Niech będzie pochwalony miłościwie nam panujący Pan Prezes. Ostatni raz u spowiedzi byłem w zeszłym miesiącu. Zadaną pokutę zlekceważyłem. Od tego czasu obraziłem Pana Prezesa następującymi grzechami: czytałem. Miast czytać prawomyślne pozycje Ojca Naszego Z Torunia, czytałem lektury nieprawomyślne, odciągające ducha od myśli o zbawieniu i takie, które umysł nasz kierują ku światu ziemskiemu. Lektury, którymi obraziłem miłościwie nam panującego Prezesa były następujące:
Wschód-Zachód:
Ocena: 8,5/10
Drugi tom twórczości Wegnera, podobnie jak poprzedni dzieli się na dwie części. Akcja pierwszej toczy się na położonych na wschodnich kresach imperium stepach, gdzie swe przygody przeżywa wolny czardan imperialnej jazdy, pod dowództwem Laskolnyka. Jest to weteran wojny, która kilkadziesiąt lat temu niemal nie zniszczyła Imperium i emerytowany generał. W szeregach swojego oddziału skupia wiele facjatkowych osobowości, a jego jeźdźcy owiani są legendą.
Druga cześć toczy swą akcję w wolnym mieście Ponkee-La, gdzie pracuje młody złodziej Alstin. Przypadkowo zostaje on wplatany w intrygę związaną z Mieczem Raegwyra, relikwią pozostałą po wojnie, jaką w przeszłości o władzę nad światem stoczyli bogowie.
Jak poprzednio także i tym razem mamy do czynienia z serią opowiadań dość luźno się ze sobą wiążących. Co więcej, jak zwykle w zbiorach opowiadań także i tym razem niektóre są lepsze, a niektóre gorsze. Niektóre natomiast stanowią po prostu zwykły „gunporn” służący do demonstrowania jakichś, olśniewających gadżetów (w tym wypadku koni).
Ogólnie jednak obserwowalna tendencja jest zwyżkowa, co bardzo mnie cieszy. Pisząc o pierwszym tomie nie wiedziałem trochę, z czym go porównać. Dziś jednak powiedzionym, że Wegner pisze bardzo podobnie do Feliksa Kressa, wykorzystując wiele, podobnych tematów i motywów, przy czym jednak w jego twórczości nie ma nadużywania przemocy do takiego stopnia, że ta staje się bardziej śmieszna, niż straszna ani też pretensjonalnej pseudofilozofii.
Ponownie nie mogę się doczekać maja, kiedy to do moich rak trafi trzeci tom jego cyklu.
Ocena: 8/10
Kolejny powrót do przeszłości. Książka, którą już raz czytałem, strasznie dawno temu. Tak dawno, ze niemal zapomniałem już, jak dziwna jest to powieść.
Fabula rozgrywa sie na przestrzeni tysiąca lat po wojnie atomowej, w opactwie pod wezwaniem świętego Leibkowitza, gdzie pracują mnisi kopiujący książki. Sowiety Leibkowitz był nawróconym grzesznikiem, inżynierem i fizykiem atomowym. Po wojnie założył zgromadzenie mnisze, którego zadaniem było ratowanie i przechowywanie wiedzy do momentu, aż ludzkość ponownie dojrzeje do tego, by zrobić z niej użytek. Z narażeniem życia, mimo anty-technicznych i antynaukowych nastrojów (ludzi nauki oskarżono bowiem o doprowadzenie do katastrofy), które rozgorzały po wojnie ratował książki. W pewnym momencie został jednak rozpoznany jako inżynier i zlinczowany przez tłum.
Fabuła opowiada o mnichach jego zgromadzenia. Tych możemy obserwować na trzech etapach, w trakcie wieków ciemnych i w epoce powszechnego zabobonu, u progu nowego renesansu oraz na ostatnim etapie, u progu nowej wojny atomowej, która ponownie ma zmieść cywilizację.
Prawdę mówiąc książka jest (jak mówiłem) dziwna. Z jednej strony czuć po niej ducha epoki, archaiczne wyobrażenia przyszłości z lat 50-ych, w którym gumiaste potwory i trudno dziś strawne, dobroduszno-prostaczkowate poczucie humoru sprawiają niekiedy, że pozycja traci na swej dramatycznej wymowie.
Trudno też do końca zgodzić się z postulatami autora i morałem jego książki, gdyż proponowane przez niego rozwiązanie, przynajmniej mi, wydaje się równie straszne, jak problem, który ma rozwiązywać.
Niemniej jednak ponura atmosfera i fatalizm powieści po dziś dzień wywierają przytłaczające wrażenie, podobnie jak wizja autora.
Ocena: 7/10
1100 stron nudy.
„Lenna i wasale” traktują o stosunkach feudalnych w średniowiecznej Europie i stanowią rozprawę z pewnym, popularnym wyobrażeniem ich kształtowania się, pochodzącym jeszcze z prac XVII i XVIII wiecznych badaczy, a bezrefleksyjnie powielonym w XIX i na początku XX wieku. Jako, że jest to praca z dziedziny historii prawa raczej nie spodziewałem się, ze będzie szczególnie pasjonująca. Niemniej jednak sięgnąłem po nią, gdyż lektura dotychczasowa wskazywała, że typowy model, pokazywany w szkołach (król nadaje ziemie w lenno rycerzom, którzy obiecują go bronic, ci nadają ją chłopom, by na nich pracowali, wszyscy odbierając od siebie przysięgi feudalne) jest daleki od celności. A dokładniej: w żadnej pracy się z przytoczeniem takich wydarzeń nie spotkałem.
Autor w przekonujący sposób udowadnia, ze model ten jest sztuczny, wygenerowany w dużej mierze przez niedostatek badan nad tematem oraz naginanie faktów do uwalonego od minimum XVIII wieku, fałszywego przekonania.
Zdaniem Reynolds dominującym, przynajmniej we wczesnym średniowieczu sposobem posiadania ziemi była własność alodialna, to jest posiadana na własność. Ta mieli zarówno szlachetnie urodzeni jak i chłopi. Rożnica miedzy jednymi, a drugimi polegała na pokrewieństwie z osobą króla i była oparta czysto na więzach krwi, a nie statusie społecznym (świadomie pomijam niewolników i bezrolnych dzierżawców). Owszem, istnieli bogacze, zwani barones ale nie byli oni szlachtą sensu stricte, a po prostu posiadaczami wielkopowierzchniowych gospodarstw. Inną grupą byli hrabiowie, którzy byli królewskimi urzędnikami, uprawnionymi do ściągania podatków.
Części z hrabiów, zwłaszcza w biedniejszych prowincjach nadano faktycznie lenna, jako uzupełnienie dochodów, jednak były to sytuacje wyjątkowe.
Miedzy VIII, a XI wiekiem osłabienie władzy królewskiej na terenach Franków doprowadziło do tego, że państwa wywodzące się z ich imperium częściowo się rozpadły, a w wielu regionach znacząco wzrosła pozycja hrabiów, którzy uzurpowali sobie prawo do ściągania danin z okolicznej ludności już nie w imieniu króla, ale własnym.
W okresie tym na włoskich uniwersytetach powstały też zręby prawa feudalnego, początkowo jako postulaty proponowanego (a nie istniejącego) systemu prawnego, który powinien zostać wprowadzony.
W XII wieku zręby te zostały przejęte przez władców jednego z post-frankijskich państw: Cesarstwa Niemieckiego, którzy wykorzystali je do konsolidacji swej władzy. Dotychczasowa ludność wolna została oddana post factum w poddaństwo hrabiom. Zagarnięte przez nich bezprawnie przywileje uznano za należne im i pradawne, a ziemie dawnych jednostek administracyjnym przyznano im jako lenna, tworząc tym sposobem szlachtę. Dzięki temu faktowi cesarze niemieccy kupili sobie poparcie.
W XIII wieku z Cesarstwa Niemieckiego model ten rozszerzył się na inne, słabe i pogrążone w anarchii feudalnej lub rozbiciach dzielnicowych państwa, jak Francja, Hiszpania, Anglia czy Polska.
Prawdę mówiąc model ten wydaje się sensowny, a na pewno lepiej oddaje to, co można przeczytać w źródłach lub innych opracowaniach, niż tradycyjny.
Jednak przebijanie się przez 1100 stron analizy aktów własności, by go poznać jest zwyczajnie nudne.
Ptaki polski: Kompletna lista 450 stwierdzonych gatunków
Ocena: 10/10
Wspaniała książka.
Nie będę kłamał, że przeczytałem ją w całości. W zasadzie tylko przekartkowałem (a i to niekompletnie) czytając wyłącznie o gatunkach, które obserwowałem w swojej okolicy oraz o tych, które miały ładne zdjęcia (niestety wszystko wskazuje na to, że te najładniejsze do Polski tylko zalatują).
Niemniej: atlas zawiera fotografie oraz opisy 450 gatunków ptaków, nie tylko typowych dla naszego kraju albo nawet występujących tylko lokalnie, ale też takich, które stwierdzono jeden czy dwa razy na naszym terytorium lub też takich, które w Polsce są już wymarłe. Oczywiście taka liczba nie pozwala na bardzo duże iloci informacji, tak wiec często mamy do czynienia tylko z jednym lub dwoma zdjęciami i krótkim na pół strony, za to dość wyczerpującym opisem (zawierającym informacje o zachowaniu, miejscach gniazdowania i bytowania poza lęgiem danego gatunku, a często też kilka ciekawostek o nim).
Nie wiem jak dla innych czytelników, ale dla mnie książka jest wspaniała. Potrzebna mi była do identyfikowania obiektów, jakie trafiają w obiektyw mojego aparatu. I do tego celu sprawdza się znakomicie. Warta jest dwa razy większych pieniędzy, niż na nią wydałem.
Ocena: 6/10
Ocena: w odróżnieniu od powyższej książki, oraz „Atlasu motyli” i „Atlasu owadów” z tej samej serii wydawniczej ta akurat książka jest słaba. Pozycja opisuje 120 roślin kwitnących, które „spotkać można na każdej lace”, co nie jest szczególnie dużą ilością, ani na przeciętnych rozmiarów łąkę, a ani też na atlas roślin, ale co tam.
Problem w tym, że duża cześć miejsca zmarnowano, bowiem wiele z opisywanych tu roślin trudno nazwać kwiatami, zarówno pod względem potocznym, jak i biologicznym. Tak więc atlas pomoże nam w identyfikacji takich roślin, jak perz, jeżyna, pokrzywa czy aronia, która owszem, kwitnie, ale nie jest dzika, a niemal wyłącznie uprawna.
Podsumowując: kupowałem tą książkę z nadzieją, ze pomoże mi ona w identyfikowaniu roślin, które fotografuje na łące. Niestety, zwiera ona zbyt mało pozycji, a ponadto zbyt wiele miejsca zmarnowano na gatunki nieistotne, by mogła ona wypełnić tą funkcję. Ogólnie więc jej nie polecam jako źródła wiedzy.