Maj był relatywnie udanym okresem czytelniczym, w dużej mierze dzięki temu, że trafiły się tym razem dobrze napisane i łatwo przyswajalne, żywe książki. Ogólny wynik liczbowo nie jest imponujący, bowiem obejmuje on tylko 5 tytułów, jednak jako osobny powód do zadowolenia należy traktować fakt, że udało mi się napocząć 3 dodatkowe tytuły, w tym dwa w stopniu rokującym na ich szybkie zakończenie (jeden padł w trakcie oczekiwania na publikacje tego tekstu, drugi padnie jutro).
Niemniej jednak to z tej ostatniej jestem najbardziej zadowolony, gdyż stanowi ona część, mego nadmiernie napuchniętego zbioru książek anglojęzycznych.
W domu: krótka historia rzeczy codziennego użytku
Ocena: 7/10
Jedyna w tym miesiącu książka naukowa / popularnonaukowa, którą udało mi się ukończyć. Prawdę mówiąc spodziewałem się po niej więcej. W skrócie: Bryson omawia w niej historię anglosaskiego budownictwa mieszkaniowego, jego wykończeń wnętrz i sprzętów domowych. Na swój sposób jest to ciekawe, choć prawdę mówiąc nie spodziewałem się, że panowało u nich takie zacofanie (w niektórych kwestiach byli dobre trzy-cztery stulecia za Polską czy Niemcami).
Styl autora jest lekki, swobodny, bardziej zwraca uwagę na to, by lektura była ciekawa, niż wytyczne warsztatu historyka, co można potraktować jako wadę, jednak z drugiej strony czyni książkę znacznie strawniejszą i przystępniejszą dla zwykłego czytelnika. Nie znalazłem w niej też większych błędów czy zbyt daleko idących uogólnień albo skrótów myślowych, więc można ją świadomie polecić.
Dla mnie ogromną wadą był fakt, że w dużej mierze publikacja odnosiła się do wieku XIX i epoki wiktoriańskiej, który to okres faktycznie bardzo zmienił wyposażenie domowe. Szkoda, bo jako żywo tego okresu w dziejach nienawidzę.
Wadą obiektywną jest natomiast zbyt duże zamiłowanie Brysona do dygresji. Momentami, gdy przechodzi do jakiegoś detalu zaczyna opowiadać długo i kwieciście o życiu jego wynalazcy lub odpowiedzialnego zań architekta, tak gubiąc się w kolejnych anegdotkach, że gdy wraca do wątku głównego czytelnik nie ma pojęcia o czym była mowa wcześniej.
Osobnym plusem jest natomiast posłowie profesora Jana Skurowicza, zajmujące w prawdzie tylko cztery strony, a tłumaczące jak sytuacja wyglądała w Polsce. W skrócie: nie mieliśmy się czego wstydzić. Jeśli już, to Anglicy byli dość mocno zacofani pod tym względem tytułem reszty Europy.
Pierwsze uderzenie:
Ocena subiektywna: 9/10
Ocena obiektywna: 8/10
Ciąg dalszy omawianej w zeszłym miesiącu „Pieśni przed bitwą”. Wojna między Federacją Galaksiańską, a Ludem Statków toczy się nadal. Dzięki wykorzystaniu ludzkich najemników Galaksianom udaje się po raz pierwszy od 150 lat odeprzeć nieprzyjaciela. Niestety dzieje się tak kosztem życia wielu dzielnych żołnierzy i gór niezastąpionego sprzętu, który został utracony w boju.
Tymczasem na Ziemi trwają przygotowania do obrony, a młodzi rekruci szkoleni są pod okiem odmłodzonych weteranów. Wszystko wskazuje na to, że jest czas do przygotowania obrony, gdy ni z tego, ni z owego nieprzyjaciel postanawia niespodziewanie zaatakować…
Książkę podzielić można na dwie części. W pierwszej akcja toczy się raczej powoli i statecznie. Obserwujemy więc powolny trening rekrutów pod opieką bohatera powieści Mike O’Neala oraz jego urlop od wojska i spotkanie z żoną i córką. Oraz stopniowe i coraz szersze przygotowania do wojny, związane jednocześnie z coraz większymi utrudnieniami życia cywili.
Druga część książki to posleeńska inwazja i pełna poświęcenia, bezpardonowa, bardzo brutalna walka o jej odparcie.
Poziom desperacji obrony Ziemi opisany w książce porównywalny jest z tym, o którym mogliśmy czytać w World War Z, przy czym moim zdaniem Ringo jest tu konsekwentniejszy od Brooksa i w odróżnieniu od niego świadomy, że w chwili zagrożenia całkowitym unicestwieniem dozwolone są wszelkie środki. Widzimy więc nawałę artyleryjską za nawałą, burzenie całych miast, by nieprzyjaciel nie miał pożytku z ich infrastruktury, wysadzanie mostów wraz ze znajdującymi się na nich ludźmi, ale też poświęcenie wojskowych i cywilnych ochotników zdobywających czas na ucieczkę dla kobiet i dzieci, samobójcze poświęcenie szkolnej eskadry myśliwskiej i saperów, którzy cofają się minując teren…
Słowem jatka jest niesamowita…
Dobra krwawa książka.
Taniec z diabłem:
Ocena subiektywna: 9/10
Ocena obiektywna: 8/10
Od pierwszego lądowania Posleenów na Ziemi minęło pięć lat. 1,4 miliarda ocalałych ludzi zamieszkuje półwysep skandynawski, Alpy, Himalaje, Andy, rosyjski Interior oraz Kanadę i część USA. Pozostałe obszary naszej planety zajęte zostały przez zergo-klingonów, a ich ludność wyrżnięta. Jednocześnie po latach wojny do Posleenów zaczyna docierać, że tym razem trafiła kosa na kamień.
Ujmując krótko: mrokness and darkness. W tomie tym czuć totalne zmęczenie wojną i walką, dotykające obydwie strony. Widać też jak dysfunkcyjny staje się świat podczas wojen totalnych, że konflikt dotyka wszystkich, dezintegrując zarówno społeczeństwo, jak i najbardziej podstawowe, spajające je wartości.
Główny bohater: Mike O’Neal wydaje się być już całkiem wypalony kolejnymi maskarami, rzeziami i beznadziejnymi obronami, znaczna część jego żołnierzy nie żyje i zastąpiona została nowymi. Jego żona poległa w boju, a stosunki z córkami w zasadzie nie istnieją, jednej, ewakuowanej z Ziemi i wychowywanej w pokojowych warunkach nie potrafi nawet zrozumieć. Druga jest małą bandytką i zupełnym dzieckiem wojny. Reszta społeczeństwa wygląda podobnie, panuje rozkład i demoralizacja, a nawet zupełnie podstawowe zasoby stają się rzadkością.
Jednocześnie cały czas trwa brutalny i wyniszczający konflikt, na którego rychłe zakończenie nie ma co liczyć. Ludzie walczą z Posleenami na wszystkie dostępne sposoby, jednak zasoby obydwu stron są na wyczerpaniu, podobnie jak cierpliwość ich żołnierzy, którzy powoli zaczynają mieć dość kolejnych, nie prowadzących do niczego bitew, bezprzedmiotowych aktów bohaterstwa, obron do ostatniego naboju i prowadzonych pod ogniem artylerii natarć wpieriod, przez radioaktywne przedpola, pola minowe i drut kolczasty, na okopaną piechotę. Prawdę mówiąc lektura jest dość ciężka, ale ma charakterystyczny, mroczny klimat.
Tego mi ostatnimi czasy w życiu brakowało: ponurej i krwawej jatki.
Warta na Renie:
Ocena: nie wiem
Dziwna książka, a jej autor chyba nie lubił Niemców. Kolega mieszkający w Niemczech (SmOOk) twierdzi, że dobrze oddaje stan psychiczny i sposób myślenia tego narodu. Sądząc po kontaktach jakie z nimi miałem może mieć racje, gdyż potwierdza wiele moich informacji.
„Warta na Renie” jest spinoffem „Wojny z Posleenami”, a jej akcja toczy się między wydarzeniami z „Pierwszego Uderzenia”, a „Tańcem z diabłem” i opowiada o obronie Niemiec przed inwazją. Niemcy, podobnie jak Amerykanie korzystają z galaksiańskiej technologii i by zyskać doświadczonych żołnierzy odmładzają swoich weteranów takich, jakich mają do dyspozycji. A jakich mają wiadomo. W ten sposób zostaje odtworzone Waffen SS.
Powiem uczciwie: mając takie środki i znajdując się w takiej sytuacji (na skraju zagłady) zrobiłbym to samo. Prawdę mówiąc to akurat do tego esesmani się nadają: by rzucić ich na pożarcie potwornym przybyszom z kosmosu.
Z drugiej strony: z bohaterami trudno sympatyzować i ich polubić, dzieli ich od czytelnika dość duży dystans, co, biorąc pod uwagę to, kim są chyba należy potraktować jako zaletę. Równie trudno jest też cieszyć się z ich sukcesów, albo docenić poświęcenie. Prawdę mówiąc przynajmniej ja czekałem tylko, aż Posleeni ich pozabijają.
Autorzy też trochę niezbyt dokładnie odrobili lekcje, przez co postacie takie jak Krueger największy czarny charakter książki nie do końca przedstawiają to, co w głowach nazistów siedziało (choć mam wrażenie, że akurat ten bohater jest celowo oczerniany w oczach czytelnika). Krueger jest dość prymitywnym sadystą, którego kręci okrucieństwo i władza jaką miał nad ofiarami. W połowie jest to zgodne z prawdą historyczną (żołnierze, a w szczególności kadra oficerska i podoficerska SS była znacznie gorzej wykształcona, niż Wehrmachtu, o wiele większy odsetek żołnierzy miał też wykształcenie podstawowe lub podstawowe niepełne). Problem z nazizmem polegał jednak nie na tym, że pozwolił wypłynąć na powierzchnię rożnym szumowiną, ale że namieszał w głowach zwykłym ludziom do tego stopnia, że popełniali bez mrugnięcia okiem najstraszliwsze zbrodnie.
Jeśli chodzi o Brasche, który niby to nic złego nie zrobił, „wiedział, ale nie uczestniczył”, to jest on na swój sposób (tzn. głównie przez obłudę) równie odrażający. Choć mam wrażenie, że to również mógł być cel autora.
Książka natomiast dobrze oddaje różnice mentalne między Amerykanami, a Zachodnimi Europejczykami i w szczególności Niemcami. Jeśli w USA ludzie generalnie akceptują konieczność przygotowania planety do obrony, zżymając się co najwyżej na to, że środki idą nie na to, na co ich zdaniem powinny, a w trakcie wojny zachowują się nader powściągliwie, długo zwlekając z użyciem wielu typów broni, tak w Europie jest na odwrót. Przygotowania do wojny paraliżowane są przez protesty pacyfistów, poborowi odbywają służbę zastępczą w domach starców, a na przemysł wojskowy nakładane są ograniczenia ekologiczne, które uniemożliwiają skorzystanie z najbardziej obiecujących technologii. Kiedy natomiast tama pęka popadają w drugą skrajność i w ruch idą ciężkie środki, których Amerykanie długo nie mają odwagi używać.
Dowody winy:
Ocena: 9/10
Tom ósmy Harrego Dresdena. Tym razem mag-detektyw i od niedawna Strażnik, wymierzający natychmiastową i nieodwołalną sprawiedliwość praktykom czarnej magii będzie musiał (na prośbę córki starego przyjaciela) rozwikłać zagadkę tajemniczego pobicia na konwencie fanów grozy. Jednocześnie zmierzyć będzie musiał się z moralnym dylematem, związanym z jego nową funkcją.
Ogólnie rzecz biorąc: kolejny tom Harrego Dresdena, zawierający to, co najlepsze w tym cyklu: barwne postacie, humor, brawurową akcję, zgrabną, inteligentną oraz dobrze przemyślaną, wciągającą fabułę.
Tym razem wydarzenia toczą się na mniejszą skalę, niż w poprzednim tomie, a starcie ma bardziej osobisty, międzyludzki charakter, i aż do ostatnich stron, gdy na jaw wychodzą wydarzenia dziejące się w tle, ze znacznie większym rozmachem wydaje się niemalże kameralne. Tym razem nie ma już zagrożenia dla całego miasta, bohaterskiej walki i wydarzeń na tak dużą skalę. Są natomiast potwory udające straszydła z klasycznych horrorów.
Nawiasem mówiąc zabawnie jest obserwować, jak Butcher z jednej strony stara się wykorzystać bohaterów znanych filmów, a z drugiej nie naruszyć żadnego ze znaków handlowych i chroniących je praw autorskich.
Ogólnie rzecz biorąc bardzo udany tom mojej ulubionej obecnie serii. Czekam na kolejny.
Tymczasem w realnym świecie Ameryka powoduje nieodpowiedzialnie wojny na Bliskim Wschodzie i Europa ma problem z uchodźcami.
Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać.
Nie, żeby Francuzi i Brytyjczycy osobiście nie maczali paluchów w konflikcie w Syrii i Libii.
To prawda. Jak mawiał prezydent Obama, „Don’t do supid shit” (http://foreignpolicy.com/2014/06/04/obamas-dont-do-stupid-shit-foreign-policy/), który uznaje Libię za swoją największą porażkę (i pewnie prywatnie tak mówi o przegrupowaniu w Afganistanie 2009 roku).
Mi chodzi raczej o to że politykę zagraniczną w stylu G.W. Busha, którą Sarkozy z Cameronem próbował naśladować nie wytrzymuje krytyki od strony tzw. szkoły realistycznej stosunków międzynarodowych:
http://foreignpolicy.com/2016/01/08/what-would-a-realist-world-have-looked-like-iraq-syria-iran-obama-bush-clinton/
I jeszcze jedno (chociaż nie wiem czy to dyskusja nadająca się na ten blog), dobrze pamiętam jak w czasie wojny w Iraku i tuż przed nią w 2003 amerykańska prawica argumentowała za inwazją i ile było wytykania tego i owego zachodniej Europie (dla przypomnienia poguglać proszę za esejem „Potęga i raj” Roberta Kagana) że jest naiwna i nie rozumie Ameryki itd. Po latach widać że neokonserwatyści zrobili więcej złego Ameryce niż Richard Nixon. 😛
Co do Europy to cały problem polega na tym, że w polityce dominuje (a przynajmniej dominowało do niedawna bo przez kontynent przetacza się fala wzrostu notować populistycznych i demagogicznych ugrupowań prawicowych i radykalnej lewicy) tzw. twarde centrum czyli postmodernistyczny miks „nowej lewicy” a’la 1968 z brutalnym, bezwzględnym neoliberalnym kapitalizmem „nowej prawicy” w stylu Ronalda Regana i Margaret Thatcher. Oczywiście te dwie rzeczy się nie mieszają, więc zostało to drugie z tym pierwszym jako zasymilowaną dekoracją, a jak to działa, to widać na przykładzie Grecji…
I żeby nie odlatywać od tematyki bloga, tutaj zaczyna się czarna komedia omyłek, bo polska prawica (wzorująca się na amerykańskiej), znana z twórczości fantastycznej, lubi boksować się z tym pierwszym, a sama wyznaje to drugie. :]
Ostatecznie mnie zniechęciłeś do nurtu military sf.
Imho problem polega na tym, że bardzo podobne metody rządy stosowały lub chętnie by stosowały w przypadku zdecydowanie mniejszej skali konfliktu… Trochę to mi się kojarzy z pseudopropagandowymi filmami o najeźdźcach z kosmosu z lat 50:), przynajmniej tymi lepszymi, które miały strzec przed czerwoną zarazą. Wprawdzie może tu przebija się moja niechęć do militarystów, bowiem większość to nieprzyjemni ludzie 🙂
Dobre militarne SF to takie, które odbiega od schematów militarnego SF. Dlatego lubię niektóre klasyczne anime w tym klimacie, np: tego klasyka sprzed lat: http://doktorno.vot.pl/content/fang-of-the-sun-dougram
A dokładniej co cię zniechęciło?
Na dobrą sprawę te książki nie są militarystyczne. Raczej nie widziałem w nich pochwały wojny czy gloryfikowania przemocy. To raczej pochwała ofiarności w obliczu ogólnego zagrożenia. Wojna w nich przedstawiona jest jako coś jednoznacznie okropnego.
Małe addendum do fragmentu o Warcie – a w zasadzie kilka punktów na temat samej książki. Na początek wspomnę też iż ciężko jest mi się identyfikować zarówno z polską jak i niemiecką stroną w dyskusjach otaczających wydarzenia Drugiej Wojny Światowej – od trzynastego roku życia żyję przeskakując granicę na Odrze i poznałem ludzi po obu stronach, jednocześnie tracąc sporo więzi z każdej strony z tworem zwanym Ojczyzną.
-Niemcy przedstawione w książce prezentują opinie sprzed ponad dziesięciu lat. Zmiana kanclerza, dość poważne zmiany socjopolityczne i upływ czasu znacząco zmieniły podejście ludzi tu mieszkających do tematyki poruszanej w tekście. Należy też pamiętać iż Niemcy nie są monolitem kulturalnym czy politycznym, południe kraju mogłoby być osobnym tworem z perspektywy mieszkańca północy i vice versa – a to różnice zanim nawet uwzględnimy pokłosie podziały zachód-wschód.
-tak jak polski system edukacji jest zbiasowany w stronę pokazania polski, szczególnie dawnej glorii w kontraście do post-rozbiorowego cyrku i wojennego terroru, niemieckie szkoły robią dosłownie wszystko by wbić świadomość winy. Mając dwie siostry w szkołach tutejszych, obie przyznają iż zajęcia historii składały się z antyku, krótkiej wzmianki o wydarzeniach do mniej więcej osiemnastego wieku – to zajmowało jakieś 30% czasu wykładowego. Reszta to analizy obu Wojen i poczynań pewnego pana z wąsikiem i jego wesołej ferajny. So, yeah. Biased much.
-aktualne pokolenie nastolatków, pomimo prób państwa wskazanych w powyższym punkcie, ma absolutnie wyjebane na historię swojego kraju. Podobne podejście, również wśród, nazwijmy to, „aktywnej politycznie i społecznie młodzieży”, dotyczy też wojen i konfliktów. Państwo niemieckie jest tu bardzo podobne do Japonii w kwestii konfliktów zbrojnych – to w większości techniczni pacyfiści. Co naturalnie prowadzi do następnego punktu..
-ekologia. Trend by wprowadzać rozwiązania zielone w każdy aspekt życia przybrał na sile w ostatniej dekadzie, ale już od lat siedemdziesiątych niemiecki rząd czynił poważne kroki w tym kierunku. Oczywiście aktualny cyrk w energetyce jest tego zasługą, ale co tam, zielono się zrobiło i czysto.
Ironia ironią, ograniczenia projektowe superczołgu w „Warcie” są przedstawione w bardzo realistyczny sposób – identyczne problemy mają inżynierowie branży samochodowej.
-kult militaryzmu. Mimo powszechnej niechęci do uczestnictwa w konfliktach społeczeństwo zachowało mnóstwo tradycji związanych z przysposobieniem do wojny. Lokalne festyny są zawsze skoncentrowane wokół strzelnic – a niemal każda, nawet najmniejsza miejscowość posiada takową – kluby strzeleckie i myśliwskie posiadają własne mundury i insygnia, a wszystkie pomniki upamiętniające uczestnictwo mieszkańców w obu Wojnach światowych są zawsze zadbane. I dotyczy to nawet monumentów pośród starodrzewowych lasów z dala od osiedli ludzkich.
Poruszam ten punkt z racji faktu iż „Warta” prezentuje ewakuację ludności i towarzyszącą jej panikę w sposób średnio realistyczny. Niemieckie społeczeństwo nie posiada tak rozwiniętego kultu broni palnej jak USA, ale praktycznie każdy mieszkanie powyżej dziesiątego roku życia umie strzelać, przeładować i w ograniczonym stopniu konserwować broń palną od pistoletu automatycznego po karabinek piechoty. Strzelnice posiadają przeważnie spore zapasy amunicji i kilkadziesiąt sztuk broni długiej – przeważnie powtarzalnych małokalibrowych karabinków. Kółka łowieckie są liczne, a większość myśliwych ma nie szafki a pokoje przeznaczone na składowanie ich zabawek – i umieją się nimi posługiwać, jako iż jednym z wymagań zachowania licencji myśliwego są regularne wizyty na autoryzowanych strzelnicach celem weryfikacji stanu myśliwego. Dodatkowo starsze pokolenia w dużym odsetku pełniło służbę przed rozbrojeniem w latach dziewięćdziesiątych; warto też nadmienić iż większość arterii drogowych nadal jest zaminowana w wielu punktach, a stare umocnienia ziemne projektowane z myślą o europejskim konflikcie pozostały albo nienaruszone, bądź zintegrowane z na przykład siecią drogową. Tudzież parkami.