienka na gorzkim torcie porażki.
Siły koalicji atakują miasto. Jaimie Lannister, widząc zniszczenia, próbuje przebić się do siostry i skłonić ją do kapitulacji. Zostaje jednak przypadkowo zabity. Cersei ginie w czerwonej twierdzy.
Aria jakoś ucieka z lochu i dowiaduje się o tym, że to Danka ją sprzedała.
Danka faktycznie pali pół miasta. Jednak to głównie dzięki niej zwycięstwo okazuje się możliwe. Zostaje uznana bohaterką i zasiada na Żelaznym Tronie.
Chwilę później zabija ją Aria z twarzą Johna Snow.
Czyż nie byłoby to lepsze, bardziej satysfakcjonujące zakończenie?
Byłoby.
Ale obawiam się, że to zakończenie też byłoby bardziej satysfakcjonujące:
Drogon niszczący Żelazny Tron:
Dobry jeżu Anaszpanie!
Jaki to był kicz.
Brann na tronie:
Patrzenie na scenę wyboru Branna na króla było jeszcze bardziej żenujące, niż na scenę zniszczenia Żelaznego Tronu.
Po pierwsze: amerykanie wydają się faktycznie wierzyć, że z demokracją jest jak z alkoholem. Im więcej procent tym lepiej. Tak więc, jeśli nowy władca będzie wybierany przez siedem osób, to lepiej, jak przez nikogo…
A do tego ta przemowa Tyriona, najsprytniejszego w królestwie:
– Uważam, że problemem Westeros jest to, że rządzą nami źli ludzie.
– To fakt, ale co zrobisz?
– Proponuje osadzić na tronie kogoś z dobrym sercem. Na przykła Branna Starka!
I jeszcze wyswatać go z Czarodziejką Z Księżyca, zawierając unię personalną z Nowym Księżycowym Królestwem.
…to znowu mogłoby być nawet sensowne:
Ponownie to rozwiązanie mogło by być sensowne, gdyby pokazać je jako celowy wybieg strategiczny Sansy Stark (która rzekomo ma być taką mistrzynią strategii) lub samego Branna Starka (albo wynik współpracy obojga).
Brann mógł do tego dążyć choćby po to, by sadzić nowe Czardrzewa.
Sansa jest bowiem główną zwyciężczynią tego układu z kilku powodów. Po pierwsze udało jej się odseparować Północ od reszty Siedmiu Królestw. Po drugie: osadza na południu króla-marionetkę, będącego przy okazji jej bratem. Po trzecie: na wszelki wypadek uczyniła męża jego namiestnikiem. Po czwarte: dała powód możnym Westeros do walki przez następne tysiąc lat. Bo teraz okazuje się, że aby zostać królem nie trzeba nawet być skoligaconym z rodziną królewską. Wystarczy mieć jeszcze trzy głosy, poza własnym. Po piąte: stworzyła bardzo groźny precedens pozwalający na legalną secesję prowincji kiedy tylko zechce się taką secesję przeprowadzić. Czyli bardzo szybko z Sześciu Królestw zostaną cztery, bo zarówno Żelazne Wyspy, jak i Dorne znane są ze swego rebelianckiego charakteru. Po szóste: nie musi spłacać długów zaciągniętych przez Cersei.
Możni też mogli to kupić, bo widząc kalekę mogli uznać, że będzie łatwo nią manipulować.
Tylko znowu, za nic nie wynika to z serialu.
Czy Brann jest największym sukinsynem w historii Westeros?
Gość ma dar jasnowidzenia i przybywa do Królewskiej Przystani, jak sam twierdzi po to tylko, by zasiąść na tronie. Rodzi to pytanie: czy on to zaplanował? Albo przynajmniej wiedział, że to nastąpi? I czy w związku z tym godził się na śmierć, okaleczenie, nieszczęście i nędzę tysięcy ludzi, których mógł ocalić po prostu dzieląc się swą wiedzą z kimkolwiek? Czy on to akceptował? Ci ludzie byli tylko pyłem u jego stóp?
Czy Brann był Littlefingerem z supermocami?
Aria: postać niepotrzebna:
A tak w ogóle to po co w fabule potrzebna była Aria? Jeździła przez pół świata, odbyła trening ninja, zabiła trochę Frejów, wykonała quest z pobocznym subbosem i w zasadzie tyle. Nie zdołała zrealizować żadnego ze swoich celów głównych. Nie przeżyła żadnej przemiany, która by zdegradowała te cele.
Bo faktu, że Ogar nagle stanął i powiedział jej dwa słowa, które musiała słyszeć już milion razy nie wygląda jak przemiana wewnętrzna.
Wygląda jakby potrzebowała pretekstu do tchórzostwa.
I została żeglarzem:
Pytanie brzmi: dlaczego spełnienie marzenia, o którym właśnie się dowiedzieliśmy, że je miała i zostanie żeglarzem kolidowało jej w wywarciu zemsty na Cersei lub też zawarciu związku z Gendrym?
Serio.
Zabicie królowej to nie jest zajęcie na całe życie. Jedziesz, parę dni i zabijasz. Po czym wracasz do męża.
Bogata jest, więc ma pieniądze na podróże.
Do pracy chodzić nie musi, bo znowu: jest bogata.
A ileż można siedzieć w domu?
John Snow i strata czasu oraz nerwów:
Brann zaczął swe rządy od trudnego wyboru. Mógł uniewinnić brata i zacząć rządy jako nepota. Albo skazać go na śmierć i zacząć jako despota. Wybrał pośrodku, czyli słusznie.
Z drugiej strony ależ myśli musiał mieć John wyjeżdżając na północ.
„Do jasnej cholery! Jestem w tym samym punkcie życia, co pięć sezonów temu. Trzeba było zostać z Igritte i dołączyć do Mance Ridera! Wtedy moje życie potoczyłoby się inaczej. Zdobyłbym Mur, Mance dałby mi ludzi, zostałbym Królem Północy na własnych zasadach. Razem pokonalibyśmy Innych.
A tak? Tyle krwi! Tyle nerwów! Tyle czasu! Tylu martwych przyjaciół!
Po co?
No po ch(…)a!
I Danka by żyła!”
Ostatni zombie:
A tak w ogóle, to, nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale teraz to John Snow jest ostatnim nieumarłym.
I nie wiem, czy należy się cieszyć, że pojechał na Północ. Zwłaszcza taki smutny i pełen powodów, by nie lubić świata. Pan Światła jeden wie, co z niego wyrośnie: gruszki na wierzbie, czy śliwki na sośnie?
Historii nie piszą zwycięzcy, historię piszą idioci:
Myślę, że ta scena, w której Tyrion otrzymuje oficjalną historię wojny, w której jego postać została całkowicie pominięta doskonale podsumowuje cały ten sezon.
Historii nie piszą zwycięzcy (a z całą pewnością nie tej).
Historię piszą idioci.
Ktoś jednak wygrał:
A na imię mu George. Martin skosił w zasadzie wszystko. Dostał pieniądze za serial. Dostał promocje na książki, które dzięki serialowi sprzedały się w10 razy większym nakładzie, niż kiedyś. Po tym, jak spieprzono zakończenie dostał też rozgrzeszenie za to, że powoli pracuje, bo oto jest Mistrz, a przed nim Dzieło Niezmiernie Trudne, niech pracuje, nie można mu przeszkadzać, bo może schrzanić, jak HBO…
Co więcej: dostał też przyzwolenie, żeby się nie starać i nie martwić.
Bo wiadomo, że gorzej być już nie może.
A przynajmniej byłoby naprawdę trudno.
Teraz co nie napisze, ludzie i tak przyjmą to z ulgą.
1.
Czytałem już przynajmniej z kilkanaście analiz tego typu – co można byłoby zmienić w przebiegu tej historii, by za wiele tak naprawdę nie zmieniając – uczynić ją o wiele sensowniejszą …
… i szczerze mówiąc – twoja wydaje mi się najlepsza z nich wszystkich.
Mówię tutaj właśnie w szczególności od podpunktach:
– Danka niszcząca miasto i dlaczego miałoby to sens* i jak to zrobić lepiej
– Bran na tronie i dlaczego miałoby to nawet sens – jak to razem z Sansą rozegrali wszystkich
Bo faktycznie w scenariuszu, który tutaj rozrysowujesz, bardzo ważną rolę odgrywa ta cała tytularna „GRA” o ten cały tron.
Większość analiz zaś ogranicza się do tego, jak uczynić bitwy mniej bezsensownymi.
* – tutaj jednak można by polemizować.
Bo w scenariuszu, który przedstawiasz, trzeba jednak założyć jednoznacznie, że tak naprawdę ta cała Danka nie jest wcale taka dobra, jak ją malują.
Jedni twierdzą bowiem, że jest tak naprawdę dobrą osobą – tyle, że „skuteczną” (czyt. bezlitosną), kiedy trzeba. Inni są zdania, że tak naprawdę to od dawna wykazywała oznaki tego, że tak naprawdę to jest zła (wyjaśnienia tego typu scenarzyści wsadzili w usta Tyrionowi, który wykłada to Jonowi, by zachęcić go do zrobienia tego, co ten ostatecznie zrobił) – a robiła sobie po prostu do tej pory dobry PR.
Zamiast polemizować z tego typu argumentami, jeden z tych lepiej obeznanych z serią youtuberów postanowił po prostu zabrać głos w tej sprawie w formie cytatów z książek – nie komentując nic ponadto od siebie.
I muszę przyznać, że to faktycznie daje do myślenia.
I trochę podważa prawdopodobieństwo przebiegu zdarzeń, jaki snujesz.
Jakkolwiek – serial jest troszeczkę osobnym bytem – i tak, jak mówię: twoja wersja rozegrania tego wszystkiego na koniec faktycznie byłaby najbardziej satysfakcjonująca spośród tych, z jakimi zetknąłem się do tej pory.
2.
Śmierć Joraha Mormonta również nie przekonała mnie z dwóch powodów: był już stary i żył pożyczonym życiem. Miałaby to sens i mogłaby być przejmująca, gdyby ten zgon miał potem jakieś, emocjonalne konsekwencje dla Dannerys. Tymczasem nie ma dowodów na to, że coś takiego kiedykolwiek miało miejsce.
Nie, no – trochę przesadzasz.
Przecież właśnie kolejnymi zgonami kolejnych ważnych dla Danki postaci jest tłumaczone to jej końcowe szaleństwo.
Które tak na marginesie – zdaniem wielu – jest najprawdopodobniej jedną z tych sekretnych rzeczy, które Martin faktycznie mógł zdradzić showrunnerom kiedyś tam – na tym ich tajnym spotkaniu – odnośnie tego, jak cykl ma się kończyć…
A to, że oni przypomnieli sobie o tym na dwa odcinki przed końcem, to oczywiście osobna sprawa…
Jak również to, że jednak w książkach będzie to o wiele bardziej podbudowane…
Jakkolwiek – ewidentnie widać, że zabijając stopniowo kolejnych ważnych dla Danki ziomali – rycerza, smoka, przyjaciółkę – DeDeki realizowali po prostu (chyba nawet pokuszę się o użycie określenia „konsekwentnie”) to swoje założenie końcowe – pogłębiającą się desperację i rozgoryczenie Daenerys – co oczywiście poskutkowało tym, co widzieliśmy.
Co więcej – przyjęcie takiego założenia uzasadnia, dlaczego ani smok, ani tłumaczka nie mogli zginąć w trzecim odcinku.
To musiało odbywać się w kolejnych krokach – to się miało stopniowo na siebie nakładać – by dopiero na koniec poskutkować taką kulminacją – w każdym razie: próbę realizacji właśnie takowego założenia dostrzegam ze strony scenarzystów.
Ponadto – przynajmniej część z tychże strat to musiała być bezpośrednia wina Cersei – żeby Danka zapałała do niej osobistą nienawiścią i uznała, że ukarze razem z nią całe miasto (za to, że sami nie obalili złej Lannisterki i nie oddali dobrowolnie miasta jej – wspaniałej wyzwolicielce).
A to, że wyszło im to tak sobie…
I oczywiście jeszcze raz – twoja wersja jest o wiele lepsza.
Oni po prostu realizowali własną – w której też najprawdopodobniej było istotne to, żeby Danka w ostateczności nie wyszła na aż taką złą. Dlatego właśnie dostała jednoznacznego hopla dopiero na sam koniec. I dlatego nie grała gry, którą powyżej przedstawiłeś – bo to by jednak czyniło z niej o wiele bardziej cyniczną. Na co twórcy po prostu się nie poważyli.
P.S.
Muszę ci jeszcze jedno przyznać.
Z tym spostrzeżeniem odnośnie tego, że Jon został w tej chwili jedynym nieumarłym w Westeros… w dodatku mającym prawo do jakiejś formy żalu do wszystkich…
Faktycznie spotykam się po raz pierwszy.
Ciekawe i inspirujące spostrzeżenie. 🙂
Po prostu dekonstruktywiści zabrali się za rekostruktywistyczny materiał.
„Dannerys nie jeden już raz pokazała, że ta jej sprawiedliwość nie do końca jest sprawiedliwa. Tu przybili jej ileś tam niewolników do krzyży. Za to ona kazała przybić dokładnie tyle samo panów. Nie patrzyła, kto dobry, kto zły. Liczyło się tylko, że liczba się zgadza. Potem wyszło na to, że straciła akurat tych, którzy mieli jakieś tam resztki człowieczeństwa.
Wyzwoliła niewolników.
Było im tak fajnie, że sami na powrót chcieli się sprzedawać w niewolę.
Czyli tak, to nie jest osoba, która bawiłaby się w subtelności.”
Nie tak. W okresie, o którym mówisz, Danka była noblebrightową heroiną, po raz pierwszy mającą realną władzę i odkrywającą, że świat jednak nie jest taki prosty. Kazała poprzybijać panów do krzyży, bo myślała w prymitywnych kategoriach „ma niewolnika, znaczy, musi być złolem”. Uwolniła wszystkich niewolników, nie patrząc na konsekwencje, bo myślała w prymitywnych kategoriach „niewolnictwo jest złe, więc jak uwolnię wszystkich niewolników, to wszyscy zaczniemy żyć w stanie powszechnej szczęśliwości”.
To są bardzo proste, bardzo czytelne, bardzo baśniowe, bardzo popkulturowe motywy. Danka nie jest tu niesprawiedliwa – jest po prostu głupia i niedostosowana do settingu. Niemniej jej rozmowa z synem tego ukrzyżowanego pana każe sądzić, że wtedy miała jeszcze szansę wyjść na prostą.
Ostateczne decyzje odnośnie jej losu zapadły na moje oko w siódmym sezonie.
I taka ciekawostka.
W książce prawdopodobnie Dany zanim (i o ile) oszaleje, to zabije Stanisa i Aegona, co ma znaczenie dla wydźwięku wszystkiego.
I taki dodatek. Jeśli to prawda, że Branowi oczy się świeciły na niebiesko, to….
Pingback: Linkownia trzydziesta trzecia – Radomir Darmiła