Maj był dość nieudanym miesiącem jeśli chodzi o lekturę. Udało mi się w jego trakcie przeczytać zaledwie trzy książki. Winnych łatwo wskazać: duża aktywność zwiedzających w pracy, przez których nie mogłem czytać, oraz urlop, który tym razem postanowiłem spędzić aktywnie. W efekcie czego w tym miesiącu padły jedynie trzy pozycje.
Miesiąc nie minął na przyjemnej lekturze także z innego powodu: oszwabili mnie na Allegro. Zamówiona książka („Kocioł” Larrego Bonda) nie przyszła, mimo wpłaconych pieniędzy. Pierwszy raz mi się coś takiego zdarza.
Przeczytanymi pozycjami natomiast były:
Armia rzymska: Od czasów cesarza Galiena do bizantyjskiej organizacji themowej
Ocena: 7/10
Jak łatwo zgadnąć jest to kolejna pozycja historyczna. Tym razem jest to wydanie dość starej i niestety pod wieloma względami przestarzałej, acz klasycznej pracy pochodzącej z początków zeszłego stulecia.
Jak łatwo zgadnąć omawia ona strukturę armii rzymskiej (cesarstw wschodniego i zachodniego) w schyłkowym okresie tego ostatniego. Praca jest bardzo dokładna i dość rzetelna, aczkolwiek napisana trudnym, zagmatwanym językiem. Autor, jak to Niemiec ma tendencje do pisania długich zdań długimi słowami, które ledwie mieszczą się na stronach. Podaje też w wielu miejscach informacje siłą rzeczy dziś nieaktualne, oraz lansuje poglądy, których dziś nie da się już wybronić. Momentami też stara się przepychać swoje interpretacje w sposób niekiedy dość śmieszny np. tłumacząc bucellari jako „zjadaczy wykwintnego pieczywa”, podczas gdy zwrot ten najczęściej przekłada się na „zjadaczy sucharów”. Oznaczał on najemnych żołnierzy z drużyn prywatnych, w których autor upiera się widzieć ludzi o wysokim statusie społecznym i udowadnia to posuwając się do opisanej wyżej, słownej ekwilibrystyki.
Ogólnie rzecz biorąc jednak jest to książka niezła. Osobom zainteresowanym tematem w prawdzie radziłbym zacząć od jakiegoś, nowszego i bardziej aktualnego opracowania, aczkolwiek sam uważam, że skorzystałem na jej lekturze.
Niebo ze stali:
Ocena: 8,5/10
Trzeci tom Opowieści z Meechiańskiego Pogranicza. Tym razem spotykają się ze sobą postacie Wchodu i Północy, a losy poszczególnych bohaterów zaczynają się powoli splatać. Główną osią fabuły jest jednak powrót zamieszkującego wozy ludu Verdano na ich rodzime stepy oraz trudne relacje łączące ich z innymi plemionami koczowników.
Ponownie Wegner bardzo dobrze łączy motywy i wątki znane już z twórczości Feliksa Kressa (moralnie ambiwalentni bohaterowie i twarde, żołnierskie życie, próby wydarcia tajemnic z otaczającego bohaterów, nie do końca rozumianego świata) z tymi z prozy Davida Gemmelna (epickie bitwy, bohaterstwo i poświęcenie).
Główną atrakcją książki jest więc pełne rozmachu starcie między Verdano, a Sekoliatczykami, będące, podobnie jak walki w poprzednich tomach prawdziwym „gunpornem”. Do tomu czwartego przeszedłem więc prawie płynnie, z niewielką przerwą na inną lekturę.
Władca pierścieni: Drużyna pierścienia
Ocena: 10/10
W tłumaczeniu Marii Skibniewskiej (czyli klasycznym).
Nie jest to w moim wypadku nowa lektura. Przeciwnie: Władcę pierścieni czytałem już przynajmniej osiem razy (co najmniej trzy razy w podstawówce, najmniej dwa razy w liceum, w tym raz w wydaniu prawdziwie-Łozińskiego, jak wchodził film, najmniej raz na studiach, oraz najmniej raz po studiach, gdy kupiłem sobie wreszcie własnego), jednak ostatni raz musiało mieć to miejsce z 10 lat temu. Potem brak czasu sprawił, że nie wracałem do lektury więcej. W sumie to nawet trochę się bałem, tym bardziej, że zeszłoroczna powtórka trylogii filmowej byłem raczej rozczarowany.
Niedawno wróciłem. Spowodowane było to wyrwą w planie czytelniczym spowodowaną tym nieszczęsnym problemem z „Kotłem”. I muszę powiedzieć, że…
O Jezu! Jakie to dobre!
„Władca pierścieni” jest, nawet po dziś dzień książką inną. Koncentruje się raczej na budowaniu świata, niż na szybkiej akcji i pogoniach, nie korzysta z ogranych, hollywoodzkich chwytów dramatycznych, ma raczej powolną, stateczną fabułę.
Jednocześnie z każdym czytaniem znajduje w nim coś zupełnie nowego, co wcześniej mi umknęło. Czy zauważyliście na przykład jak duszna, toksyczna atmosfera panuje w Shire? Albo jakim romantykiem jest Gimli? Lub też że Sam to taki trochę nieśmiały intelektualista, a nie żaden wiejski prostaczek, jak go często malują?
Strasznie mi się ta książka podoba. A to dopiero pierwszy tom. Ten najsłabszy w dodatku.
„„Władca pierścieni” jest, nawet po dziś dzień książką inną. Koncentruje się raczej na budowaniu świata, niż na szybkiej akcji i pogoniach, nie korzysta z ogranych, hollywoodzkich chwytów dramatycznych, ma raczej powolną, stateczną fabułę.” – Prawda.
Dla mnie w tym tkwi wielkość tej książki. Przecież to jest takie dobre. Ja tam widzę mnóstwo dramatyzmu, powolnie rosnące napięcie. Ja po dziś dzień pamiętam jak pierwszy raz czytałem i na mnie wielkie wrażenie robiła tajemnica Morii. Co tam się stało. Najpierw wspomniana na naradzie u Elronda, a potem po fiasku przejścia przez góry bohaterowie zmierzają tam. I ta tajemnica co się tam w ogóle stało. Na końcu zaś Balrog.
Właśnie w takich scenach jak walka z Balrogiem to ja widzę prawdziwy dramatyzm. Nie jak w nowych książkach, czy filmach, które przypominają teledysk od jednej spektakularnej walki do drugiej, kilka minut przerwy między nimi, a one wszystkie zlewają się w jedno i już wrażenia nie robią. Nawet w starych Gwiezdnych Wojnach to pojedynków na miecze świetlne to mieliśmy jeden w Imperium Kontratakuje i jeden w Powrocie Jedi i to robiło wrażenie, a nie balety ze skakaniem jak w nowych Gwiezdnych Wojnach.
W Powrocie Króla moje ulubione jest oblężenie Minas Tirith, a tam dwie sceny z Królem Nazgulów, jego konfrontacja z Gandalfem i pojedynek z Eowiną. To drugie, to jest coś, nie taki balet, bez morgenszterna, skoków i głupot jak w filmie, prosta wymiana, trzy ciosy, ale ile w tym napięcia ja widzę. Dla mnie Powrót Króla to kwintesencja epickiego fantasy.
A to znasz?
Nie, tego wcześniej nie znałem. Za to lubiłem to zawsze: https://www.youtube.com/watch?v=edRu9SGmm4E&list=PLpSuFmBioWNHlL25rLGVFse_FOUu1BJZw&index=2
BTW – że tak powrócę do pytań sprzed niemal półtora roku.
https://fanbojizycie.wordpress.com/2016/02/22/operacja-przeczyszczenie-nr-2/
O ile o upadającym cesarstwie napisałeś w miarę szybko, to pozostałych rzeczy nie kojarzę, żebym tu widział.
A o niektórych pisałeś, że już nawet zacząłeś, bądź zaczynasz. Czyżby więc od ponad roku czekały w archiwum?
O! Ty żyjesz!
O szpiegostwie był, o stworach z japońskiego folkloru też. Z syndromów zrezygnowałem, z Gravesa również, ale chyba do niego wrócę niebawem. „Jak zacząć” mnie przerosło. Jeśli chodzi o „w to się kiedyś grało” to niestety wygląda na to, że nie mam energii, żeby regularnie pisać na jeden temat.
Cykl o tworzeniu światów miałem nadzieję skończyć, ale udało mi się napisać tylko jeden tekst z cyklu. Tekst o 40:1 czeka na lepsze czasy.
No cóż – żyję, ale nie za bardzo mam czas, żeby regularnie odwiedzać blogi, a tym bardziej wszystko czytać, czy komentować.
Będę musiał uważniej poszukać tamtych tekstów w takim razie.
Ale zacytuję cię z przywołanego wpisu:
„O tworzeniu świata fantasy mam w tym momencie 3 teksty w archiwum”
Więc jak? Miałeś trzy, a teraz masz tylko jeden?
Obecnie mam ich 7 z planowanych 14.
Całkowita zgoda co do „WP”.
A zwróciliście uwagę na to, że północno-zachodnia część Śródziemia to (w Trzeciej Erze) w pewnym stopniu postapo czy tam Dark Ages?
Czego, zdaje się, nie dostrzegają czytelnicy krytykujący Tolkiena za nierealistyczny świat (państwa, ekonomia itp.)
(Tak, wiem, że z drugiej strony w zamyśle autora wcale nie miał być taki realistyczny).
„Napadli nas ludzie z Karn Dum.”
No dobre to po prostu jest 🙂
Tak, jest bardzo słabo zamieszkane. Trochę Dunedainów, kilku ludzi w Dale, trochę leśnych ludzi tu i ówdzie, niedobitki elfów po bokach, krasnoludy w Górach Błękitnych oraz Hobbici w środku.
W zasadzie to nic dziwnego, że Hobbici siedzą w Shire, gdzie osłaniają ich granice naturalne i nie zadają się ze światem zewnętrznym. Zwyczajnie nie ma tam z kim gadać.
Heh.
W zeszłym roku trzeci raz czytałem Lotra i nie uważam tego za dobry pomysł.
Za trzecim razem powieść mnie strasznie wynudziła, może to kwestia przekładu Skibiniewskiej bo za pierwszym razem i drugim czytałem w wersji Łozińskiego, ale w pewnym momencie najbardziej dramatyczne fragmenty przelatywałem ze znudzeniem. Totalnie obojętne było mi czy Aragorn zginie, czy go krucy zjedzą, wsio ryba. O tyle istotne, że w tym samym czasie odświeżałem sobie po raz trzeci GoTa i tam nadal przejmowałem się losem Starków. Imho wyżej cenię Filmy, zwłaszcza hobbita.
Nie wiem. Ja przy okazji wyjścia Tańca Ze Smokami zrobiłem powtórkę z Gry o Tron i już mnie tak nie wciągała. Być może dlatego, że znałem już wszystkie plot twisty.
Czytałeś Łozińskiego czy Pseudo-Łozińskiego? Starą, średnią, czy nową Skibniewską? Były tam Gryfy i Włóczykije, czy Krzaty i Łaziki?
Przepraszam, że dopiero teraz odpowiadam, zapomniałem o tym wątku.
W moim łozińskim były łaziki i krzaty. Imho łazik bardziej pasuje do kontekstu w jakim mówiono o Aragornie.
Co do gry o tron, widzisz, mi tam znajomość twistów nie przeszkadza, Dla mnie najważniejszy był styl prowadzenia opowieści. Chyba w tym problem, dużo starego fantasy jest bardzo pisana jakby była rozbudowanymi streszczeniami. U Tolkiena i tak jest kilka razy lepiej, zwłaszcza we fragmentach o niziołkach.