Literatura fantasy: jedyne miejsce, gdzie kiedyś faktycznie było lepiej..

Są dwie książki. Jedna nazywa się „Trzy serca i trzy lwy” druga „Czerwony rycerz”. Łączy je bardzo wiele. Po pierwsze obydwie są wysoko oceniane, choć nie mam pojęcia za co. Pierwsza jest klasykiem gatunku, który inspirował wielu późniejszych autorów (w tym możliwe, że i twórcę „Czerwonego rycerza”, przynajmniej pośrednio). Drugi ma ocenę 7,26 na Lubimy Czytać. Obydwie mają bardzo podobne światy, założenia fabularne, podobnych bohaterów i opowiadają w sumie podobną historię. Jedna książka pochodzi z roku 1961, druga z 2013.

Ta pierwsza jest moim zdaniem dużo lepsza.

No więc są dwie książki:

Obydwie napisali autorzy powieści historycznych, piszący też fantastykę.

Akcja obydwu toczy się w dość specyficznym świecie. Jego centrum zajmuje domena Porządku (Anderson) / Człowieka (Cameron), gdzie dominują wielkie religie monoteistyczne (Chrześcijaństwo i Islam). Dookoła rozciąga się Chaos / Dzicz, domena Nieprzyjaciela zamieszkana przez rozmaite bajkostwory. U Andersona są to elfy, leśne gnomy, łabędziewy, u Camerona trzon bestiariusza jest bardziej wymyślny, tworzą go jakoweś irki i bogliny, aczkolwiek w obydwu zespołach spotkać można też trolle, smoki, czarownice i pogan.

W obydwu tych światów istoty z zewnątrz niekoniecznie są złe i można się z nimi dogadać. U Andersona możliwe jest nawet zbawienie części z nich, a gnomy i Łabędziewy zazwyczaj walczą po stronie ludzi, w odróżnieniu od trolli czy elfów, które zawsze stają po stronie chaosu. U Camerona: biskupi mogą zezwolić na kontakty z nimi. W obydwu działają też walczący po stronie „naszych” adepci białej magii, aczkolwiek większość czarowników zaprzedana jest Chaosowi.

Akcja obu powieści toczy się w średniowiecznym settingu.

Bohaterami obydwu jest rycerz.

Są bardzo mocno inspirowane eposem rycerskim. Anderson nazywa swego bohatera Olgierd Duńczyk i czyni go jednym z paladynów Karola Wielkiego. Cameron natomiast w posłowiu przyznaje się do inspiracji poematem „Sir Gawain i Zielony Rycerz”. Obydwaj autorzy dokonali dość dużego researshu, w powieść Andersona w prawdzie siłą rzeczy nie ma za dużo szczegółów, jednak brzmią w niej echa starej mediewistyki. Powieść Camerona jest pod tym względem nowocześniejsza, widać, że autor sporo przeczytał, jednak nijak nie potrafi on tej wiedzy użyć.

Jak mówiłem w obydwu przypadkach bohaterem jest rycerz. Charakter tego rycerza nie jest specjalnie oryginalny i rozbudowany.

Bohater Andersona to taki stereotypowy przedstawiciel amerykańskiego „najlepszego pokolenia”, prawy, prostolinijny, silny, odważny, szlachetny, pomysłowy i szarmancki wobec kobiet, a do tego uprawiający sporty. Wymieniać można długo, złej cechy się nie znajdzie. To taki typowy, wielki, biały myśliwy sprzed okresu przemian mentalności lat 70-tych.

Bohater Milesa Camerona to postać na nowe czasy: moralnie ambiwaletny, młody, bardzo doświadczony rycerz, mistrz miecza znający się również na magii i skrywający mroczny sekret doskonały dowódca moralnie ambiwalentnych najemników. Czyli w skrócie: typowy Garry Stue.

Bohater główny jak i postacie poboczne są pozbawione psychicznej głębi. U Andersona są po prostu zakreślone bardzo umownie, Cameron natomiast po prostu nie radzi sobie z opisywaniem relacji międzyludzkich. Tak więc wszystkie kobiety u niego swym zachowaniem kopiują schematy fabularne z filmów pornograficznych, a stajenny mówi królowi, że nie miał czasu się z nim spotkać, bo był zajęty sprzątaniem gówien w królewskiej stajni…

No cóż…

Ktoś tu straci pracę.

Linia fabularna obydwu książek polega na tym, że postacie jadą przez świat, spotykają kolejnych wrogów i się z nimi napierdalają. Bohater Andersona wygrywa dzięki sprytowi, lojalności przyjaciół i modlitwie, herosa Camerona: dzięki pomocy przyjaciół i dlatego, że jest taki zajebisty.

W wypadku obydwu książek narzekać można na styl autora. Anderson pisze nadmiernie skrótowo, przez co „Trzy serca i trzy lwy” czyta się jak streszczenie. Autor „Czerwonego rycerza” natomiast wyraźnie nie potrafi poskromić rozbuchanych wątków i liczby postaci. Książka ogólnie rzecz biorąc by skorzystała, gdyby okroił ich liczbę o powiedzmy połowę.

Obydwie książki są moim zdaniem słabe/

Jednak do jednej może nawet kiedyś wrócę…

…druga jest u mnie silnym kandydatem na gniota roku.

Skąd taka różnica zdań? I dlaczego kiedyś było lepiej?

Patrzcie:

Sorki, ale jeśli już przychodzi mi czytać grafomanię, to znacznie lepiej odbieram taką na 200 stron niż na 800.

Ten wpis został opublikowany w kategorii fantastyka, Fantasy, Książki i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

12 odpowiedzi na „Literatura fantasy: jedyne miejsce, gdzie kiedyś faktycznie było lepiej..

  1. Grisznak pisze:

    Trochę tu prawdy – gdy stoję przed półką z książkami w sklepie to widzę rzędy knig o zaiste kosmicznych gabarytach. Każdy z dwóch tomów Archiwum Burzowego Światła to kobyła, zaś trzeci rozbito już na dwa tomy. Nie wiem, od kogo to się zaczęło, od Martina może? Bo faktycznie, jak pamiętam wypożyczane z bilioteki w latach 90 książki fantasy i sf, to większość z nich zamykała się w ok. 300 stronach, czasem nawet mniej, a Diuna była takim wyjątkiem potwierdzającym regułę.
    Naturalnie, mógł się zmienić papier i czcionek dzisiaj używa się wyraźnie większych.

    • Myślę, że po prostu rosło z czasem. W latach 80-tych książki były dość cienkie: wszystkie 10 tomów Amberu miały po 200-250 stron. W latach 90-tych dorosło do 300-350 stron, potem w pierwszym dziesięcioleciu: 450-500, w drugim: 500-600, dziesieciolecie się kończy więc idzie w stronę 600-700 jako norma.

      • DoktorNo pisze:

        Ja się zastanawiam co w takiej kubaturze papieru można zmieścić…

      • 250 stron wprowadzania postaci. 400 stron wracania do nich, gdy już czytelnik zdążył o nich zapomnieć. 200 stron wyskakiwania postaci z niezwykłymi rozwiązaniami, gdy czytelnik zastanawia się, po co umieściłeś w książce tą i tą postać.

    • Karoluch pisze:

      Nie od Martina. Wcześniej już były zwiastuny tego co dziś stało się powszechne. A zresztą czy Martin przed premierą serialu „Gra o tron” to był taki wpływowy i znany? Wcześniej owszem był znanym autorem, ale nie aż tak. Teraz ma status boga popkultury literackiej, każda książka fantasy porównywana jest do jego dzieła.

      Na dowód, że grafomańskie pasienie książek jest starsze od Martina: https://en.wikipedia.org/wiki/The_Wheel_of_Time#Books_in_the_series
      Koło czasu od początku było dorodne grubością. Moim zdaniem Jordana można podziwiać, bo spłodzić tyle stron grafomanii właściwie o niczym to też trzeba umieć.

      Malazańska Księga poległych, zaczęła wychodzić w 99, a kolejne tomy rok po roku i też dorodne. Czyli w czasie gdy świat mógł czytać dopiero dwie części Pieśni Lodu i Ognia. https://en.wikipedia.org/wiki/Malazan_Book_of_the_Fallen#Malazan_Book_of_the_Fallen

  2. Jakub Ślęzak pisze:

    Zacytuję Cortazara: „Obawiam się tego rajfurstwa atramentu i słów, tego morza języków liżących dupę świata”. Nie ma nic gorszego, niż samozachwyt nad własnym tekstem, zwykle zwiększający jego objętość, niekiedy wielokrotnie. Martin i Rowling to klasyczne przykłady – każdy kolejny tom ich cyklów jest grubszy od poprzedniego. Wciskają czytelnikom tekst przez gardło, żerując na ich przywiązaniu do tytułu i spolegliwości redaktorów.

    • Karoluch pisze:

      U Rowlingowej to Książę Półkrwi i Insygnia Śmieci, były akurat krótsze niż Zakon Feniksa. Co nie znaczy, że dużo lepsze… Tak sobie myślę, że powinna zakończyć Harry’ego na Czarze Ognia. Np. Harry ginie z ręki wskrzeszonego Voldka z kotła i tyle 🙂

      • Dzięcioł pisze:

        Ja akurat wolę finałową trylogię od początkowych tomów (z wyjątkiem Więźnia), ale rzekłbym, że problem tu jest po prostu taki:

        Rowling zawaliła w początkowych tomach worldbuilding, który okazał się niezbędny – dlatego potem nagłe infodumpy, żeby realia nabrały kolorytu godnego epickiego zakończenia. Ale przypomnijmy tylko: Harry Potter spędzający 10 miesięcy w roku w środowisku czarodziejów, poznaje nazwę organizacji terrorystycznej Voldemorta – śmierciożerców – w 4 tomie. W CZWARTYM. PO CZTERECH LATACH.
        Bo wcześniej nie było autorce potrzebne do tworzenia wartkiej sieci powiązań mających odpalac zaskakujące finały.

        Dlatego wolę 5-7, bo tam zaczyna się z tym nieco hamować. Ale zasadniczo i tak ten jej worldbuilding jest cienki jak szczaw.

        Za to Martin w sumie padł po prostu ofiarą historii – chciał dekonstruować i pisać powieść fantasy jak gritty powieść historyczną.
        Ale autorzy powieści historycznych historię znają i wiedzą jak wyciąć z niej sprawnie fabułę.

        Martin tak oczywiście nie może. Więc naturalny bieg historii wyrywa mu ją z rąk.
        Co lubię jako czytelnik „Uczta dla wron” to mój ulubiony tom – ale nie wróży dobrze zakończeniu sagi.

      • Bo ja wiem? Ile on wtedy miał lat? 14-15? Odpowiedni wiem, by zacząć się interesować polityką. Wcześnie pewnie wiedział tyle, że Mieszko 1 wielkim poetom był, a Hitler to człowiek z Czterech Pancernych. Dwa, że znajomość Swiata Czarodziejów Harrego ograniczała się w zasadzie do Hogwartu. Niewiele dalej udało mu się dotrzeć.

  3. jakkubus pisze:

    Niektórzy autorzy po prostu nie potrafią poskromić swego pióra. 😛

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s