Jakiś czas temu Velahrn zaproponował napisanie tekstu o życiu ze swojego hobby. Postanowiłem pociągnąć temat, zaczynając od studiów w kierunku, który się lubi, a potem przejść do innych dziedzin. Niemniej jednak pierwszy punkt rozrósł się tak bardzo, że postanowiłem wpis rozbić na dwie części.
Pierwsza będzie traktowała o studiowaniu tego, co nas interesuje oraz o micie humanisty.
Otóż: jak powszechnie wiadomo studiowanie na kierunkach humanistycznych, jak stosunki międzynarodowe, archeologia, historia i historia sztuki, filozofia, wszelkiej maści filologie, dziennikarstwo, europeistyka, pedagogika etc. jest pewną drogą do bezrobocia.
Ile w tym jest prawdy?
Nie tylko humaniści:
Otóż: prawdy jest w tym wiele. We współczesnych czasach dyplom ukończenia szkoły wyższej nie gwarantuje ani zatrudnienia, ani też dobrej płacy. Zjawisko to dotyczy jednak nie tylko humanistów, ale też i absolwentów innych kierunków. Osobiście znam informatyka, który pracuje na kasie w supermarkecie, inżyniera lotnictwa, który jest nocnym stróżem, weterynarza, który pracuje w ZOO jako czyściciel wybiegów. Także znaczna cześć lekarzy zatrudniona jest w przychodniach zdrowia, jako lekarze pierwszego kontaktu, za pieniądze niższe, niż dostaje kasjerka w Biedronce czy Lidlu.
Przykra prawda o studentach:
Sytuacja taka wynika z kilku czynników. Pierwszym jest jakość materiału, który udaje się na studia. Bo powiedzmy sobie szczerze: „jaki człowiek, taki doktorat”. Niestety, należy stwierdzić to uczciwie: niezależnie od uczelni i kierunku około 50 procent absolwentów nie nadaje się do studiowanych przez siebie zagadnień (w wypadku obecnych uczelni humanistycznych powiedziałbym, ze jest to 80 procent, pogląd ten uzasadnię w punkcie o Pacanówce). Tak było zawsze i tak zawsze niestety będzie.
W dawnych czasach znaczna cześć studentów szła na uniwersytet, ponieważ uciekała przed wojskiem. Obecnie znaczna cześć idzie, bo rodzice każą, bo „będziesz pierwszym w naszej rodzinie bez dyplomu”, dlatego, że są przekonani, że tym sposobem zagwarantują sobie prace, dlatego, że ich pracodawcy chcą zaoszczędzić na opłatach, gdyż zatrudniając studenta mają ulgi. Wielu też idzie na studia dlatego, że nie mają pomysłu na życie.
Zawsze też na mniej prestiżowych kierunkach było wielu „spadochroniarzy”. Na kierunkach humanistycznych: ludzi, którzy nie dostali się na prawo. Na biologii: niedoszłych lekarzy. Na matematyce: informatyków. Na kierunkach artystycznych: nieudanych architektów.
Czasem przynosi to skutki zupełnie niezgodne z duchem danego kierunku. Przykładem jest psychologia, która przyciąga ludzi z nierozwiązanymi problemami.
Na kierunkach elitarnych, jak prawo, informatyka, farmacja, architektura, medycyna etc. z drugiej strony pełno jest dzieci bogatych rodziców, których tatuś i mamusia wepchnęli na studia, nierzadko mobilizując wszelkie zasoby i lejąc dzieciaka pasem, żeby tylko się dało. Ludzie tacy często nie mają serca do swojego kierunku lub też brakuje im odpowiedniej postawy psycho-intelektualnej, by mieć szanse się w swojej dziedzinie sprawdzić. Często wiec koniec końców trafiają na podrzędne stanowiska typu „kasjer w aptece kolegi tatusia”.
Prawda jest natomiast taka, że nikt nie chce ludzi z dyplomem, za to poszukuje ludzi z umiejętnościami. Których to osobnik, zainteresowany wyłącznie tym, by pięc lat pić na koszt rodziców raczej posiadać nie będzie.
Istnieją mniej i bardziej poszukiwane kierunki:
Po drugie: faktycznie kierunki humanistyczne nie należą do najbardziej rozchwytywanych. Problem w tym, że nie są one jedyne. Istnieje bardzo dużo innych, których absolwenci mają trudności ze znalezieniem pracy w zawodzie. Do tej kategorii zaliczyć można między innymi wszystkie kierunki artystyczne, wszystkie nauki przyrodnicze i o Ziemi, jak biologia, chemia, fizyka, geografia, geologia, astronomia etc. oraz znaczną cześć kierunków ekonomicznych, matematycznych i rolniczych.
Tak sam jest tez ze studentami AWF oraz mojej ulubionej turystyki.
Mimo buty ich adeptów problem dotyczy też kierunków inżynieryjnych, w szczególności takich jak metalurgia, górnictwo, informatyka w specjalizacji nauczycielskiej, ceramika czy przysłowiowe niemal odlewnictwo zwane też niekiedy olewnictwem.
Dlaczego więc to humaniści stali się symboliczni?
Humanistę wyprodukować łatwo:
Ponieważ, w porównaniu z powyższymi kierunkami humanistę wyprodukować jest łatwo. I – co równie ważne – łatwo jest walić ściemę, że coś takiego się robi. Wiecie: artysta musi umieć rysować lub śpiewać. Matematyk: liczyć. Informatyk: włączyć komputer. Celem wyprodukowania profesjonalnego olewnika potrzeba zbudować piec odlewniczy. Humanista, przynajmniej w teorii powinien być oczytany. W praktyce wiele elementów jest subiektywne. Tak wiec humanistę może zapytać na egzaminie „Czy kojarzy pan nazwisko Adolf Hitler” z jednej strony, lub też „Proszę wyłożyć trzy teorie pochodzenia państwa polskiego”. A potem udawać zachwyt nad jego wiedzą.
Po drugie: humanistom wystarczy troch książek, które zwykle gdzie i tak w mieście są. Nie trzeba im urządzać żadnych pracowni komputerowych, basenów, hal sportowych, pieców odlewniczych… Są tani.
Efektem jest nadprodukcja humanistów, w szczególności na kierunkach maksymalnie subiektywnych i nieprzydatnych jak stosunki międzynarodowe, kulturoznawstwo czy etnografia. Uczelnia wyższa wyspecjalizowana w tych dziedzinach działa np. w Ciemnogrodzie.
W Ciemnogrodzie działają też dwa licea, dwie zawodówki i dwa technika. W moich czasach w obydwu liceach było 8 oddziałów, a w zawodówkach i technikach 16. Pod zawodówkami też non stop stał radiowóz i karetka, bo ich uczniowie dźgali się czasem nożami. Dziś radiowóz stoi pod „elitarnym” ongiś liceum (karetka niet, bo pogotowie znajduje się 100 metrów od niego), które nadal ma 8 oddziałów. To mniej elitarne tez ma 8 oddziałów, jedno technikum zlikwidowali, zostały jeszcze dwie zawodówki, z których jedna przy życiu trzyma się wyłącznie dlatego, że jej dyrektorka jest kochanką burmistrza.
Jako, że ludzie w tym czasie nie zmądrzeli wniosek jest prosty: cale matołectwo idzie do liceów, a potem na studia. Oba licea zresztą mają oddziały „A”, gdzie uczęszczają sami potomkowie lekarzy i dyrektorów, „B” gdzie jak twierdzi mój byly wychowawca i obecnie dyrektor jednego z liceów „Idzie taka młodzież, jaka kiedyś do nas chodziła” i pozostałe 6, gdzie idą inni absolwenci.
Którzy idą potem na studia. Najczęściej do Ciemnogrodzkiej Uczelni Wyższej.
Pacanówka i jej absolwenci:
Ciemnogrodzka Uczelnia Wyższa nazywana jest w naszym mieście oraz w jego terenie metropolitarnym „pacanówką”, a chwalebny ten przydomek zawdzięcza wysokiemu poziomowi kształcenia.
Mieliśmy kiedyś na praktykach studentki tamtejszego dziennikarstwa. Potem kierunek ewoluował i nazywał się „dziennikarstwo i nowe media” a obecnie już tylko „nowe media”. Wykładany jest na uczelni wyższej, która nie ma nawet porządnej pracowni komputerowej.
Uwierzycie, ze miały one przez 3 lata studiów tylko 3 godziny warsztatów fotograficznych i 3 godziny warsztatów Photoshopa? Większość wykładowców nie miała doktoratów? Program składał się głownie z historii literatury, a wykładały go polonistki ze szkół podstawowych?
I to był to kierunek, który faktycznie dałoby się zrobić dobrze. Wystarczyłoby nauczyć tych biedaków porządnie fotografować. Jedno zdjęcie w agencji microstockowej przynosi statystycznie 1 centa miesiecznie dochodu. Zgromadzenie portfolio 30-40 tysięcy zdjęć powinno więc wystarczyć na całkiem godne życie. Oczywiste zebranie takiego portfela to ciężka praca. Jednak w ciągu pięciu lat studiów powinno się udać zgromadzić z połowę.
No, ale najpierw na uczelni musiałaby być choć jedna osoba, która wie, co to jest fotografia stockowa (rzecz podstawowa dla dziennikarza). I co to są agencje fotograficzne.
Po prostu płakać się chce, gdy słucha się o takich rzeczach.
Do czego przydaje się humanista?
Wszystkie te elementy sprawiają, ze obecnie 80 procent studentów na kierunkach humanistycznych nie nadaje się do pracy w swoich zawodach.
Niemniej jednak istnieje drugi problem. Otóż: zarówno dla humanistów, jak i wymienionych już wcześniej kierunków przyrodniczych, jak biologia, chemia, fizyka, geografia i geologia nie ma za dużo pracy.
Generalnie studenci kierunków akademickich mogą pracować w dwóch miejscach: albo w branży edukacyjnej, albo w branży R&D (badania i rozwój). Podstawowa jest oczywiście specjalizacja nauczycielska, która występuje na większości tych kierunków. Druga specjalizacja to natomiast rożne branże badawcze. Na historii tego typu specjalizacja to archiwistyka.
Wbrew temu, co mówią korwiniści są to ważne dziedziny życia, które państwo zabezpieczyło, gdyż są strategicznie istotne dla jego funkcjonowania. Problemy jednak są dwa. Po pierwsze: niż demograficzny, gnębiący nasz kraj już od blisko 20 lat. Powoduje on, że szkoły, w tym uczelnie wyższe walczą o przetrwanie, a miejsc pracy dla nowych nauczycieli nie ma.
Po drugie: branża R&D bardzo mocno w naszym kraju kuleje. Państwo na naukę przyznaje niewielkie pieniądze, dużo mniejsze niż czołowe państwa zachodnie. Nawet obecne działania mające „stymulować innowacje” to raczej teatrzyk pod media, niż faktyczna chęć zmienienia czegoś (50 tysięcy nagrody za projekt samochodu elektrycznego? Przecież jedna godzina pracy biura projektowego to koszt prawie 400 złotych!). Tesli chodzi o firmy prywatne, to powoli coś w naszym kraju się zmienia. Jednak przedstawiciele mojej grupy wiekowej już pewnie na te zmiany się nie załapią. Może następne pokolenie?
Na pytanie: co może robić historyk w firmie R&D jest prosta odpowiedz: może być archiwistą.
Trzecim problemem są rozliczne patologie naszego życia. Przykładowo znam instytucję kulturową, gdzie od 20 lat toleruje się konserwatora zabytków-alkoholika. Dyrektor trzyma jednak faceta, bo „on taki biedny i trzeba mu pomóc”, w chwili, gdy młodych konserwatorów, którzy pracowaliby za możliwość odrabiania pańszczyzny jest na pęczki. A prawdę mówiąc, niezależnie co by ów młody konserwator nie zrobił, to gorzej by nie było. Sytuacja poprawiła by się nawet, gdyby zlikwidować etat. I obawiam się, ze takie przypadki, zwłaszcza w mniejszych miastach liczyć należy na pęczki.
Czy wszyscy humaniści maja źle?
Wiecie co?
Spora część moich znajomych humanistów ma po 3 tysięcy złotych na rękę. Jak nie z pracy na etat, to z innych źródeł.
Są też tacy, którzy nie mają, ale udało im się znaleźć etaty, na których nie muszą pracować więcej, niż godzinę dziennie, a i to nie ciężki.
Są też i tacy, którzy owszem, pracują ciężko, za to w zawodach, które kochają.
Czy warto iść na studia zgodne z zainteresowaniami?
Powiem uczciwie: nawet najbardziej prestiżowe studia nie gwarantują zatrudnienia, jeśli nie są poparte umiejętnościami i pasją. Dotyczy to wszystkich dziedzin. Można ukończyć informatykę i zostać programistą w Google, albo instalować Windowsy w Pogotowiu Komputerowym. Można ukończyć medycynę, zostać kardiologiem i kosić 8 tysięcy za jeden dyżur. Albo lekarzem pierwszego kontaktu i mieć 2,5 tysiąca na rękę oraz wyjątkowo uciążliwą pracę. Można skończyć prawo i zostać adwokatem, albo nie dostać się na aplikacje. W moim mieście najwięcej studentów prawa zatrudnia sortownia jajek. I to nie dlatego, że tak często się procesuje.
Prawdę mówiąc nie jestem w stanie uwierzyć, jak ktoś, kto nie jest absolutnym nerdem tych zawodów jest w stanie udźwignąć presje związaną ze stałym doskonaleniem się w nich, podnoszeniem kwalifikacji czy wiążącą się z nimi odpowiedzialność.
Co do mniej poszukiwanych zawodów: z tego, co widzę od 10 do 25 procent absolwentów kierunków humanistycznych faktycznie pracuje w swoim zawodzie. Przy czym należy pamiętać, ze 50 do 80 procent ludzi zwyczajnie nie nadaje się na swój kierunki. Co do tych, którzy się nadają: jak widać skuteczność jest pięćdziesięcioprocentowa.
Przy czym moim zdaniem idąc na studia z musu, „bo są dobre” lub wręcz „bo trzeba mieć jakieś studia” masz blisko 100 procentowe szanse trafienia na kierunek, na który się nie nadajesz. I skreślony będziesz już na początku.
Nadprodukcja studentów jest wszędzie, a dobrze poprowadzonych kierunków nie ma nigdzie.
Mówię to z własnego doświadczenia po całkiem nowoczesnym i podobno prestiżowym kierunku Nanotechnologia na jednej z pańtwowych uczelni wyższych. Gdyby nie nasz zapał i dobre dogranie się z znajomymi to nic bym nie wiedział na temat nanotechnologii i potrzebnych do jej opracowywania narzędzi (np. modelowanie molekularne). Na nowoczesnych kierunkach dalej wykładają ludzie myślacy w kategorii „technologia się nie zmienia, a z komputera wszyscy za chwile nie będą korzystać, bo kartka jest lepsza”. Mój promotor, który naprodukował publikacji na temat materiałoznactwa nie zwarza na poważne błędy w tej pracy, a uczą się z niej wszyscy studenci kierunków materiałowych w kraju.
Płakać się chce
Przypomina mi się opowieść znajomej, która robiła doktorat z biologii molekularnej w specjalizacji inżynierii genetycznej.
Badać w zasadzie nie było sensu robić, bo przy sprzęcie, jakim dysponowali, zanim otrzymało się wynik zwykle z zachodnich publikacji dowiadywali się, że już ktoś to zrobił, albo, że wykazał, iż założenia były błędne.
Jeden fałszywy punkt dostrzegam – w wyliczeniu 50% skuteczności studiów. Błąd pojawia się w założeniu, że ludzie pracujący w danym zawodzie wywodzą się z grupy nadających się do pracowania w owym zawodzie. Jakaś korelacja jest, ale na ile silna, trudno mi powiedzieć.
Słoniem w tej całej sprawie jest jedna rzecz: upadek szkolnictwa zawodowego.
Ja prawdę mówiąc nie dziwię się, że nikt nie chce do zawodówek iść. Tym bardziej, jak przypomnę sobie, jak u nas to wyglądało. Tzn. nie wiem, jak wyglądał program. Były jednak szkoły, których absolwenci kształcili się np. na spawaczy lub fryzjerów i mieli stuprocentową pewność, że nigdy pracy nie znajdą.
W moim roczniku (1990) zawodówki w okolicy to było dno i patologia, jeżeli chodziło o uczniów. Nikt normalny tam nie szedł, nawet nie przez ambicję rodziców oraz niechęć do takiej pracy, tylko ze względu na to kto tam chodził.
Jak chodziłem do podstawówki (lata 1985-93) to nauczyciele zawsze powtarzali, że do zawodówek chodzą tylko głąby i nieuki. Stąd taka antyreklama tych szkół.
U nas w latach 1990-97 było tak samo. Przy czym te zawodówki wtedy produkowały bezrobotnych. Pomyślane były pod obsługę lokalnej fabryki, a fabryka się redukowała. Koniec końców z 5.000 osób załogi zostało 50.
Hej, dzięki za dedykację – czekam na część drugą!
Jako lekarz i mąż lekarki pozwolę sobie tylko sprostować – praca lekarza POZ jest dobrze płatna, w niektórych (czyt. mniejszych) miejscowościach nawet bardzo dobrze płatna. Być może akurat u Ciebie w Ciemnogrodzie jest inaczej – w niektórych miejscach istnieją jeszcze takie patologiczne instytucje, jak gminne ZOZ-y, gdzie z kontraktu z NFZ-em pasie się dyrektor (zięć wójta), zastępca dyrektora (jego szwagier), dwóch kierowników, sekretarka, księgowa, kadrowa itd., a lekarze są wyrobnikami. Są jednak województwa (właściwie cały zachód kraju), gdzie POZ-y są niemal w 100 % prywatne, a stawki są zupełnie inne – około 100-120 złotych za godzinę. Ja w Warszawie zarabiam 70/h zł jako właśnie lekarz pierwszego kontaktu – mógłbym spokojnie zarabiać 2x tyle, ale nie chcę się wyprowadzać do jakieś Nowej Wsi czy Woli Dąbrówki.
Prawdziwym problemem młodych lekarzy jest co innego. Otóż, aby zrobić specjalizację, przez 4-6 lata jesteś na tzw. rezydenturze za gówniane 2200 zł na rękę, a jeśli masz pecha, to musisz robić speckę na wolontariacie (czyli za darmo – żyjesz z dorabiania i dyżurów – serio wielu lekarzy tak pracuje!). Moja żona robi internę w dużym szpitalu klinicznym własnie z rezydentury, ma właśnie te 2k z hakiem, a pracuje więcej ode mnie. Dlatego ja jako rodzinny nie narzekam…
To by tłumaczyło, dlaczego mamy tak odmienne zdanie o warszawskich knajpach.
Chciałem dorzuć swoje trzy grosze, ale Velahrn już za mnie to w zasadzie zrobił. Zgadzam się ze wszystkim, co napisał. Od siebie dodałbym jedynie, że te gminne zakłady opieki zdrowotnej płacące lekarzom podstawowej opieki zdrowotnej psie pieniądze to jeden z dwóch wyjątków od reguły, że lekarze zarabiają dobrze (choć, w ich mniemaniu, za mało). Ten drugi wyjątek stanowią lekarze będący nauczycielami akademickimi w katedrach nauk podstawowych, np. anatomii, fizjologii, patofizjologii. Te katedry nie mają w swoich strukturach klinik, a pensja asystenta to mniej więcej 2 tys. zł na rękę. Generalnie rzecz biorąc, prawie wszyscy lekarze zarabiają dobrze, tj. znacznie powyżej średniej krajowej.