W związku z jednym z ostatnich postów przyszła mi na myśl idea porównania, jak kulturę japońską zobaczyć można w kinie i grach pochodzących z zachodu, z tym, jak rysują ją dzieła (ze szczególnym uwzględnieniem anime) krajów dalekiego wschodu. Jest to temat dość rozbudowany i w zasadzie wdzięczny.
Patrząc bowiem na ujęcie wielu tematów, jak ninja, samurajowie czy kodeks etyczny zwany bushido zauważyć można, że Europejczyków fascynują w Japończykach zupełnie inne rzeczy, niż ci wydają się uważać za istotne we własnej kulturze.
Jednorodność vs. Wielorakość:
Po pierwsze, co daje się niekiedy zauważyć (widać to było np. w podręczniku „Krainy wschodu” do 3 edycji Dungeons and Dragons) zachodni twórcy czasem traktują kraje Azji Wschodniej jako jedność, zamieszkałą przez podobnych ludzi wyznających podobne ideały i reprezentujących zbliżony typ antropologiczny.
Faktycznie pod względem fizycznym, kulturowym i mentalnym między Azjatami różnice są większe niż między mieszkańcami większości krajów europejskich. Porównać można je do różnic między np. Polakiem lub Francuzem, a Turkiem. Owszem, pewne rzeczy są wspólne i niejednokrotnie czerpano z tego samego źródła (głównie ucząc się od Chin), jednak poziom tych podobieństw jest powierzchowny. Ot, w Krakowie tańczy facet przebrany za Tatarzyna, cienka kiełbaska swą nazwę zawdzięcza tureckiemu słowu „kaban” („wieprz”), a ulubionym daniem dresiarzy jest kebab… I dokładnie na tym poziomie znajdują się podobieństwa krajów azjatyckich.
Prócz tego różnią się wszystkim: okolicznościami, które ukształtowały ich kulturę, językiem, pochodzeniem ludności, historią, klimatem, religią (w Azji wschodniej są minimum trzy religie uniwersalne: buddyzm, islam i chrześcijaństwo, oraz kilkanaście religii lokalnych, jak konfucjanizm czy shinto, co więcej np. między poszczególnymi odłamami buddyzmu różnice często są większe, niż między katolicyzmem, a prawosławiem). Nie ma się co dziwić tym różnicom: same Chiny mają powierzchnię niewiele mniejszą, niż cała Europa.
Azjaci, co łatwo zrozumieć, raczej takiego błędu nie popełniają.
Samuraje:
Wizerunek samuraja w kulturze zachodu jest bardzo wyidealizowany, o czym świadczą choćby takie dzieła, jak Ostatni Samuraj czy Legenda 5 Kręgów.
Jeśli zaś chodzi o anime, czy szerzej: kulturę japońską to problem jest bardziej skomplikowany. Można porwać się na stwierdzenie, że istnieją dwa główne wizerunki samuraja.
Pierwszym jest warstwa samurajów en masse zazwyczaj portretowana jako banda uzbrojonych prymitywów, tchórzy, brutali, morderców, pijanych łotrzyków, lubiących zastraszać i upokarzać słabszych, bardziej skłonnych do grabienia wiosek, niż walki. Co więcej, mimo brutalności i pyszałkowatości większość z nich faktycznie nie potrafi się bić. W ten sposób samuraje przedstawieni są w takich anime, jak Ninja Scroll, Mononoke Hime, Inuyasha, XXX, Peacemaker Kurogane, Samuraj 7, Samurai Champloo, Ayashi Ayakasi, Nobunaga the Fool, Sengoku Basara i dziesiątkach innych.
Drugi typ, pojawiający się równolegle w większości wymienionych tytułów to Wędrujący Mistrz Miecza, rzeczywiście posiadających zarówno bardzo duże umiejętności bojowe, jak i zazwyczaj odznaczający się dużym, choć nie zawsze ortodoksyjnym instynktem moralnym.
W książce „Bushido: Ethos Samurajów od opowieści wojennych do wojny na pacyfiku” Joanny Paluch spotkałem się z opinią, że Japończycy doskonale zdawali (i zdają) sobie sprawę z tego, że większość samurajów nie posiada cnót przypisywanych ich klasie społecznej, a wypadki osób, które faktycznie próbują żyć wobec tych ideałów są bardzo rzadkie. Stąd ten cynizm w opisach.
Mnisi:
W kulturze zachodniej, zwłaszcza w grach istnieje wizerunek mnicha ukuty częściowo przez filmy karate, a częściowo przez gry fabularne z rodziny Dungeons and Dragons i ich pochodne (Diablo, World of Warcraft, Pathfinder).
Prawdę mówiąc w anime nie spotkałem się z takim wizerunkiem mnicha. Postacią najbliższą był młody Krilan z Dragon Balla, który w dzieciństwie faktycznie był wychowankiem klasztoru buddyjskiego, a inni mnisi się nad nim znęcali, bo był z nich najsłabszy…
Zamiast tego mnisi buddyjscy, jak choćby Miroku z Inuyashy natomiast przedstawiani są najczęściej jako typowi klerycy, znający rozmaite czary, egzorcymujący i odsyłający z tego świata demony, tworzący magiczne bariery i dokonujący podobnych cudów.
Wydaje mi się, że takie, a nie inne przedstawienie mnichów w anime nie powinno dziwić. Mianowicie: klasztor Shaolin, z którego wywodzą się wojowniczy mnisi jest elementem kultury Chin, nie Japonii. Podobno (co by mnie wcale nie zdziwiło), niektóre japońskie szkoły walki wywodzą siebie od jego adeptów, jednak najwyraźniej ich wpływ na kulturę nie jest duży.
Jeśli natomiast chodzi o kulturę chińską, to nie uważam się za osobę zdolną dokonywać sądów. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu mnisi z Shaolin zostali w niej zauważeni i czy przypisano im taką samą rolę, jak zrobili to łowcy sensacji z Zachodu. Koniec końców Chiny są krajem wielkości całego kontynentu europejskiego, a wojowniczy mnisi mogą być tam takim samym epizodem, jak u nas bractwo Kawalerów Maltańskich, by posłużyć się przykładem, o którym mało kto słyszał.
Drugi powód niepopularności mnichów-wojowników w kulturze Japonii opierać się może na fakcie, że ci w historii tego kraju faktycznie istnieli. Byli to Sohei, czyli zbrojne ramię szeregu buddyjskich świątyń, powiązanych z różnymi odłamami amidyzmu oraz Yamabushi, będący odrębną sektą. Oba ugrupowania czynne były między X a XVII wiekiem i zyskały znaczący wpływ na politykę.
Problem polega na tym, że Amidyzm jest mało tolerancyjną ścieżką buddyzmu. Jego wyznawcy uważają, że świat wszedł w czasy ostateczne i drogi do zbawienia wyczerpały się. Nie można już uzyskać nirwany ani przez kult bóstw, ani przez nauki dawnych buddów, należy czekać na narodziny nowego: Amidy, który odnowi świat. Amidyści wojowali z innymi sektami oraz z panami feudalnymi do momentu, gdy ich potęga została złamana przez Odę Nobunagę. Uważali bowiem, że zarówno świątynie shintoistyczne, jak i buddyjskie tak naprawdę odciągają ludzi od zbawienia.
Całkiem więc prawdopodobne wydaje mi się, że niedoreprezentacja wojujących mnichów może pochodzić z tego, że nie są to siły zbyt zasłużone w kulturze Japonii. Mogą posiadać taką samą sławę, jak u nas Krzyżacy lub szlachta z rokoszów…
Trzeci powód jest taki, że przeciętny Azjata zna lepiej historię i kulturę swojego kraju, niż przeciętny Amerykanin i Europejczyk. Podejrzewam więc, że stereotyp mnichów-karateków nie przyjął się na wschodzie z tej przyczyny, że Azjaci po prostu wiedzą, że jest on fikcyjny. Owszem, mnisi Shaolin, Sohei, Yamabushi i adepci innych odłamów buddyzmu wojującego uczyli się między innymi sztuki walki bez broni, ale nigdy nie była to dominująca forma ich treningu. Był to tylko element systemu z chińskiego zwanego „wushu” obejmującego nie tylko bez broni, ale też (przede wszystkim) dzięki orężowi.
Jej adepci korzystali z uzbrojenia nie różniącego się niczym od wyposażenia innych wojowników. Nosili więc takie same pancerze, miecze, włócznie, maczugi i topory. Posługiwali się też łukami i kuszami, a bez broni walczyli tylko w sytuacjach, gdy utracili własną.
Benkei:
Jeśli mowa o walczących mnichach, to warto wskazać na archetyp obecny w kulturze Japonii, który nie występuje na zachodzie. Jest nim Benkei. Był on legendarnym mnichem-wojownikiem, który należał do sekty sohei oraz popularnym bohaterem japońskiego folkloru. Był członkiem religii shugendo, będącej synkretycznym odłamem buddyzmu. Wywodził się z dołów społecznych, był synek córki kowala, zgwałconej przez przełożonego świątyni. Wyróżniał się nieokrzesanym zachowaniem, wielką siłą fizyczną oraz olbrzymim, jak na Japonię wzrostem (miał mieć prawie 2 metry). Walczył za pomocą monstrualnej wielkości maczugi.
Wiecznie się upijał, podróżował przez kraj w poszukiwaniu rozróby, biorąc udział zarówno w karczemnych burdach jak i bitwach. Na każdym polu walki, na jakie trafił zabijał 100 przeciwników. Wyjątkiem była ostatnia bitwa, w trakcie której zabił ich 300 nim zginął.
Benkeiowi daleko od typowego mnicha-wojownika. To raczej krzyżówka Braciszka Tucka, Małego Johna i Jakuba Wędrowycza. Jest siłaczem, pijakiem, łamiącym normy społeczne, wojownikiem bez formalnego przygotowania, dzięki brutalnej sile pokonującym lepiej wyszkolonych wrogów, upadłym kapłanem, a jednocześnie osobnikiem o złotym sercu, często stającym w obronie słabszych.
Ninja:
Wojownicy nocy, co do których nie wiadomo nawet, czy naprawdę istnieli obrośli legendami zarówno na wschodzie, jak i zachodzie. Jeśli chodzi o ludzi zachodu, to ninja postrzegani są najczęściej jako ubrani w czarne piżamy kuzyni Rambo, którzy po trupach przeciwników forsują wszystkie przeszkody, by dotrzeć do celu. Mniej popularnym wyobrażeniem są asowie wywiadu, w racjonalnym, zachodnim stylu. Mistrzowie psychologii, sztuki ukrywania się w tłumie i szpiegostwa, wykorzystujący naukowe metody do pokonania wroga.
W kulturze popularnej oraz folklorze Japonii ten wizerunek jest inny. Mam wrażenie, że ninja byli bohaterami opowieści równie sensacyjnych, co mało wiarygodnych i po prostu, w chwili, gdy kultura Japonii się kształtowała w obecnej formie po prostu wielu w ich istnienie nie wierzyło. Ninja mieli status pośredni między ufoludkami, a Żydami. Z jednej strony odpowiadali za każde nieszczęście świata, z drugiej: nikt nigdy ich nie widział.
Dlatego też opowieści o nich pełne są dokonań parodystycznych: ninja zmieniają kształty, latają, przeskakują fosy i mury zamków etc. Wielu zachodnich badaczy uważa to za dowód opanowania do mistrzostwa sztuki kamuflażu, wspinaczki etc. często przesadnie interpretowanej przez niewykształconych obserwatorów. Z drugiej strony: mogą one mieć charakter satyryczny, po prostu nabijający się z czytelnika czy widza „tak, zrobił to ninja, a potem wsiadł na miotłę i odleciał!„
I w taki sam sposób ninja przedstawiany jest w anime, niezależnie czy jest to Naruto, Peacemake Kurogane, Ninja Scroll czy Resurection, Basilisk, czy inny tytuł. Nigdy nie jest to zamaskowany superzabójca, a zawsze wojownik-czarodziej.
Ogólna percepcja sztuk walki:
Jak zobaczyć to można w anime jest zupełnie odmienna od zachodniej. Brak w niej pragmatyzmu, minimalizmu i uduchowienia. Otrzymujemy natomiast sensacyjne opowieści o wojownikach ciskających piorunami, zmieniających kształty i zionących ogniem. Co więcej: techniki magiczne zdają się posiadać znacząco większą rolę nawet, niż w Mortal Kombat. Zresztą nie powinno to dziwić. Taki wizerunek do mordobić wprowadzony został przez Street Fighter, grę pochodzenia japońskiego, Mortal Kombat natomiast po prostu adaptował istniejącą już stylistykę.
Japońskie wyobrażenie o sztukach walki jest połączeniem swoistej naiwności z satyrą, takim samym, jak dotyczące ninja. Osadzone jest natomiast głęboko w przeszłości, gdy faktycznie istnieli mistrzowie utrzymujący się z nauczania sztuki walki. Mistrzowie ci, by pozyskać uczniów często obiecywali nauczyć swych adeptów rozmaitych, częstokroć bardzo sensacyjnych umiejętności. Prócz podstaw władania bronią były to często takie zdolności, jak umiejętność pływania w pełnej zbroi, strzelania z łuku będąc po szyję zanurzonym w wodzie, a także czytanie w myślach, bilokacja, taleportacja i tym podobne…
Obecność tych mistrzów odnotowana jest przez zabytki epoki takie jak Go Rin No Sho, w którym autor przestrzega przed tego typu adeptami oraz w licznych podręcznikach sztuki walki, które albo przypisywano postaciom legendarnym, albo miały rzekomo być podyktowane przez buddów, demony, tengu i innych bohaterów folkloru.
Co ciekawe sama Księga Pięciu Kręgów, na zachodzie uważana za dzieło fundamentalne jeśli chodzi o sztuki walki w samej Japonii (czego można się dowiedzieć z przedmowy do wydania amerykańskiego) długo była praktycznie nieznana. Zachowała się w prawdzie, jednak stanowiła zabytek piśmienniczy, obecny wśród tekstów zachowanych z epoki, ale znany jedynie w wąskim światku akademików. Stała się popularna dopiero w latach 80-tych, po tym jak pojawiła się na amerykańskich listach bestsellerów…
Bushido:
Prawdę mówiąc nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w anime słyszał, żeby ktoś wspominał o tym całym bushido, którym tak wszyscy się brandzlują.
Jeśli wierzyć Totmannowi („Historia Japonii”) oraz Joannie Paluch („Bushido: Ethos Samurajów od opowieści wojennych do wojny na pacyfiku„), nic dziwnego zresztą. Termin bushido pojawił się w prawdzie już w XVII wieku, w „Koyo Gunkan”, gdzie, jeśli wierzyć opracowaniom po prostu oznacza „sztukę wojny”: strategię, logistykę, taktykę, dbanie o zaopatrzenie i zwykłe, obozowe życie. Do szerszego użycia wszedł dopiero w roku 1899, po wydaniu książki „Bushido: Dusza Japonii” Nitoe Inazo. Książka ta zrobiła karierę zarówno w samym Kraju Kwitnącej Wiśni, jak i poza nim, głównie w USA.
W USA stała się główną wykładnią japońskiej kultury, polecana była między innymi wysyłanym do walki na Pacyfik generałom i wyższym oficerom. W Japonii znana była i bardzo popularna wśród nacjonalistów.
Książka była z pewnością ważna dla japońskiej kultury. Autor zdołał przeprowadzić renesans jej wartości, uprzednio, w erze Transformacji Menji uznanych za przestarzałe i odrzuconych. Porównał ją do wartości ukształtowanych na zachodzie, wyznawanych przez Greków, Rzymian czy średniowiecznych rycerzy, w ten sposób nadając jej pożądany kształt.
Brak popularności terminu bushido wyjaśnić trudno, najlepiej byłoby oddać to zadanie wykształconemu orientaliście. Wydaje mi się, że tłumaczyć to można na dwa sposoby. Po pierwsze: może to być termin uważany za wstydliwy, bo związany z nacjonalizmem II wojny światowej. Po drugie: japońscy miłośnicy historii mogą go po prostu uważać za fikcyjny konstrukt opracowany pod koniec XIX wieku, jakich na zachodzie też pełno.
Sepuku:
Oglądając anime na zjawisko sepuku lub też harakiri natknąłem się dwa razy. Wystąpiło w Ayashi Ayakashi, gdzie jeden z bohaterów drugoplanowych, zaplątany w aferę kryminalną zgodził się – w ramach ugody – popełnić honorowe samobójstwo. Było to tam symbolem niesprawiedliwości społecznej i stanowiło dla jednej z postaci symboliczny moment wejścia w dorosłość. Po drugie: w Peacemaker Kurogane jeden z bohaterów nosił bliznę po nieudanym harakiri.
Ogólnie rzecz biorąc odnoszę wrażenie, że w sprawie sepuku co najmniej od lat 70-tych w zachodnim orientalizmie panuje rewizjonizm. Jest ono nadal bardzo popularne w kulturze popularnej, jednak zdaniem większości badaczy nie da się dowieść, że kiedykolwiek było popularne. To, co natomiast brano za nie, często okazuje się czymś zupełnie innym: pozostałościami ofiary grobowej z okresu religii pierwotnych, samobójstwami pokonanych wojowników, którzy mieli wybór: odejść w miarę łagodną śmiercią, lub wpaść w ręce wrogów, którzy zatorturowaliby ich na śmierć lub elementami systemu sądowniczego.
Zwłaszcza ten ostatni w Japonii obejmował kilka ciekawych elementów. Pierwszym z nich była odpowiedzialność zbiorowa. W momencie popełnienia przestępstwa na terenie objętym przez jakąś społeczność (ród samurajski, gminę wiejską etc.) należało znaleźć sprawcę. Jeśli sprawca nie został znaleziony, uznawano, że członkowie społeczności z nim współpracowali i mogli również zostać skazani na śmierć. Jednak, jeśli ktoś wziął winę na siebie, to kara nie nadchodziła.
Po drugie: zezwalano popełnić samobójstwo w celi.
Obecny nurt orientalistyki sugeruje jednak, że samobójstwa nigdy nie były masowe i stanowią po prostu twór literacki, ukazujący, jak należy postąpić, a daleki od tego jak faktycznie postępowano.
Dlaczego nie ma ich w anime? Być może po prostu jego autorom łatwiej jest odczytać pewne niuanse, które ludziom umykają i zdają sobie sprawę, że to sztuczny twór. A być może postępowanie ludzi z dawnych czasów jest dla nich równie dziwaczne i niezrozumiałe, jak dla nas zachowanie bohaterów Pieśni O Rolandzie.
Monolit kultury samurajskiej:
Czytając i oglądając zachodnie dzieła kultury, a nawet książki naukowe zauważyć można, że cywilizacja japońska przedstawiana jest przez pryzmat samurajów. Tak więc samuraje są najwyższą kastą, niżej są chłopi, jeszcze niżej rzemieślnicy i kupcy… Model ten ma wiele na rzeczy, jednak należy wziąć pod uwagę dwie kwestie. Po pierwsze: jest on właściwy tylko dla jednego okresu, mianowicie od zakończenia Wojen Domowych do Transformacji Edo. Po drugie: był on fikcją prawną, stworzoną przez Hideyoshiego Toyotomi, która, mimo, że egzystowała, nie oddawała całości skomplikowanej sytuacji.
W omawianym okresie istniały bowiem co najmniej trzy, konkurujące ze sobą centra życia kulturowego w Japonii. Były to: Edo, czyli stolica szogunatu, gdzie kształtowana była kultura samurajska. Po drugie: kupieckie Kyoto, będące największym i najbogatszym miastem oraz stolicą cesarską, które samo w sobie stanowiło potęgę, a które kształtowało kulturę miejską. Po trzecie: silne zwłaszcza na prowincji (pomimo, że Oda Nobunaga najbardziej wpływowe z nich spalił) klasztory buddyjskie.
Ważna była w szczególności konkurencja między Edo, a Kyoto. Pomimo licznych ograniczeń i szykan (zakaz handlu zagranicznego, zakaz noszenia mieczy, postawienie w hierarchii niżej niż chłopów) kupcy z Kyoto zachowali swą pozycję ekonomiczną, a z czasem stali się wręcz bardziej znaczącą siłą, niż samuraje. Dali początek też bardzo wpływowej warstwie kupców-lichwiarzy, u której w kieszeniach, po zakończeniu okresu Genroku szybko znalazł się cała warstwa samurajów.
Kultura Kyoto, pochwalająca zbytek, doczesne uciechy, dążenie do bogactwa, pragmatyzm i wygodne życie w zasadzie zawsze była w dominacji. Kultura Edo, mimo, że oficjalnie wspierana przez rząd nigdy takiej pozycji nie zdobyła. Wynikało to z tego, że po prostu była mniej atrakcyjna.
Szczyt kultury samurajskiej przypada na okres Genroku i jest bardzo krótki. Trwał zaledwie 16 lat (od 1688 do 1704) i zakończył się gospodarczą katastrofą. Sama kultura samurajska przez ogół społeczeństwa, w szczególności przez kupców i mnichów, postrzegana była po prostu jako nieatrakcyjna i dzika, miała status podobny, jak u nas socrealizm, a sami jej wyznawcy byli obiektem kpin.
Nie należy się temu dziwić. Edo powstało w 1603 roku wokół zamku w wiosce rybackiej. Początkowo było obozem wojskowym, gdzie demografia była bardzo zaburzona (80 procent mieszkańców stanowili mężczyźni), znanym z dziwactw, pleniącego się w nim homoseksualizmu i średnio co trzy lata niszczonym przez pożary.
Z czasem stało się administracyjną i gospodarczą stolicą kraju, częściowo przejmując rolę Kyoto…
Ale jednocześnie, w tym samym okresie przejęło jego styl życia i znaczną część wyznawanej ideologii.
Podsumowanie:
Sytuacje, gdy wyobrażenie o kulturze Japonii popularne zarówno „na miejscu” jak i w świecie zachodnim zostaje zestawione są bardzo rzadkie. Widać to choćby w recenzjach filmu Last Samurai, będącego z jednej strony jednym z większych sukcesów kasowych w Japonii, a z drugiej ocenianym jako „zamerykanizowany”, „wizja amerykańska utopii”. W jednej z nich przeczytać można:
„Hollywood has always depicted Japan as something strange and peculiar, the unknown aliens, and I, as Japanese, have always felt unconfortable with this created image of Japan”.
I faktycznie, jeśli porównać tą wizję z wizją z anime, to w tym drugim Japonia jawi się jako wiele normalniejszy, bardziej zrozumiały dla zachodniego czytelnika świat.
Chyba najbardziej dosadnie te różnice podsumowane zostały w Samurai Champloo. W jednym z epizodów tego anime bohaterowie spotykają holenderskiego malarza, który przybył feudalnej Japonii, gdyż jest homoseksualistą. Tłumaczy on, że w jego ręce wpadł manuskrypt Ihary Saikaku o tytule Nanshoku Ōkagami („Wielkie zwierciadło miłości między mężczyznami„), z którego dowiedział się, że Japonia gejowskim rajem, gdzie ludzie o jego orientacji mogą żyć bez wstydu i tak dalej i tak dalej…
A pozostałe postacie patrzą nań jak na coraz większego kretyna, nie mogąc otrząsnąć się z szoku…
Mówiąc krótko; Zachód obserwuje Wschód i widzi to co chce zobaczyć (i vice versa?).
Generalnie to ludzie nawet patrząc w lustro widzą to co chcą zobaczyć więc nihil novi sub sole.
Bardzo zabawne jest też to, jak Japończycy postrzegają nas, Europejczyków. Może Zegarmistrz popełni o tym wpis?
A ciekawy temat. Spróbuje zagadnąć mojego agenta.
Aczkolwiek oglądając Youtube trafiłem na kilka filmików dotyczących tematu, z których wynikało, że w Japonii panuje stereotyp obcokrajowca, który przechodzi na czerwonym świetle i nie wyrzuca papierków do kosza.
Co do całych systemów walki w Japonii, które mogą wywodzić się z chińskich sztuk walki – taka jest właśnie geneza karate. Japończycy z Okinawy (gdzie to wszystko się zaczęło) wpadli na taki pomysł podglądając chińskich kupców i emigrantów z prowincji Fujian. A jak Fujian, to Biały Żuraw, a skoro mamy żurawia, to niedaleko już do stylu tygrysa, albo nawet amalgamatu obu z nich (Hung Gar itp). Warto zwrócić uwagę na zaawansowane kata w okinawskich stylach karate, jest tam cholernie dużo technik treningowych i postaw, które nawet dla niewprawnego oka będą wzięte wyraźnie z chińskiego kung fu/gong fu – szpon tygrysa, dziób żurawia, identyczne ruchy, podobne rodzaje treningów i tego typu rzeczy. Pamiętam jak raz jeden gość siedzący w temacie dość mocno skomentował, że im mocniej wchodzi się w karate, tym wyraźniej przypomina ono chińskie fiu bździu.
Poza tym, Japończycy to prymitywni barbarzyńcy.
Ciekawy wpis, chociaż przyczepiłbym się do tytułu: jest o „kulturze wschodu”, a dalej w 90% jest o kulturze Japonii. Dziwnie o tyle, że przecież pierwszy akapit jest o tym, że nie należy tego utożsamiać. Poza tym uwagi językowe: w buddyzmie nie ma „zbawienia”, to pojęcie jest zaprzeczeniem buddyjskich pryncypiów, to trochę jak mówić o reinkarnacji w chrześcijaństwie. Co prawda amidyzm jest dziwny, i w nim w zasadzie jest, ale nazewniczo dalej udaje, że nie ma. Poza tym „seppuku” nie „sepuku”. Niezaznaczanie długości samogłosek jest irytujące (sōhei lub souhei, bushidō itp.). Wierz mi, dla kogoś kto zna japoński, ale nie zna części omawianych terminów to konfundujące; kiedy piszesz „sōhei” to jest oczywiste, że to „sō” – „mnich” i „hei”-żołnierz, bez zaznaczenia długości już nie. Albo spolszczamy na całego (buszido/busido), albo zostawiamy w pełnym brzmieniu.
Tyle, że dwa „P” każdy może sobie zrobić na klawiaturze, a te japońskie ogonki robi się cholera wie jak. I myślę, że 99+ % osób czytających tego bloga nie zna japońskiego.
Osobiście tych kresek (makronów) nie lubię, ale zawsze można użyć pisowni odpowiadającej hiraganie (bushidou, souhei).
Inną sprawą jest, że pan autor wali literówkami i innymi błędami na lewo i prawo (…sorry…), więc nie do końca jest uzasadnione przyczepienie się akurat do tego.
Odnośnie przedstawiania kultury wschodu przez ludzi zachodu to usłyszałem kiedyś takie zdanie, które wiele wyjaśnia. „Kultura wschodu jest cool, ale byłaby jeszcze bardziej cool, gdyby robili ją Amerykanie.”