Dziś zajmiemy się iluzją kryjącą się za „kiedyś było lepiej” oraz tym, skąd takie przeświadczenie się bierze. Częściowo jest to kontynuacja wcześniejszych tekstów z lutego i stycznia, a częściowo odpowiedź na to, co zobaczyłem na grupach o starych grach.
Tak więc, czy kiedyś faktycznie było lepiej? I skąd biorą się ludzie, którzy tak twierdzą?
Niektórzy po prostu lubią narzekać:
Powody popularności przeświadczenia i tezy, że „kiedyś było lepiej” są różne. Część z nich wynika ze zwykłej, ludzkiej skłonności do narzekania. Przykładowo, należę na Facebooku do grupy „Historyczne bzdury – kółko wzajemnej adoracji”. Jest to relatywnie młoda społeczność, która powstała pod koniec roku 2015. Piszę o tym dlatego, że działa tam dość silne lobby narzekające na ciągły i nieustanny upadek poziomu grupy. Jest to o tyle ciekawe, że lobby to powstało (dramatyczna pauza) dwa tygodnie po otwarciu owej grupy. Jest to niestety cechą charakterystyczną dla tego typu lobby.
Inny przykład: czytałem niedawno wypowiedź, że w dawnych czasach Pegasusa ludzie nie przejmowali się grafiką w grach. W takim razie autor zapewne nie czytał w tamtym okresie czasopism komputerowych (albo nie pamięta już ich treści). Te były bowiem pełne narzekania, że „dziś gracze nie widzą świata poza grafiką, a w dawnych czasach Commodore i Atari liczyła się wartość gry”. Jestem pewien, że w czasach Commodore i Atari ludzie faktycznie nie wypowiadali się w tym stylu, bowiem zwyczajnie wcześniej nie było popularnych komputerów i co za tym idzie, gier komputerowych.
Kiedyś to więcej niż teraz:
„Kiedyś” to faktycznie dłużej niż „teraz”. Z własnej obserwacji widzę, że najczęściej jako okres „kiedyś” w zależności od grupy wiekowej traktowany jest przedział czasowy od 6 miesięcy do około 5 lat, czyli średnia długość życia generacji konsol czy wymiany asortymentu w księgarniach. Tak pojęte „dzisiaj” jest niewątpliwie dużo krótszym okresem, niż „kiedyś”, nawet w dziedzinach relatywnie młodych, jak gry wideo. W starych natomiast, „kiedyś” jest zupełnie gargantuiczne.
Czasem zarzuca mi się, że idealizuję stare fantasy. Nie jest to prawda. Stare fantasy ma zwyczajnie więcej do zaoferowania niż nowe, bo jest go więcej. Mamy w nim takie tuzy, jak Tolkien, Leiber, Vance, Le Guin, Wagner, Howard, Anderson, Zelazny, Gleen Cook, Martin (tak, Martin to juz stare fantasy, ten cykl ma 20 lat), Sapkowski, Rowling… Zliczyć trudno.
Jeśli zestawić to z współczesnym, to wyjdą tego ze trzy ważne nazwiska, które można skwitować krótkim „a ile z tych powieści przetrwa próbę czasu?”. To, że wszystko składa się w 10 procentach z pereł, a w 90 z mułu nie jest warte wspomnienia. Liczy się to, że wobec ogromnej kupy starego, dobrego fantasy stoi maleńka kupka współczesnego fantasy, które można potraktować jako wyjątki od ogólnej reguły, którą jest ciągły upadek świata. Problem polega na tym, że jeśli spojrzy się na problem dzieląc go na kolejne etapy, to widać, że tak pięknie nie było. Idąc dalej tropem przykładu fantasy, etapy te wyglądają mniej więcej tak:
-
Lata 30. to Howard i „Hobbit” Tolkiena
-
Lata 40. to ogólna posucha, ludzie mają inne rzeczy na głowie niż pisanie książek.
-
Lata 50. to „Władca pierścieni”, Vance i Anderson.
-
Lata 60. to powrót Conana, Elrick, „Pan Światła” i „Czarnoksiężnik z Archipelagu”.
-
Lata 70. to powrót mody na Tolkiena, „Kane” Wagnera i „Dziewięciu Książąt Amberu”
-
Lata 80. to wczesny Sapkowski i pierwsze tomy „Czarnej Kompanii”, początek „Świata Dysku” oraz „Płaska Ziemia” Tanith Lee.
-
Lata 90. to szczyt popularności Sapkowskiego, zakończenie Amberu i „Czarnej kompanii” oraz początek „Gry o Tron”.
-
Pierwsze dziesięciolecie to Rowling i szczyt popularności GoT, schyłek Sapkowskiego oraz eksplozja Fabryki Słów.
Patrząc w ten sposób, widać, że w zasadzie cała historia fantasy nie składa się z jednego, wielkiego okresu chwały, zakończonego szarą i jałową współczesnością, ale z wielkiej pustyni, poprzetykanej gdzieniegdzie oazami. Ale jeśli sprasować to do jednego punktu, to faktycznie w tym jednym punkcie będzie sporo chwały.
Bo „kiedyś” rośnie:
Po trzecie, „kiedyś” cały czas się powiększa. Pojawiają się nowości, nowości zyskują sławę, a potem ich popularność spada. Te, które były słabe, znikają gdzieś zapomniane Te, które były dobre, przechodzą do klasyki. I tak to się toczy. W efekcie, z każdym rokiem kupka klasyki robi się coraz większa i większa. Tak więc można wykorzystać dawnych oponentów do narzekania na współczesność.
Wiecie jak to jest: The Wheel of Time turns, and Ages come and pass, leaving memories that become legend. Legend fades to myth, and even myth is long forgotten when the Age that gave it birth comes again.
Przykładem może być zjawisko, które rzuciło mi się w oczy lata temu, w czasach gdy jeszcze wychodziły magazyny komputerowe. W jakimś CDA albo Gamblerze czytałem recenzję przygodówki Neverhood. Recenzent narzekał, że gry, mimo, że dobrej, nie da się porównać ze starymi klasykami, jak Day of Tentacles, gry od Sierry czy Monkey Island. Jakieś pół roku później (a pół roku w tamtych czasach to było więcej, niż pokolenie konsol dziś) wyszło Curse of Monkey Island. I ten sam autor napisał, że gry, chociaż niezłej nie da się porównać z klasykami, jak wcześniejsze części Małpiej Wyspy, gry od Sierry, Day of Tentacles czy Neverhood właśnie… I tak to działa. Każdy wychodzący tytuł jest gorszy od poprzedników.
Możliwość dotarcia do „punktu Avellany”:
Naczelna Tanuki.pl, która kiedyś czytała bardzo dużo fantasy, ogłosiła około roku 2007, że przeczytała już wszystkie dobre książki i w związku z tym nie ma zamiaru więcej czytać. Ja nie jestem aż tak radykalny, aczkolwiek uważam, że Punkt Avellany osiągnę około roku 2020, kiedy to zakończę gromadzenie i lekturę całości w miarę niezłego fantasy, jakie wyszło do tej pory i pozostanę zdany na łaskę Losu i Rynku, zmuszony do czytania jedynie tego, co się na nim ukazuje oraz tego, co mam w swojej biblioteczce. Czyli na głodowanie.
Punkt Avellany związany jest z innym zjawiskiem, które nazwę „spiętrzeniem początkowym”.
Spiętrzenie początkowe wynika z tego, że wchodząc do danego hobby, zastajemy na miejscu (pozornie) nieprzebrany dorobek pokoleń, które były wcześniej. Jest to dorobek najczęściej dobry. Biorąc na warsztat tych kilku pisarzy, których wymieniłem, wyżej mamy zapewnioną lekturę na kilka lat. Tylko wymienieni wyżej autorzy napisali circa 100 książek.
Jeśli do tego dodać postacie mniej znaczne, jak Grzędowicz, Kress, Williams, Butcher, Feist etc. spokojnie można założyć, że otrzymamy lekturę na kilka lub kilkanaście lat. Jednak nawet tak wielka góra nie jest nieprzebrana – z czasem się skończy. A niestety dzieła tej klasy pojawiają się raz na dziesięć lat.
Kiedyś faktycznie bywało lepiej:
Niestety, historia świata nie jest ani ciągłym upadkiem, ani ciągłym wzrostem. Tylko ciągłymi cyklami koniunkturalnymi, w trakcie których rozmaite rzeczy pojawiają się, wzrastają i podupadają. Te, które notują wzrosty techniczne czyli oparte na „pustych wynikach”, jak chwilowa moda, marketing, zachłyśnięcie się nowymi odkryciami lub lęki przed ich konsekwencjami opadają. Przykładowo, kto dziś jeszcze pamięta słowo „postmodernizm”, tak modne w latach 90.? Te, które rosną dzięki odpowiedzi na faktyczne zapotrzebowanie przeżywają chwile wzlotów, gdy ich popularność sięga szczytów, ale i opadów, gdy ma miejsce korekta.
Korekta pojawia się najczęściej w momencie wyczerpania się tematów i idei. Gdy pojawia się jakiś gatunek lub rozwiązanie techniczne, wszystko co z nim związane jest nowe i świeże. Ludzie mają liczne pomysły, ale z pomysłami jest tak, że ilość tych sensownych jest ograniczona, w odróżnieniu od ilości tych niedobrych. Po jakimś czasie zostają więc wyczerpane i gatunek zaczyna tracić na charyzmie. Następuje wówczas korekta.
Po upływie jakiegoś czasu ludzie zapominają o tych starych przedstawicielach, autorzy dochodzą do wniosku, że pewne pomysły dałoby się zrealizować lepiej, konsumenci, że kiedyś był taki fajny gatunek i fajnie byłoby znowu się nim zająć, właśnie dlatego, że był fajny, marketingowcy, że istnieje niewykorzystana grupa docelowa, którą można by wykorzystać i tak to rusza.
Przykładem okresów, kiedy faktycznie było lepiej mogą być lata 90. i pierwsze dziesięciolecie w grach fabularnych. Albo ponownie lata 90-te w fantastyce, przy czym to akurat była górka nienaturalna. Po prostu w latach 90. na polski rynek trafił na raz cały światowy dorobek fantastyki z okresu ostatnich około 50 lat. Można więc było sobie wyrobić fałszywą opinię o jej bogactwie.
Korekta i redakcja: Mateusz Stępień.
Kiedyś było lepie, to ucieczka od konieczności budowania lepszego dzisiaj.
Punkt Avellany? Masz listę tych książek? Zastanawiam się jakich tytułów mi jeszcze brakuje do zostania masterem.
Myślę, że to jest subiektywne. Ja przeczytałem gdzieś między 500, a 1000 powieści fantastycznych, ją bym oceniał na podobną ilość.
Brakuje mi tu dwóch najważniejszych powodów.
1. Nostalgia. Lubimy książki, które znamy bo wiążą się z nimi dobre wspomnienia, z nowymi trudniej to zbudować. Ja do gry o tron mam emocjonalny stosunek, bo chwili gdy ją czytałem, byłem w złym nastroju i cały cykl mocno pozytywnie mnie nastroił. Ale lubię też wojny świata wynurzonego. Conany jako dzieciak uwielbiałem, i nadal mam do nich sentyment, zwłaszcza posthowardowskich.
2. Snobizm. Krytykowanie tego co jest to dobry sposób na zdobycie poklasku.
Jeśli chodzi o „spiętrzenie początkowe” można to zaobserwować również w anime, czy w grach komputerowych chociaż z tymi drugimi jest trudniej bo po prostu szybko się starzeją. Po za tym chyba zawsze lepiej później zacząć np oglądanie anime bo świeży widz na dzień dobry dostaje tysiące list, polecanek i innych rankingów z których może bez problemu znaleźć coś dla siebie.