Pisarz science fiction, a rzeczywistość – co udało mi się przewidzieć, a co nie:

„Ten, co walczy z potworami” został złożony u wydawcy w ostatnich tygodniach 2013 roku. Proces wydawniczy trwał prawie 4 lata. Pomijając fakt, że przez ten czas mało nie dostałem wrzodów z frustracji fakt taki stwarza okazje do przyjrzenia się temu, jak wiele zmieniło się w tym czasie oraz w ilu kwestiach moje przewidywania okazały się trafne, a w ilu zupełnie chybione.

Czyli dziś w menu: neuropsychologia, wojskowe drony, dworzec we Wrocławiu i kabanosy.

Neurobiologia:

Wątki neurobiologiczne i psychoneurologiczne poruszone przy okazji sióstr Marii i Katarzyny Gotteborg oraz rozważania nad różnicą między budową i funkcjonowaniem ludzkiego mózgu, a komputera i sztucznej inteligencji czyniły „Tego, co walczy” być może najtwardszą powieścią Science Fiction ostatnich 20 lat napisaną w Polsce.

Tak przynajmniej wyglądała sytuacja do listopada tego roku. Obecnie, gdyby budować takie urządzenie, o którym mowa, to opisywane prze zemnie problemy techniczne najpewniej nie pojawiłyby się. Obecnie problem, o którym pisałem został bowiem już przezwyciężony. I to mimo iż dysponujemy niezmiernie mniejszą wiedzą w wymienionej dziedzinie, niż Szaraszka.

Jakby to wyjaśnić, żeby nie spolerować..

Weźmy za przykład gry…

Istnieją trzy typy gier. Po pierwsze: są to gry takie, jak kółko i krzyżyk, gdzie każdy, normalnie rozwinięty człowiek, nawet dziecko jest w stanie po kilku próbach opracować system, który daną grę złamie, doprowadzając do tego, że każda partia będzie kończyć się wygraną, albo remisem.

Po drugie: gry gdzie kombinacji jest tak dużo, ze człowiek nie jest w stanie opracować takiego systemu, ale może zrobić to komputer i to często dość prymitywny. Taka grą są warcaby, które złamano w roku 2007, w efekcie czego każda partia przeciwko komputerowi musi skończyć się ludzką porażką, chyba, że komputer jest źle zaprogramowany lub celowo oszukuje na korzyść człowieka.

Po trzecie: gry, gdzie liczba kombinacji jest tak duża, że niemożliwym jest stworzenie takiej maszyny.

Bardzo długo za taką grę uważano szachy. Jednak jak wiadomo w roku 1996 komputer Deep Blue pokonał światowego arcymistrza szachów Garri Kasparowa. Potem było różnie, ludzie raz wygrywali, raz przegrywali.

Szybko jednak okazało się, że o ile w starciu człowiek vs komputer szanse są (powiedzmy) wyrównane, tak w starciu człowiek z komputerem vs samotny człowiek lub komputer szanse przechylają się na stronę tej pierwszej pary. Spowodowane jest to tym, że komputery owszem, były w stanie przewidywać ruchy o setki partii do przodu, jednak brakowało im strategii, taktyki, zdolności planowania, podstępności i ogólnie iskry bożej. Słowem: polotu.

I sytuacja wyglądała tak przez 20 lat, aż do listopada 2017.

Co się zmieniło? Była taka gra, która nazywała się Go. Go ma znacznie więcej kombinacji niż szachy, jednak to nie było problemem. Wystarczyło bowiem stworzyć odpowiednio silny komputer, który był w stanie przeprowadzić atak typu brute force (czyli polegający na czystej sile obliczeniowej) na grę i człowieka. Udało się to zrobić jeszcze przed rokiem 2000. Mimo to przez lata żaden arymistrz Go nie został pobity przez maszynę.

Powodem jest to, że w wypadku pojedynku dwóch arcymistrzów Go nikt, nawet trzeci arcymistrz podchodzący do planszy nie jest w stanie powiedzieć, który z nich wygrywa. Gra opiera się tylko i wyłącznie na owej „iskrze bożej”.

Ale koniec końców udało się uchwycić tajemnice Go. W styczniu 2016 komputer Deep Mind zmierzył się z arcymistrzem Go imieniem Fan Hui i dosłownie go zmiażdżył.

6 grudnia, na 4 dni przed tym, nim „Ten, co walczy” został rozesłany do księgarni podobne oprogramowanie starło się z arcymistrzem szachowym wspieranym przez komputer i również go pokonało.

Obecnie blaszaki maja już polot.

Wszystko co napisałem o różnicach w ludzkim i komputerowym sposobie myślenia nie jest już prawdą.

Dworzec we Wrocławiu:

Aczkolwiek wygoda Zega wygodą Zega, ale trzeba powiedzieć, że bez tych bud dworzec we Wrocławiu wyładniał (źródło zdjęcia: oficjalny serwis turystyczny Wrocławia).

Dworzec we Wrocławiu, miejsce ważne dla fabuły opisany jest jako hala, w której znajduje się wiele małych sklepików, w których sprzedaje się „szwarz, mydło i powidło z przewaga kebabów”, tak jak go zapamiętałem.

Problem w tym, że on też już tak nie wygląda.

Na dworcu tym bylem chyba z 10 razy, za każdym razem przejazdem i za każdym spędziłem tam wiele godzin, czekając na pociągi. Miało to miejsce w roku 2003, 2008, 2010, 2015 i 2016.

Gdzieś miedzy 2010, a 2015 dworzec ten bardzo poważnie przebudowano i „rewitalizowano”, przy okazji usuwając zeń wszystkie te budy z drobnym biznesem. Zamiast tego obecnie jest to taka pseudo-galeria handlowa z Empikiem wielkości kiosku ruchu, Starbucksem i knajpami dla hipsterów.

Na szczęście niedaleko jest Biedronka, bo obecnie podróżni nie mają tam nawet jak zjeść.

Dworzec Zachodni w Warszawie:

Czyli betonowa pustynia, z wielkim brudnym budynkiem oraz licznymi, brudnymi peronami, między którymi odbywa się komunikacja podziemnymi tunelami, które prawdopodobnie były inspiracją dla twórców Fallouta. W tunelach znajdują się liczne, brudne jadłodajnie z naprawdę syfiastym jedzeniem, stragany sprzedające chińskie badziewie, zabawki i przeżute przez krowy, stare gazety. Miejsce jest syfiaste, śmierdzące, pełne meneli i podejrzanych typów. Kiły dostaje się od samego patrzenia.

A i maja tam szczury.

Ostatni raz bylem tam bodajże w sierpniu i do tego czasu nijak się nie zmieniło. Tylko brudu przybyło.

Mniej-więcej w połowie książki (spoiler) Dworzec Zachodni zostaje trafiony rakietom V2, w wyniku czego strawił go pożar.

Myślę, ze zrobiłem w ten sposób przysługę miastu Warszawa. przewidywania okazalysym czasie oraz w ilu kwestiach mojt taki stwarza okazje do przyjrzenia ssko pracy dla pedagoga s

Helikoptery:

Oj, przez helikoptery to ja się najadłem nerwów.

W początkowej fazie pisania książki Zielonogórski ozywał maszyn, które nazywały się Blackhawk Mielec i były „polskimi helikopterami z amerykańskich części” (czy raczej z ich podróbek). Skąd te części mieliśmy brać nie odpowiedziałem (prawdopodobnie produkuje je Future Technology w Czechach). Prócz tego wojsko polskie ozywało tez Eurocopterów analogicznej proweniencji oraz całej gamy maszyn z rodziny Mil-ów i ich modernizacji.

Potem odbył się wiadomy przetarg i wygrały go Caracale. Czemu nawiasem trudno się dziwić. Bo dla mnie normalne jest, że, jeśli do przetargu na zastępcę dla maszyny mogącej pomieścić 24 żołnierzy staje maszyna mogącą pomieścić 8, 12 i 28 ludzi, to wygrywa ta ostatnia.

Tak więc zmieniłem na Caracale.

Potem do władzy doszedł PiS i przetarg unieważnił.

Znów zmieniłem na Blackhawki.

Obecnie pytanie, czy Wojsko Polskie będzie w ogóle miało jakiekolwiek helikoptery wygląda jak science fiction.

Knajpa „Ojczyste Smaki” czy jakoś tak:

Pierwotnie nazywała się „Polskie Jadło” tylko niestety okazało się, że taka firma już istnieje.

Występuje w jednym ze skeczów. Jej menu składa się z fasolki po bretońsku, ryby po grecku, spaghetti bolognese i kurczaka w sosie słodko-kwaśnym. Żart jest podwójny i bardzo na czasie. Tak więc: dwie pierwsze potrawy (podobnie jak śledź po japońsku) są czysto polskie, nikt poza granicami naszego kraju o nich nie słyszał, a już w szczególności w Grecji i Bretanii. Obydwie powstały po II wojnie światowej i wyobrażają tęsknotę Polaków za szerokim światem.

Kurczak słodko-kawaśny, w wersji z sosem pomidorowym i ananasem (koniecznie z puszki) również mógłby się na tej liście znaleźć jest bowiem daniem diaspory wietnamskiej. W Chinach i Wietnamie sos słodko-kwaśny owszem istnieje, ale robi się go z miodu lub cukru z dodatkiem octu, bez przecieru pomidorowego i ananasów. Spaghetti bolognese natomiast narodziło się w USA. Oryginalny, włoski sos bolognese jest bowiem sosem, ale do makaronu tagliatelle (długie wstążki), choć serwować go można też z penne (rurki). Co więcej: owszem dodaje się doń odrobiny koncentratu pomidorowego, ale jest on tam tylko przyprawą, a nie głównym składnikiem.

Po drugie: trend kulturowy, z którego tutaj się podśmiewam nie umarł i żyje w najlepsze. Gdy pisałem te słowa w sieci Żabka trwała promocja na kabanosy pod hasłem „Smaki Azji”. Z jej okazji do sprzedażny trafiły kabanosy wasabi tareyaki i słodkie chili.

Czołgi:

Ponownie: w rękopisach pojawiały się te potworki od Obrum: Anders i Concept, czyli „czołgi lekkie”. Uznałem je za fajny pomysł, tym bardziej, że na papierze rzeczywiście dobrze wyglądały, ponadto wydawały mi się pojazdem wprost idealnym na tego typu wojnę. Mały, lekko opancerzony, za to z dużą ilością systemów zwalczania elektronicznego i aktywnego, a co więcej tani. Wydawały się racjonalnie eksploatować zalety technologii XXI wieku i wady tej XX wieku. Czyli zapewniać dużo większą siłę ognia (czołgi niemieckie były generalnie gorzej opancerzone, miały mniejsze armaty, szybkostrzelność i precyzję ognia od wozów bojowych piechoty z lat 70-tych). Potem jednak okazało się, ze Anders to po prostu Rosomak z przyczepioną wieżą od czołgu, który nie jest w stanie wyjechać poza plac manewrowy, ani strzelić ze swojej armaty, bo się przewraca.

Concept był natomiast mniej-więcej tym samym, tylko oklejonym dyktom i pomalowanym na czarno. Miało to udawać kamuflaż Stealth, którego nie mieliśmy ani jak opracować, ani od kogo kupić.

Wojsko nie nie chciało ich kupować, ani finansować dalszych prac nad nimi, bowiem nikt nie widział zapotrzebowania na coś, co nie jest ani bojowym wozem piechoty, ani czołgiem. Pojazdy te wyleciały więc z książki w ostatniej fazie redakcji.

Obecnie trwają prace nad BWP „Borsuk” zwanym tez w niektórych kręgach „Pokrakiem”. Generalnie jest to przerobiony BWP-1 z lat 70 tych, który uosabia wszystkie cechy hasła „dobre bo polskie” w wydaniu z lat 90-tych. Czyli „dobre, bo Polskie, bo innych zalet nie ma”. Generalnie jest to stary rzęch, z bardzo słabym pancerzem, wierzą automatyczną, do której wsadzono nawet gorsze działko niż, w oryginał, licznymi systemami obrony elektronicznej, o których z góry wiadomo, ze nie będą działać (o tym niżej) oraz pływalnością.

Pływalność osiągnięto poprzez zamontowanie rur wydechowych skierowanych w góre, dzięki czemu woda nie zalewa silnika, ale nad pojazdem unosić się będzie piękny pióropusz nagrzanych gazów spalinowych, emitujących promieniowanie podczerwone (więc obrona elektroniczna na nic się nie zda). Piękny prezent dla każdego nieprzyjaciela posiadającego pociski przeciwpancerne z lat 60-tych.

Gdybym przewidział „Pokraki” i umieścił je w książce, to nikt by w nie nie uwierzył. A tu taka niespodzianka.

Drony bojowe:

W wypadku dronów sytuacja była odmienna. Owszem, były one już w 2014 ważnym tematem wśród miłośników wojskowości i fanatyków teorii spiskowych, jednak z drugiej strony były tak futurystyczne, że podejrzewałem u siebie nadmierny entuzjazm. I ze Wojsko Polskie nigdy takowych posiadać nie będzie.

Obecnie drony rozpowszechniały, każdy sklep komputerowy ma półkę z takimi. Stanowią też popularny prezent na komunię. Bzyczą nad głowami non-stop, nierzadko całkiem bez sensu.

Ale wojsko nadal ich nie ma.

Rząd i scena polityczna:

W roku 2012 i 2013, kiedy pisałem książkę wydawało się, sytuacja na scenie politycznej jest w zasadzie dojrzała, PO jest nie do pokonania, a między nim, a PiS panuje równowaga. Największe zmiany, jakie mogą zajść to przebiegunowanie, w którym PIS jest u władzy, a PO stanowi silną opozycję.

A potem przyszły ostatnie wybory.

I cały humor polityczny diabli wzięli.

Owoce zatrutego drzewa:

Jednym z ważniejszych elementów „Tego, co walczy”, który (jeśli będzie to możliwe) chciałbym pociągnąć w następnych częściach jest temat „owoców zatrutego drzewa”. Jak czytelnicy zapewne wiedzą: w pewnym momencie Zielonogórski i Gotteborgowie wchodzą w posiadanie danych, które w zasadzie umożliwiają im rozwiązanie intrygi. Nie mogą ich jednak użyć w sądzie, bowiem dane te pochodzą z przestępstwa.

Generalnie w naukach prawnych dowody zdobyte w drodze przestępstwa nazywa się „owocami zatrutego drzewa” i są one bardzo kontrowersyjne. Budzą bowiem bardzo poważny dylemat: czy instytucje, które są powołane do tego, by strzec prawa, same mogą je łamać?

Moim zdaniem nie i taka odpowiedź bardzo długo, na skutek doświadczeń z poprzednim ustrojem, obowiązywała w Polsce. W efekcie więc dowody takie były automatycznie odrzucane w sądzie. Tak wiec policja mogła mieć masę nagrań z nielegalnych podsłuchów, dane z komputera, który ukradli funkcjonariusze w trakcie włamania i zeznania wymuszane torturami, jednak oskarżonego na ich podstawie nie dawało się skazać.

Tak samo nawiasem mówiąc małżonkowie, dzieci i rodzice mogą odmówić składania zeznań na siebie nawzajem, podobnie jak nie ma obowiązku składania zeznań, które obciążałyby samego siebie.

Po „aferze ośmiorniczkowej” z przed kilku lat zmieniono prawo i obecnie dowody zdobyte w drodze przestępstwa są dopuszczane w sadzie. Jest to moim zdaniem bardzo niebezpieczna sytuacja. Co bowiem w takiej sytuacji ogranicza policję przed schwytaniem w łapance dowolnego człowieka, posmyrania go paralizatorem po jądrach i zażądania „przyznaj się, bo zaraz znowu prądem dostaniesz!”

Dwa, ze w zasadzie w obecnych warunkach powieść mogłem zakończyć znacznie wcześniej.

Emigranci:

W „Seryjnym samobójcy” chciałem poruszyć temat polskiej, przedwojennej emigracji, która dała światu takie osobowości jak choćby Maier Suchodolski, niemniej jednak, z uwagi na to, jaki rozgłos temat uchodźców zyskał po roku 2016 uznałem, że wątek ten wyrzucę, bowiem mógłby on zostać uznany za próbę wzięcia udziału w dyskusji.

Obrona terytorialna:

W 2014 roku Obrona Terytorialna jeszcze nie istniała, więc jej w książce nie ma. Może to i lepiej.

Po pierwsze: Obrona Terytorialna nie wywarła na mnie najmniejszego wrażenia. Miałem możliwość obserwować jak lokalny batalion robił sobie święto na naszym rynku miejskim. Nie był to imponujący widok. OT składało się głownie z licealistów i studentów lokalnej uczelni wyższej, uzupełnionych o kompanię Ferdków Kiepskich.

W trakcie tego święta okazało się, że nie potrafią oni nawet stać na baczność, a dyscyplina w formacji jest tak wysoka, że większość z nich gadała ze sobą i pokazywała sobie filmiki na telefonach, gdy ich dowódca gadał coś do nich. Potem odmaszerowali w szyku wycieczki szkolnej.

Jeden zgubił karabin, wracał się po niego, potem biegł za kolegi, żeby ich dogonić…

Dla mnie wielkim brakiem odpowiedzialności jest mówić tym dzieciom, że są w stanie walczyć z bandziorami z Jednostek Specjalnoje Naznaczenije przebranymi za Zielone Ludziki. Dawno nie mieliśmy w tym kraju porządnego kinder-mordu jak widać.

Do powieści nie wrzuciłbym ich jednak z innego powodu. Otóż: moim zdaniem formacja taka, w szczególności w konflikcie, jaki opisuje nie ma szans się przydać.

Otóż: OT może pełnić trzy funkcje:

  • Być bazą rekrutacyjną dla Wojska Polskiego

  • Pomagać wojsku w drugorzędnych zadaniach w czasie wojny i pokoju: opanowywać sytuacje po klęskach żywiołowych, zarządzać ruchem drogowym, uczestniczyć w poszukiwaniach osób zaginionych etc.

  • Brać udział w operacjach antypartyzanckich, czyli, ogólnie rzecz biorąc wojnie asymetrycznej.

Jako taka Obrona Terytorialna ma pewne zastosowanie w konflikcie w rodzaju tego na Ukrainie, oraz ogonie rzecz biorąc w konfliktach typu współczesnego. Wynika to z tego, że współczesne armie doskonale opanowały coś, co w grach komputerowych nazywa się „kontrolą tłumu”. Współcześnie istnieje ogromna możliwość niszczenia siły żywej: uzbrojenie w rodzaju bomb kasetowych i pocisków artyleryjskich o działaniu kasetowym, napalmu, mieszanki paliwowo-powietrznej czy nawet głupich granatników automatycznych (granatnik automatyczny to coś w rodzaju karabinu maszynowego, tylko strzelającego granatami) wystarcza, by bez większego problemu rozbijać cale bataliony wojska w stylu XX wiecznym. Dlatego tez większość krajów nie utrzymuje więc już wielusettysięcznych armii poborowych, atakujących na hurra, a koncentruje się na wojskach małych, ale silnie uzbrojonych.

Niestety tworzy to dość poważny problem z kontrolą terenu. Zwyczajnie małe armie nie są w stanie obstawić każdego skrzyżowania, zapewniając mu bezpieczeństwo. Daje to wiec szerokie pole do popisu wszelkim formacjom paramilitarnym, partyzantom, terrorystom czy oddziałom specjalnym. Tak więc tutaj mogłaby wejść rola Obrona Terytorialna, która to właśnie zajmowałaby się staniem na posterunkach, pilnowaniem mostów i udziałem w obławach na partyzantów. Aczkolwiek, jak już pisałem: nie wiem, czy walka żołnierzy OT z mordercami ze Specnazu jest dobrym pomysłem.

Jeśli natomiast chodzi o starcie OT z pierwszego rzutu Wehrmachtu to słabo to widzę. Wehrmacht ma dokładnie odwrotne cechy, niż współczesne armie. Było to wojsko składające się w 90 procentach z dywizji strzeleckich pochodzących z masowego poboru. Krucho tam było ze sprzętem mechanicznym: większość transportu opierała się na furmankach, na większe odległości wojsko przerzucano pociągami, na mniejsze: pieszo, nawet w dywizjach pancernych powstawały takie dziwa, jak Rowerowe Bataliony Grenadierów Pancernych, których zadanie polegało na podążaniu za czołgami i wspieraniu ich w walce. Sprzęt pancerny był tani i masowo produkowany (w koszcie jednego Leoparda czy Twardego można było wyposażyć cały pułk Panzerów III), za to zawodny, zwłaszcza w porównaniu ze współczesnym. Do tego brakowało jej jakichkolwiek, wartych tej nazwy środków przeciwpancernych i przeciwlotniczych.

Problem polega na tym, ze formacje pierwszego rzutu tworzyli żołnierze po intensywnym, dwuletnim szkoleniu, którzy ćwiczyli codziennie, a nie przez dwa dni w miesiącu. Co więcej w którym to szkoleniu nacisk kładziono na umiejętność strzelania.

W starciu z normalnym, współczesnym wojskiem ginęliby setkami. Jedno, głupie Su-22 przenosi na tyle broni, by rozbić niemiecką dywizję.

Jeśli jednak Wehrmacht walczyłby z formacjami stosującymi jego taktykę, lub partyzanckimi tylko gorzej uzbrojonymi (główną siłą niemieckiego batalionu piechoty wg. A. Rawski „Piechota w II wojnie światowej” wyd. MON 1984, było 6 moździerzy kalibru 81 milimetrów i 14 ckm-ów, raczej nic nie wskazuje, by OT w ogóle miało mieć równorzędną broń) to nie skończyłoby się to dobrze dla OT, nawet pomimo tego, że pojedynczy żołnierz tej formacji ma większą sile ognia od żołnierza Wehrmachtu.

Szpiegujące telewizory:

Kiedy pisałem książkę temat elektronicznego szpiegostwa był znany, aczkolwiek nie wychodził chyba poza środowiska komputerowców i środowiska miłośników teorii spiskowych. Co znaczy, że jeśli chodzi o normalne społeczeństwo, to nie słyszało ono o nim.

Obecnie świadomość znacząco wzrosła, a tematyka ta żyje sobie nawet w mainstreamie. W zasadzie to po Snowdenie zagadnienie się wręcz strywializowało.

Wtedy szpiegujący telewizor był dla społeczeństwa science fiction, dziś jest codziennością. Nawiasem mówiąc dziś pewnie bohaterowie się z nim tak nie bawili, jak robią to w książce, tylko wpisali hasło „Admin Admin” i byłoby po problemie.

Sama idea urządzenia, zestawionego z Orwellowskim teleekranem zaczerpnięta została z materiałów prasowych Google. W pewnym momencie roku 2013 wymieniona firma przedstawiła urządzenie, które obserwowało swojego właściciela „rozumiało mowę” (a raczej: identyfikowało słowa kluczowe i analizowało jego historie przeglądań), a następnie podsuwało mu odpowiednie reklamy.

Tak nawiasem mówiąc dziś są nawet lepsze uradzenia. Przykładowo, jeśli ktoś ma WiFi, to komputer jest w stanie śledzić każdą jego czynność posługując się odbiciem fal radiowych, jak radar.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Autoreklama, Książki i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

9 odpowiedzi na „Pisarz science fiction, a rzeczywistość – co udało mi się przewidzieć, a co nie:

  1. Grisznak pisze:

    Ze śmigłowcami to są cuda na kiju – ostatnio nawet Amerykanie proponowali nam zakup Vipera i Venoma, ale znowu cholera wie, jak to będzie. Zwłaszcza, że transportowych nie mamy, a nasze Mi-24 nie posiadają nawet ppk. Zaś ostatnio pojawiły sie głosy, że w służbie będą jeszcze ze… 20 lat.

  2. slanngada pisze:

    Hyyy!
    Coś ty najlepszego uczynił! Dzięki twoim książkom nazistowscy agenci z tamtej rzeczywistości przeniknęli do naszej i sabotują naszą armię.

  3. Jakub Ślęzak pisze:

    Będę brutalnie szczery – Twój opis go i sprawy algorytmów zajmujących się tą grą to praktycznie bełkot. Znam i tę grę, i wiem co nieco o SI. Ten akapit to ciąg nieprawdziwych zdań, nie masz pojęcia o czym piszesz.

    Poza tym stwierdzenie, że „Ten, co walczy z potworami” to „być może najtrwalsze science fiction wydane w ciągu 20 lat w Polsce” wywołało u mnie atak śmiechu. W tej książce są wampiry i wilkołaki, to nie jest science-fiction, o „hard” nie wspominając.

  4. Karoluch pisze:

    „Mały, lekko opancerzony, za to z dużą ilością systemów zwalczania elektronicznego i aktywnego, a co więcej tani. ” – Nafaszerowanie elektroniką wyklucza taniość.

    Anders to nie był Rosomak z dużą armatą. Co jest widoczne na pierwszy rzut oka, bo Rosomak to pojazd kołowy, a Anders gąsienicowy. Rosomak z dużą armatą to Wilk, była taka koncepcja, szczęściem umarła. http://www.defence24.com/253109,mspo-2015-koncepcyjny-rosomak-z-armata-120-mm
    Anders nie był koncepcją złą, ale jako bojowy wóz piechoty, a nie „wóz wsparcia ogniowego”. Też nie był żadnym cudem techniki, ale po prostu składakiem z istniejących części poskładanych do kupy tak by jeździł.

    PL-01 Concept był oklejowym dyktą CV90, który sam bez dykty jest bardzo dobrym bojowym wozem piechoty i nie miałbym nic przeciwko temu by Wojsko Polskie posiadało go na wyposażeniu.

    Borsuk to nie jest żaden pokrak. Ani przebudowany BWP-1, to twierdzenie jest absurdalne. Są pewne problemy z Borsukiem, głównie takie czy w ogóle jest sens jego budować, zamiast kupić licencję na CV-90 albo ASCOD, no i ten nieszczęsny wymóg pływania, ale ma być też na szczęście dopancerzona wersja niepływająca. Nie widzę podobieństw między nim, a BWP-1 innych niż to że też ma być bewupem, ma pływać i ma być używany przez Wojsko Polskie. „do której wsadzono nawet gorsze działko niż, w oryginał,” – bzdura. Ma być to sama działko automatyczne kalibru 30mm jak w Rosomaku, o lepszych zdolnościach ppanc niż niskociśnieniowy złom z BWP-1 kalibru 73mm. Większy kaliber nie zawsze lepszy… A taka uwaga, Borsuk niepływający ok. 30 ton, BWP-1 14 ton. Jest też podnoszona kwestia, że kaliber 30mm jest za mały i lepiej było pójść zgodnie ze światowymi trendami w 35 lub 40mm.
    http://www.mspo.defence24.pl/654631,mspo-2017-premiera-borsuka
    „Jedno, głupie Su-22 przenosi na tyle broni, by rozbić niemiecką dywizję.” – Czyli ile? Bo masa uzbrojenia wynosi do czterech ton. Oczywiście można je różnie konfigurować. To wystarczy? Do zniszczenia sztabu z pewnością, ale chyba mówiąc całą dywizję to miałeś więcej na namyśli.

    „Jeśli jednak Wehrmacht walczyłby z formacjami stosującymi jego taktykę, lub partyzanckimi tylko gorzej uzbrojonymi (główną siłą niemieckiego batalionu piechoty wg. A. Rawski „Piechota w II wojnie światowej” wyd. MON 1984, było 6 moździerzy kalibru 81 milimetrów i 14 ckm-ów, raczej nic nie wskazuje, by OT w ogóle miało mieć równorzędną broń) to nie skończyłoby się to dobrze dla OT, nawet pomimo tego, że pojedynczy żołnierz tej formacji ma większą sile ognia od żołnierza Wehrmachtu.” – Jakby te CKM to było coś takiego. Otóż ckm w warunkach tamtego Werhmachtu to był MG-34, czyli ukm. No w sumie co za różnica. Postawić MG34 na trójnogu i masz ckm, na dwójnogu i ukm. Ciekawsze jest kiedy Niemcy zaczęli zwykle drużyny piechoty wyposażać w ukm, a nie karabiny maszynowe na szczeblu kompani czy batalionu w jakiś drużynach ckm. WOT ma mieć UKM-2000, czyli jak widać broń tej samej klasy, ale nowocześniejsza. Moździerze także, granatniki ppanc i rewolwerowe też się znajdą. Dodatkowo WKW Wilk, czyli broń, która spokojnie przebije pancerz każdego wczesnowojennego niemieckiego czołgu, no bo skoro Ur mógł je zwalczać, to broń o większych możliwościach tym bardziej.
    I tu nie bronią idei WOT i jej realizacji, która w warunkach polskich jest robiona źle, ale piszę o tym wyposażeniu, które nie jest tak tragiczne jak to opisujesz w porównaniu do tego starożytnego niemieckiego batalionu.
    https://web.facebook.com/militarium.net/photos/a.222710007782588.65155.123486444371612/1511184462268463/?type=3&theater
    https://web.facebook.com/militarium.net/photos/a.222710007782588.65155.123486444371612/1511188298934746/?type=3&theater

  5. To ja tylko co do Wrocławia…

    Dworzec Główny wraz z przyległościami został zrewitalizowany (w pełni; bez „”) w latach 2010-2012. projekt bardzo udany BTW.
    Faktycznie te wszystkie paskudne budy z bułami zniknęły. I dobrze. To było potworne zło, nawet mimo tego, że były słynne ze swoich knysz. Teraz jest czyściej, ładniej, lepiej i oczywiście drożej, ale buły nadal można jeść, bo sklepiki są 🙂

    Co do większego obżerania się przez podróżnych to jest KFC i McD. Nie wiem czy to hipsterskie knajpy, ale wielokrotnie widziałem tam zwykłych ludzi, którzy mi na hipsterów nie wyglądali.

    Gdyby ktoś chciał zjeść coś bardziej strawnego to z tyłu Głównego wyrosła niedawno gigantyczna galeria Wroclavia, w której można poszukać czegoś mniej „hipsterskiego”, ale nie dam gwarancji sukcesu. Jak ktoś ma więcej czasu to w okolicy jest pełno ciekawych, niestety nie tanich, restauracji.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s