Byle nie do Warszawy…

PKiN_widziany_z_WFCPiszę ten post bezpośrednio po wycieczce na Targi Książki, by podzielić się przemyśleniami na temat stolicy naszego kraju. Warszawę zaliczam do kategorii „moich miast”. Żyłem w niej i pracowałem przez kilka lat, mam w niej trochę znajomych i przyjaciół, choć już nie tak licznych jak kiedyś.

Co więcej chętnie bym się z mojego miasta wyprowadził gdzieś indziej. Praca mnie wkurza, ciągnie mnie do sympatycznych ludzi, imprez, sensownych knajp, sklepów, gdzie można kupować offline…

Ale wiecie co? Jakoś zupełnie nie mam ochoty, żeby akurat do Warszawy wrócić. Powody są liczne:

Komunikacja:

Pierwszy powód tej rzeczy stanowi rezultat nieszczęśliwego połączenia dwóch rzeczy: rozmiaru Warszawy oraz jej fatalnej komunikacji miejskiej. W skrócie: przygotujcie się na to, że żeby gdziekolwiek dojechać będziecie musieli poświęcić godzinę lub półtorej, niezależnie od użytych środków (wyjątek: metro). Podróżowanie po Warszawie jest tak przyjemnie, że ja osobiście, o ile jest to możliwe i czas mnie nie goni wolałem po niej chodzić na przykład maszerując z Blue City do Arkadii i z powrotem.

Wiecie: ja ze wsi jestem (no, prawie), a i swoje małe dziwactwa też mam. Dziesięć kilometrów to dla mnie żaden wysiłek. Zwłaszcza, że akurat moja wizyta zbiegła się w czasie z pierwszymi naprawdę ciepłymi dniami i po prostu marsz z jednego miejsca w drugie uznałem za przyjemniejszy niż gniecenie się jak sardyna z tłumem ludzi w autobusie miejskim lub w innym tramwaju.

Po drugie: zwyczaj ten bynajmniej nie wydaje mi się irracjonalny. W sytuacji, gdy muszę poświęcić pół godziny na czekanie na autobus oraz drugie tyle na jechanie rozgrzaną do granic możliwości i zapełnioną w podobny sposób puszką, to zwyczajnie przyjemniej jest i się przespacerować półtorej godziny, zwłaszcza, że koniec końców jestem w tym mieście turystycznie i czas mnie nie ściga.

Prawda niestety jest prosta: komunikacja miejska w Warszawie nie ma stanowić udogodnienia dla jej mieszkańców, ułatwiającego dostęp do poszczególnych części miasta, tylko sposób na ich złupienie. Autobusów i tramwajów jest zwyczajnie za mało, podobnie jak przystanków dla nich.

Zwyczaj łażenia wszędzie w Warszawie nawiasem mówiąc bardzo się przydaje, zwłaszcza, że przystanki autobusowe rozstawione są bardzo szeroko. Tak więc nawet podróżując komunikacją miejską trzeba liczyć się z tym, że będziemy musieli maszerować jakieś 1000 metrów, by dotrzeć do punktu docelowego.

Cywilizacyjna pustka:

Peron_4_Dworzec_Centralny_w_Warszawie_01Nie, żeby było warto. Warszawa bowiem niestety jest cywilizacyjną pustką porównywalną do Ciemnogrodu, przyczym akurat w tej konkurencji Ciemnogród wypada tu na plus. Wiecie: moje „kochane” miasteczko charakteryzuje się tym, że żeby kupić coś sensownego trzeba albo jechać półtorej godziny do Rzeszowa, albo zamówić to w internecie. Czyli żyjemy na takim samym poziomie jak Stolica.

Przy czym u nas chyba jest lepiej, bo do supermarketu mogę dotrzeć choćby z buta, albo w kilkanaście minut na rowerze. Warszawa niestety wymaga większych inwestycji czasowych. Jest to w szczególności przykre, gdyż niektóre dzielnice są wręcz pozbawione jakichś, sensownych sklepów z dobrze zaopatrzonymi spożywczakami włącznie. Działają w nich tylko żabkoidalne mini-spożywczaki z podstawowymi produktami o zawyżonych cenach, hipsterskie knajpy i alko-shopy. Nawiasem mówiąc Warszawa jest jedynym znanym mi miastem, gdzie w odrapanym budynku potrafi się na raz mieścić się elegancka knajpa dla korposzczurów, obskurny sexshop i alko-shop reklamujący się promocją na najtańsze jabole.

W porównaniu z tym nasze miasto, zbrojne w cztery biedronki, Lidla, drugi co do wielkości Kaufland w Polsce, kilka mniejszych marketów oraz ogromną ilość prywatnych sklepów, oddalonych o 15 minut jazdy na rowerze jest prawdziwym, handlowym emporium.

Od moich czasów zmieniło się w stolicy na szczęście tyle, że wszędzie powyrastały Biedronki, sklepy ratujące życie takim zbłąkanym podróżnym jak ja. Jest to o tyle dobre, że dominującym supermarketem w Warszawie był Carrefour, którego nie cierpię. Jest to jedyny market, który śmierdzi. Większość z nich i tak zbudowano na obrzeżach.

Przykra prawda jest taka, że rdzenni mieszkańcy Stolicy na zakupy jeżdżą do Radomia, jak Ciemnogrodzianie do Rzeszowa.

Ceny wszystkiego:

Skoro już jesteśmy przy sklepach, to warto zauważyć, że niestety w naszej pięknej stolicy ceny wszystkich towarów są o 10-20 procent wyższe, niż w innych częściach kraju. Taki jest po prostu urok stolicy.

Nie dotyczy to usług. Te potrafią kosztować więcej o nawet 50-100 procent.

Knajpy:

Jako osoba pochodząca z miasta, gdzie nie ma knajpy, w której a) dałoby się napić piwa bez lęku, że dostanie się kuflem w głowę b) czynnej po godzinie 23 (i to jest miasto turystyczne!) nie powinienem na warszawskie lokale narzekać. I w zasadzie jest to prawda. Pod tym względem stolica ma wiele zalet. Na przykład jest chyba jedynym miastem w Polsce wolnym od barów w klimacie Powstania Warszawskiego.

W zasadzie knajpy w owym mieście dzielą się na trzy kategorie. Są to:

  • Jadłodajnie dla wyższych szczebli managerskich serwujące potrawy w rodzaju carpaccio z ośmiornic za 100 zeta porcja.

  • Chińczyki i kebaby

  • Dziwne knajpy dla hipsterów.

O jakiś porządny pub trudno, choć takich niezbyt porządnych widziałem kilka. Pod tym względem Lublin, Rzeszów czy Kraków wypadają niestety moim zdaniem dużo lepiej, jakaś cieplejsza jest też w tych miastach atmosfera (choć porównywanie Warszawy z innymi miastami jest bezprzedmiotowe, bowiem nawet Kraków jest od niej mniejszy o rząd wielkości). Co więcej nawet moje krótkie pobyty we Wrocławiu czy (przy całym mym braku szacunku do tego miasta) Łodzi wskazują, że w miastach tych są lepsze knajpy.

Popularność tych trzech typów lokali mnie nie dziwi. Wiadomo: wyższa kadra zarządzająca potrzebuje miejsc, w których może zabawić się w spokoju, świadoma, że podludzie zatrudnieni na niższych szczeblach tam nie przyjdą.

Drugi powód to formacja intelektualna części pracowników korporacyjnych, do których tego typu knajpy mogą trafiać lepiej, niż lokale o innym charakterze. Ta formacja intelektualna to: „jestem pierwszym członkiem mojej rodziny który nie pracuje fizycznie. Muszę zaznaczyć mój awans społeczny stylem życia! Jem tylko makaron, ketchup i sushi!”

I wcale tu nie żartuje. Jedną z zalet mojego obecnego miejsca pracy i zamieszkania jest to, że nie muszę się z tego typu ludźmi użerać.

Jeśli natomiast chodzi o dwie pozostałe, to spójrzmy prawdzie w oczy: przy cenach najmu i w ogóle wszystkiego, jakie w tym mieście panują istnieją tylko dwie strategie biznesowe dla lokalu gastronomicznego. Można więc albo podawać szczury w sosie pięć smaków i słodko-kwaśnym, w nadziei, że klienci i sanepid nie zauważą, albo zrobić stoły z desek, nakryć dyktą i również podawać szczury, udając, że tak ma być i jest to ostatni krzyk mody.

A jeśli o niższych szczeblach hierarchii korporacyjnej mowa.

Hołota:

Stadion_Narodowy_w_Warszawie_20120422Patologii w Warszawie jest nawet więcej niż w wioskach otaczających Ciemnogród. Wystarczy wysiąść na Centralnym, by się na nią napatrzyć. Ogólnie rzecz biorąc są gorsze pod tym względem miasta (Kraków jeśli wierzyć mojemu bratu, Łódź, Żulardów, Katowice), ale są też i lepsze. Tylko pierwszego dnia byłem świadkiem dwóch mordobić. A potem sobie przypomniałem, że po centralnym w okolicach wieczora nie należy chodzić.

Dworzec ten niestety bowiem przyciąga hołotę. Raz, że leży on, jak sama nazwa wskazuje centralnie, więc na trasie każdego przemarszu, które to trasy się na nim krzyżują. Dwa, że jest to miejsce ciemne, pełne zakamarków i korytarzy, umieszczone pod ziemią, a co więcej znajdują się w nim liczne załomy, które ograniczają widoczność. Można więc tam zająć się dowolną, aspołeczną działalnością.

Na powierzchni natomiast… Ulotki reklamujące punty świadczenia usług najstarszego zawodu świata leżą wszędzie, menele włóczą się w bandach 10-15 osobowych, panie negocjowalnego afektu reklamujące swe bardzo wątpliwe wdzięki też da się nieraz zauważyć, zwłaszcza w trójkącie Marriott – Plac Konstytucji – OrkoTower. Bo kim innym mogą być odziane w przejrzystą bieliznę panie 50+ prężące się w „pociągający” (ciekawe dla kogo?) sposób na widoku publicznym?

Chyba najgorsze ze wszystkich są jednak spotkania z żebrzącymi ćpunami-heroinistami, choć na szczęście nie częste (zdarzyły mi się takie może ze dwa razy). Upiornie bladzi, z dreszczami, nieobecnym wzrokiem… Po prostu koszmar.

Już wolę rolników-paskudników.

Dworzec Zachodni:

Warszawa_Zachodnia_-_nowy_dworzec_(2),_2015-10-21Niesamowite miejsce.

Mogliby go zburzyć.

Jakość i cena noclegów:

Jako weteran agroturystyk, hosteli, domów studenta zaocznego i stancji wszelkiego rodzaju powiem wprost: Warszawa to noclegowy koszmar. Za noc w hostelu płaci się tyle, co w innych miastach za hotel, opcje ekonomiczne są natomiast pomyślane wyłącznie o samobójcach lub masochistach.

Nie będę ukrywał, że w trakcie mojego wyjazdu właśnie hostelu korzystałem, co wynikało z dwóch powodów a) pomimo, że kilka osób proponowało mi nocleg uznałem, że nie byłoby to grzeczne, gdybym wykorzystał go wyłącznie jako bazę wypadową do krążenia po innych znajomych (dlatego też nawiasem mówiąc z niektórymi w ogóle się nie zmawiałem, bo miałem za mało czasu, żeby wszystkich obsłużyć) b) nie było już miejsc w hotelu, w którym planowałem się zatrzymać.

I muszę przyznać, że czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

To było coś w rodzaju szafy na ludzi. Nie hotel kapsułkowy z Japonii, tylko raczej jego wersja made in PRL. Było to pomieszczenie wielkości schowka na szczotki, do którego jakiś krasnoludzki inżynier wcisnął łóżko, toaletę i kabinę prysznicową. Aby wejść pod prysznic trzeba było stanąć na łóżku…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Wredni ludzie. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

18 odpowiedzi na „Byle nie do Warszawy…

  1. DoktorNo pisze:

    Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma. 😉

    Na mnie Warszawa robi wrażenie miasta zatłoczonego…

  2. Velahrn pisze:

    No cóż, trafiłem wreszcie na post, z którym prawie w całości się nie zgadzam. Jednakże, jak już zauważyłem, nie masz problemów z krytyką, oto więc i ona.

    Komunikacja.
    Ten akapit to od początku do końca nieprawda. Nie ma w Polsce miasta lepiej skomunikowanego niż Warszawa, po prostu nie ma. Taki Rzeszów, Lublin, Kraków, Gdańsk (nie mówiąc o ciemnogrodzianych PKS-ach raz dziennie) po prostu się do niej nie umywają. Warszawa ma 246 linie autobusowe z 3700 przystankami, 27 linii tramwajowych, dwie linie metra, cztery linie Szybkiej Kolei Miejskiej, plus rowery Veturilo, pociągi Warszawskiej kolei Dojazdowej oraz Kolei Mazowieckich (które również są wykorzystywane w charakterze przemieszczania się po mieście, głównie na przedmieścia). Jeśli zatem musisz chodzić na piechotę, to po prostu, jako przybysz z prowincji, nie orientujesz się w warszawskiej komunikacji. Tyle. Z Blue City do Arkadii jedzie się trochę ponad pół godziny, wystarczy dojechać czymkolwiek do Placu Zawiszy/Dworca Centralnego, a potem tramwajem na północ. Pół godziny czekania? No daj spokój, z Beresteckiej jest pięć autobusów spełniających te wymagania (127, 158, 159, 191, 517), sam 191 kursuje co 5-10 minut…

    „Prawda” o komunikacji jako o maszynce do zarabiania pieniędzy to tylko Twoja teoria spiskowa. Prawdziwa prawda jest taka, że miasto dopłaca do zbiorkomu, w zależności od roku od 60 do 65 %. Poza tym, bilet kwartalny, z kartą warszawiaka oraz zniżką studencką, kosztuje 125 zł. To według Ciebie jest dużo? Za 3100 km tras autobusowych, pociągi, metro, wukadkę i tramwaje? Serio?

    Mam dla Ciebie dla dwa czelendże:
    a.) Jeśli kiedyś będziesz w Warszawie, pościgajmy się. Warunki: ja jadę zbiorkomem, ty z buta. Czas to: dzień powszedni od 8 do 20. Trasa to: dowolna prosta o długości 10 kilometrów, gdzie punkt A jest na lewym, a B na prawym brzegu Wisły. Startujemy z A. Wygrywasz, jeśli nie będę w B co najmniej trzykrotnie szybciej. Nagroda: do ustalenia :).
    b.) Podaj mi dowolne miasto w Polsce, gdzie ze ścisłego centrum (tu Metro Centrum) na totalną wiochę i przedmieścia (tu mój Ursus) masz co pół godziny autobus przez całą noc.

    Ceny

    Usługi są droższe. Fakt. Na Śródmieściu i na Wilanowie. Jednak na przedmieściach i po okolicznych wioskach, gdzie żyje większość „warszawiaków”, są mniej więcej takie same, jak w dowolnych wioskach i miasteczkach Polski A. Ja na przykład płacę za fryzjera tyle samo w Ursusie i w Aleksandrowie Łódzkim. Za dentystę tyle samo. Z innych usług na co dzień nie korzystam. Ceny w Biedrach, Lidlach i Rossmanach, gdzie kupuje normalny człowiek, są prawie identyczne (byłem pewien, że są identyczne, ale wg internetów różnią się do 5 %, co mnie bardzo zaskoczyło).

    Knajpy

    Kurde, w Warszawie jem bardzo dużo w restauracjach, ale w innych miastach – mniej (właściwie tylko na wakacjach, bo służbowo nie podróżuje). Na dodatek żywię się hipsterskimi burgerami, aż wstyd się przyznać. Z drugiej strony, stolica jest jedynym miastem w Polsce, które choć trochę podąża za światowymi trendami. Czyli co kolesie w Nowym Jorku wymyślą, to podłapuje to Berlin, potem, po jakimś czasie, Warszawa… a reszta jest 2-20 lat do tyłu. Na przykład, w Warszawie w nawet najbardziej podłej pizzerii dają pizzę z sosem pomidorowym i mozarellą, na Podkarpaciu zaś nadal króluje „pizza” zapiekanka, czyli z ketchupem i jakimś przypadkowym serem.

    • Ale taka pizza jest właśnie najlepsza!

      Natomiast Podkarpacia z Polską nazwijmy to centralną nie ma co porównywać. Do momentu biedronkowej ekspansji byłem zdania, że różnica w jakości życia między nami, a Polską Centralną była taka, jak między nami, a Ukrainą. Biedronki trochę to wyrównały, ale nadal są różnice. Np. książki w moim mieście nie kupiłem pewnie od 15 lat…

    • hobibit pisze:

      Zgadzam się, komunikacja jest w porządku. Polecam aplikację jakdojade lub mapy googla i przy wyszukiwaniu trasy zaznaczyć transport miejski.
      Lubię jeździć tramwajami i metrem bo dobrze się książki czyta.
      Do tego jak ktoś nie lubi tłoku, lub wraca do domu o 2 w nocy to rower może wypożyczyć, wszędzie pełno stacji.
      Komunikacja w warszawie działa dziwnie. Z domu do pracy mam jakieś 10 km. Jak jadę komunikacją to zajmuje mi to jakieś 35 minut, jak jadę rowerem to jakieś 35 minut, jak samochodem to 30 minut.

    • hobibit pisze:

      A propos knajp, faktycznie jest z tym kiepsko. jest sporo miejsc które są kiepskie i tandetne. Trzeba trochę poszukać i pochodzić zanim znajdzie się „dobre” knajpy czy puby (zależy od gustu oczywiście).
      To tego dochodzi problem z głupimi ludźmi. U mnie pod blokiem jeszcze jest fajny pub. Można napić się piwa i zjeść dobre żarcie w rozsądnej cenie. Niestety miejsce będzie niedługo zamknięte bo JEDEN facet dzwoni codziennie na policje że głośno. Więc ktoś przyjeżdża do warszawy i nie może znaleźć żadnego otwartego lokalu, a po 23 to już wszystkie zamknięte, i dziwi się co się dzieje, warszawa stolica a wszystko zamknięte, a u mnie na wiosce otwarte do 2 w nocy. Z drugiej strony jakiś jeden łoś który powinien się w bieszczady przenieść mieszka w najbardziej zatłoczonym mieście w Polsce i narzeka na hałas…

      • Takie rzeczy dzieją się wszędzie (choć np. z kamienicy znajomej wyprowadzili się już prawie wszyscy lokatorzy właśnie z uwagi na knajpy i pochodzący z nich hałas, więc kij ma dwa końce). U nas w mieście jeden z orlików jest zamknięty, bo nie podoba się jednemu renciście. Na sąsiednim osiedlu inny gość próbował w ten sposób sparaliżować pracę placu zabaw, bo dzieci hałasowały, ale okazało się, że plac jest w przepisowej odległości od budynku i figę może zrobić.

  3. Velahrn pisze:

    Hołota

    Chyba średnia ogólnopolska. Z drugiej strony, nigdy mnie nie okradziono, bójkę zaliczyłem jedną w życiu, z pijanym żulem na PKP Śródmieście. A jako człowiek pracujący popołudniami, spędzam masę czasu włócząc się po nocach po Warszawie. W Łodzi jest znacznie gorzej. To co opisujesz, tzn. tani dziwki koło Mariottu, to słynny Pigalak. To wyjątek, nie reguła. Btw, kurew w takim Krakowie jest znacznie więcej. Podejrzewam, że Twoim Ciemnogrodzie nie, bo nie ma rynku zbytu na ich usługi (być może prócz tirówek na okolicznych trasach).

    Dworzec Zachodni

    Zło w środku niczego, dodatkowo uparcie lansowany przez miasto jako „wygodny punkt przesiadkowy” (nieprawda). Też go nienawidzę.

    Jakość i cena noclegów

    Nie wiem, nigdy nie spałem w Warszawie w hotelu czy hostelu.

    Cywilizacyjna pustka

    Podobnie jak o komunikacji miejskiej, mogę napisać tylko wielkie WTF ??? Biedronki mamy co krok, nawet w tak reprezentacyjnych ulicach, jak Nowy Świat, Chmielna czy Marszałkowska, na co btw wiele osób pomstuje i dopatruje się upadków tych deptaków. Ciemogród w porównaniu do Warszawy handlowym emporium?? To chyba tylko, gdyby porównywać najbardziej błotniste części Białołęki, albo uznać okołopiaseczyńskie wsie za Warszawę, i wtedy robić zawody. W stolicy jest ponad sto Biedronek, dwadzieścia parę Lidlów i tysiące mniejszych sklepów.

    Powiem tak. Jeśli chodzi o potencjał handlowy, od sznurówek po garnitury miarowe, Warszawa jest absolutnym potentatem w Polsce i deklasuje każde miasto w każdej kategorii. Po prostu jest największym i najbogatszym miastem kraju, jedynym, które być może, zbliża się do poziomu pozwalającego go nazywać „europejskim”. Kilka przykładów z „mojej” branży. Z pięciu polskich rękawiczników, którzy mogą uszyć rękawiczki, pięciu mieszka w Warszawie. Z siedmiu szewców szyjących buty miarowe – pięciu ma zakłady w Warszawie (w tych dwóch topowych, Kielman i Januszkiewicz). Najlepsze pracownie krawieckie – znów Warszawa (z pojedynczymi wyjątkami gdzie indziej). Chcesz kupić prawdziwy tweed – tylko Warszawa. Buty porządnych światowych marek, takie od 1,5 tys. zł wzwyż (Church’s, Carmina, Crockett&Jones) – Warszawa (i jedno miejsce w Poznaniu) Itd. Itp.

    Pozwól więc, że zapytam – po co to „rdzenni mieszkańcy Stolicy jeżdżą konkretnie do Radomia? Do lumpeksów, monopolowych czy może do słynnej i światowej Galerii Słonecznej ? To twierdzenie to prawdopodobnie największa bzdura, jaką kiedykolwiek przeczytałem na tym blogu.

    • Kilka przykładów z „mojej” branży. Z pięciu polskich rękawiczników, którzy mogą uszyć rękawiczki, pięciu mieszka w Warszawie. Z siedmiu szewców szyjących buty miarowe – pięciu ma zakłady w Warszawie (w tych dwóch topowych, Kielman i Januszkiewicz). Najlepsze pracownie krawieckie – znów Warszawa (z pojedynczymi wyjątkami gdzie indziej). Chcesz kupić prawdziwy tweed – tylko Warszawa. Buty porządnych światowych marek, takie od 1,5 tys. zł wzwyż (Church’s, Carmina, Crockett&Jones) – Warszawa (i jedno miejsce w Poznaniu) Itd. Itp.

      Coś czuję, że należymy do trochę innych klas społecznych.

      Pozwól więc, że zapytam – po co to „rdzenni mieszkańcy Stolicy jeżdżą konkretnie do Radomia? Do lumpeksów, monopolowych czy może do słynnej i światowej Galerii Słonecznej ? To twierdzenie to prawdopodobnie największa bzdura, jaką kiedykolwiek przeczytałem na tym blogu.

      No właśnie do tych trzech miejsc.

    • Łodzianin pisze:

      Kolego, to nie do końca prawda. W Łodzi istnieją co najmniej 4 zakłady szewskie, jeden znany zakład krawiecki (oraz kilka mniej znanych) i kilkunastu pomniejszych rzemieślników.

      • Velahrn pisze:

        No cóż, istnieją, ale nie są godne polecenia. Najsławniejszy z szewców, pan Lewandowski, to zwykły partacz. Mój kolega uszył sobie u niego buty i widziałem je po kilku miesiącach noszenia – okazały się bardzo kiepskiej jakości.
        Polecana lista łódzkich rzemieślników zaczyna się i kończy na panu Tadeuszu Basiu, mistrzu krawieckim. Reszta jest niewarta uwagi.

      • Łodzianin pisze:

        @Velaharn
        Jesteś użytkownikiem forum „But w Butonierce” (czysta ciekawość)? O problemach z butami Lewandowskiego można przeczytać właśnie tam (ale również były tam prezentowane jedne buty od Lewandowskiego, które zebrały pozytywne noty). Ja raczej byłbym skłonny do wysnucia hipotezy, że poziom wyrobów Lewandowskiego jest po prostu nierówny. Gdyby był partaczem, to raczej nie utrzymałby się tak długo w biznesie.

      • Velahrn pisze:

        Tak, jestem. Moi koledzy (w kilka osób) przetestowali pana Lewandowskiego i delikatnie mówiąc, nie są zadowoleni. Albo inaczej – jeśli cygański król szuka butów na estradę, to ten szewc jest doskonałym wyborem. Nierówny poziom mają właśnie partacze – takiemu Januszkiewiczowi się to nie zdarza.
        W Łodzi jest naprawdę spoko rzemieślnik, pan Baś. Sam u niego szyłem i prezentuje poziom tyopowy-warszawski za cenę o 50 % niższą. Jednakże, prócz niego jest słabo.

  4. Velahrn pisze:

    Żeby nei bło, że tylko wychwalam, Warszawa faktycznie ma wady i ma problemy, tylko inne niż napisałeś. Np.

    Przedmieścia
    Mieszkanie w Warszawie, nawet ma obrzeżach, jest znośne. Jeśli przypadkowo mieszkasz koło pociągu albo metra, robi się całkiem przyjemne. Są to środki w godzinach szczytu niezwykle zatłoczone, ale szybkie. Prawdziwy problem robi się wtedy, kiedy mieszkasz pod Warszawą, i akurat nie dojeżdża tam pociąg. Czyli na przykład kupujesz na kredyt dom w takim Julianowie pod Piasecznem, bo chcesz mieć „własne miejsce na ziemi”, „ogródek i las” czy inne tego typu ściemy deweloperów. A potem okazuje się, że jedziesz do pracy samochodem dwie godziny (bo zbiorkom kończy się na Warszawie!), Twoja żona tak samo (a więc trzeba mieć dwa auta), i co prawda masz las, ale za to szkoły albo spożywczaka – ni cholery. Moja siostra cioteczna (10 lat) mieszka tak właśnie pod Piasecznem w lesie. Całkiem zdziczała, bo wokół nie ma dzieci sąsiadów, koledzy jej nie odwiedzają, bo trzeba przywieźć i odwieźć samochodem, do Biedry pół godziny piechotą itd.

    Brzydota
    Warszawa jest zajebiście brzydka, przynajmniej w niektórych miejscach. To generalnie typowo polska choroba, ale w stolicy uderza chyba najmocniej. A więc pasteloza blokowisk – zielone, różowe, seledynowe, miodowe, w ciapki. Wszechobecne banery, krzyczące, agresywne, czerwono-żółto-oczojebne, zaśmiecające przestrzeń publiczną (polecam przejechać się Aleją Krakowską od Janek – to właśnie to). Nowe domy budowane bez ładu i składu. Wystarczyła by przecież sama okropna brzydota postmodernistycznej architektury, ale nie. Jak sąsiad postawił dom frontem, to ja bokiem. A obok kantem. A obok tyłem, albo do góry nogami, albo dupą. Jeden machnie czerwone dachówki, to ja będę miał żółte itd. Oczywiście, są przepiękne willowe ulice (Osiedle Staszica, duża część Żoliborza), natomiast jest też masa brzydoty i gargameli.

    Grodzone osiedla
    I znów – Warszawa w tym przoduje. Takie miejsca jak Skorosze, Zielona Italia, i inne Srierdolian Parki i Dolce Vite Pierdziszewy, to po prostu koszmar. Betonowe pustynie, pozbawione jakiejkolwiek zieleni, skrajnie nieprzyjazne pieszym. Które sa jak labirynt, gdzie często trzeba nadkładać drogi i obchodzić całe segmenty owych osiedli. Z grodzonymi uliczkami, na zamki, szlabany, chipy magnetyczne. Z ciasnymi chodnikami, po których z trudem spacerują matki z wózkami. Z tymi nielicznymi niezagrodzonymi ulicami, przez które (siłą rzeczy) przetacza się cały ruch z tych osiedli. I na których mieszkańcy owych ulic, chyba wkurwieni faktem, że akurat przy ich domach nie ma szlabanów, popostawiali progi spowalniające, przez co słychać hałas podskakujących samochodów i obcieranego zawieszenia. Pozbawione szkół, bibliotek, budynków użyteczności publicznej, a za to z kiepskim sushi i prywatnymi żłobkami. I najgorsze, że takie miejsca nie są pojedynczymi plombami w tkance miasta, tylko całymi rozrastającymi się wyspami, gettami płotów i asfaltu.

    • DoktorNo pisze:

      To niestety prawda z tą brzydotą. Tylko że nie jest to tylko warszawska specyfika… To syndrom toczący cały kraj. Pamiętacie jak mówiłem ostatnio o „śmierci poczucia estetyki”…?

  5. slanngada pisze:

    Z barami tak jest wszędzie, ew dochodzą włoskawe sprzedające makaron z magią i „Tradycyjnie polskie” bary ze schabowym z frytkami.

  6. Siman pisze:

    @Velahrn
    „Ten akapit to od początku do końca nieprawda. Nie ma w Polsce miasta lepiej skomunikowanego niż Warszawa, po prostu nie ma.”

    W Polsce, poza Górnym Śląskiem, w ogóle nie ma aglomeracji, którą dałoby się z Warszawą porównać. Miasta które wymieniłeś są rząd albo dwa wielkości mniejsze i funkcjonują na innych zasadach. W Lublinie z większości miejsc można dojechać do dowolnej innej okolicy w mieście bez przesadek. W Wawie byłoby to niemożliwe niezależnie od jakości komunikacji, jest po prostu za duża. Tak samo, metro lub SKM w Lublinie, Rzeszowie czy Gdańsku byłoby marnotrawstwem środków publicznych, w Warszawie jest koniecznością.

    Warszawę trzeba porównywać z innymi metropoliami podobnej wielkości: Wiedniem, Pragą, Budapesztem, Sztokholmem. I tutaj porównanie obnaża oczywistą prawdę: Wawa ma za małą sieć metra. Koleje miejskie i podmiejskie tego nie rekompensują, bo wspomniane miasta też je mają i to zazwyczaj lepiej rozwinięte. Do tego dochodzi problem źle skonstruowanej sieci dróg, która utrudnia ruch autobusom i tramwajom. Oczywiście, większość polskich miast ma ten problem, ale jak już pisałem, są jednocześnie o rząd wielkości mniejsze. W Lublinie korek wydłużający czas dojazdu o 50% oznacza stratę 10 minut, w Wawie – pół godziny.

    Do tego dorzucę argument anegdotyczny: Warszawa, rondo Dmowskiego. Czekam na autobus. Czekam i czekam, w końcu zniecierpliwiony zaczynam przeglądać ogłoszenia ZTM i natrafiam na komunikat o mniej więcej następującej treści: „W dniu takim a takim z powodu Ćwierćmaratonu Półhipsterów na Rzecz Chorych Na Prokrastynację drogi X, Y i Z będą zamknięte. Linie A, B, C i D będą kursowały po NAJBLIŻSZYCH SĄSIADUJĄCYCH DO TRASY ULICACH” – podkreślenie moje. Żadnych dokładniejszych informacji, co to znaczy sąsiadujące ulice. Dla mnie, słabo znającego Warszawę poza głównymi trasami to komunikat w stylu „szukaj wiatru w polu”. Ale, ale! Widzę, że mój autobus właśnie skręca na rondzie w stronę pobliskiego przystanku. Biegnę na złamanie karku i cudem udaje mi się wsiąść. Modlę się, żeby trasa biegła przez okolicę, którą kojarzę, żebym wiedział gdzie wysiąść, bo nawet nie wiem o jakie ulice pytać kierowcy. Ale oto do kierowcy podchodzi starsza warszawianka z torbą zakupów i pyta się grzecznie (siedzę obok, więc dobrze słyszę): „psze pana, a pan będzie jechał ulicą taką śmaką czy jakoś inaczej?”, na co pada rozbrajająca odpowiedź: „proszę pani, nie mam pojęcia, jadę jak mi wypadnie” (sic!!). Potem następuje krótka i ostra wymiana zdań, po której kierowca zatrzymuje się pod Saskim i słusznie oburzona warszawianka wychodzi, a ja za nią, bo właśnie straciłem wszelką nadzieję. Dzwonię po taksówkę. Koniec anegdoty.

    Taka sytuacja w Lublinie byłaby nie do pomyślenia, u nas każda zmiana trasy MUSI być dokładnie wytyczona i ZTM wiesza tymczasowe rozkłady obok standardowych, z opisem trasy i zmienionych godzin. Zazwyczaj dorzucają też mapkę. A ludzie i tak protestują, że informacji za mało.

    Warszawska komunikacja jest do dupy, tu nie ma z czym dyskutować

    • Velahrn pisze:

      Czyli warszawska komunikacja miejska jest do dupy, bo miasto skutecznie terroryzują hipsterscy biegacze, a kierowcy autobusów nie wiedzą co z tym zrobić. Dowód – anegdota. Taaa, co jeszcze?

      • Siman pisze:

        Warszawska komunikacja jest do dupy, bo a) słaba sieć komunikacji wysokoprzepustowej przy tej skali metropolii, b) zatkana sieć komunikacji drogowej, c) ZTM to najwyraźniej totalne nieogary. Dokładnie w tej kolejności. Co jeszcze to nie wiem, skoro na razie nie potrafiłeś przeczytać połowy akapitów w moim komentarzu, a źle zrozumiałeś ten najmniej istotny.

Dodaj odpowiedź do Velahrn Anuluj pisanie odpowiedzi