Aspekt etyczny pisania poradników:

2719_6daf_500Kilka tygodni temu miałem okazję przeczytać na Interia.pl wyjątkowo głupi i nieodpowiedzialny tekst, który skłonił mnie do refleksji nad etycznym aspektem tworzenia (ogólnie wszystkich) poradników. Tekst ten poświęcony był wykorzystaniu silnie trującej Konwalii Majowej (Convallaria majalis) w domowym ziołolecznictwie i (prawdopodobnie by spowodować większe zniszczenia) umieszczono go na stronie głównej.

Dla niezorientowanych: spożycie konwalii majowej jest dość częstym powodem zatruć u dzieci, a także u ptactwa domowego oraz (w niektórych przypadkach) krów i koni. Wszystkie części rośliny są silnie trujące, zawarte w niej toksyny powodują zaburzenia rytmu serca i ciśnienia tętniczego, a w wypadku ciężkiego zatrucia: śmierci przez migotanie komór. Także mniejsze dawki mogą być bardzo niebezpieczne, gdy trafi na osobę z chorym sercu, a w wypadku osób wrażliwych nawet kontakt z liściem lub pochodzącym z niego sokiem może wywołać podrażnienie skóry. Znane są też przypadki śmierci z powodu np. wypicia wody, w której stały konwalie. Również zebrane rośliny są niebezpieczne, a unoszący się z suchych liści pył i parujące związki mogą powodować podrażnienia dróg oddechowych i zatrucia. Obcujący z rośliną zielarze pracują więc w maskach.interia_glupota

Miłośnicy seriali na pewno kojarzą tą roślinę. To właśnie za jej pomocą Walther White otruł dzieciaka w czwartym sezonie Breaking Bad.

I tym mają bawić się amatorzy.

Co w tym złego?

Zasadniczym problemem poradników jest prosty fakt, że czytają je ludzie, którzy wiedzą mało w nadziei, że od ekspertów dowiedzą się więcej oraz nauczą czegoś, co można będzie stosować. Oznacza to jedno: że możemy się spodziewać, że ktoś będzie próbował wcielić nasze rady w życie. Jesteśmy więc moralnie (a Bóg jeden wie, czy nie prawnie) odpowiedzialni za rezultaty tych prób. W szczególności zaś za efekty ewentualnego niepowodzenia.

Tym bardziej, że w niektórych przypadkach może to kosztować naszych czytelników życie, zdrowie lub znaczne sumy pieniędzy.

Jak ma to się do kultury popularnej?

2156_75e4_500Odnosi się to niestety także do kultury popularnej, gdyż w tej dziedzinie także zdarza się ludziom pisać oraz czytać poradniki o różnych poziomach przydatności oraz rzetelności. Dobrym przykładowo kiedyś poradniki skierowane do miłośników gier fabularnych (a dokładniej Mistrzów Gry) pełne były złotych myśli w rodzaju „porządna sesja musi odbywać się na cmentarzu”, albo „atmosferę miejskich kanałów możesz stworzyć rozrzucając po pokoju psie kupy”.

Znaczna część poradników, niezależnie od dziedziny życia, do jakiej się odnoszą zawiera różnego rodzaju bzdury. Dotyczy to zarówno dzieł pasjonatów jak i amatorów. Wynika to z kilku przyczyn. Po pierwsze: znaczna część ich autorów nie ma pojęcia, o czym pisze. Wbrew pozorom często dotyczy to także „specjalistów”, a w szczególności dziennikarzy. Problem z takowymi polega na tym, że często stają przed zadaniem napisania np. pięciu lifehacków dziennie na jakiś serwis, bo z takiej twórczości właśnie żyją. Tak więc kopiują z internetu porady innych, przeredagowują i puszczają pod własnym nazwiskiem, albo wymyślają co im ślina na język przyniesie, byle tylko nabić wierszówkę.

Po drugie: duża część z nich nie wie dla kogo pisze. Część poradników dostępnych na naszym rynku powstała dla zupełnie innego kręgu kulturowego i została na język polski przełożona przez specjalistów opisanych w punkcie wyżej. Dobrym przykładem mogą być książki kucharskie. Jeśli kupicie książkę kucharską traktującą o daniach z ryb, to macie około 50% szans, że nie będzie się ona nadawała do niczego, bowiem większość przepisów będzie odwoływać się do ryb, których w naszych sklepach nie ma, natomiast o rybach dostępnych w sprzedaży będzie niewiele. Powód jest prosty: większość z nich to tłumaczenia prac anglosaskich tłumaczy, często Australijczyków.

Po trzecie: pisząc poradnik autor często głowi się nad rozwiązaniem problemu i przychodzą mu do łepetyny różne idee. Często więc rodzi wiekopomne idee, które mogą wydawać mu się dobre, a nawet brzmią sensownie i atrakcyjnie. Często jednak są nietestowane, a w praniu okazałoby się, że bynajmniej takimi nie były.

Zła wola:

Czwartym powodem, na który należy uważać jest aktywna, zła wola autora poradników. Otóż: nie wszystkie z nich pisane są w dobrych intencjach przez osoby, które „tylko” popełniły błąd. Bywają też takie, których autorzy cynicznie próbują wykorzystywać brak specjalistycznej wiedzy i doświadczenia swoich czytelników, a także ich nagłą potrzebę życiową, by zarobić pieniądze. Oczywiście nikogo nie podejrzewam o celowe próby otrucia swoich czytelników, ale już próby wyciągnięcia ich pieniędzy na gniota pod atrakcyjnym tytułem są nader częste.

W szczególności tematyka okołozdrowotna i dietetyka pełna jest niebezpiecznych hochsztaplerów. Przykładowo w naszym kraju działa sobie pan (będący, obok eksperta od „dietetyki” i „medycyny alternatywnej” również specjalistą od kosmicznego, słowiańskiego imperium z przed 10 tysiącleci), który twierdzi, że potrafi leczyć aids dietą. Ten sam osobnik jest też przekonany, że ludzie cierpią na raka, ponieważ przyjęli żydowskie zwyczaje kulinarne (tzn. on nigdzie wprost nie napisał, ze chodzi o Żydów, ale zarówno wtajemniczeni jak i osoby umiejące czytać między wierszami rozumieją o kogo chodzi). Ich odrzucenie oczywiście ma nas z raka wyleczyć.

Na co uważać pisząc poradnik?

Po pierwsze: istnieją kategorie natury delikatnej, wymagające szczególnej ostrożności. Do takich należą:

  • zdrowie, diety i uroda

  • wszystkie działania mogące generować wypadki jak np. obsługa urządzeń elektrycznych, ciężkiego sprzętu czy niektóre sporty

  • leki i substancje chemiczne ze szczególnym uwzględnieniem substancji niebezpiecznych

  • zbieractwo runa leśnego

  • wszystko, co dotyczy obserwacji lub opieki nad zwierzętami

  • doradztwo finansowe

Zajmując się którąkolwiek z tych dziedzin nie mamy prawa do błędów ani nawet niedopatrzeń. Spowodowane jest to tym, że od naszej dokładności zależeć może los ludzi.

1056_0c71_500Zbieractwo runa leśnego oraz zwierzęta umieściłem w tym tekście celowo z kilku powodów. Po pierwsze: zatrucia. Konwalia majowa jest trująca, muchomory sromotnikowe są trujące, wilcza jagoda i czworolist pospolity także są trujące, podobnie jak pewnie z kilkaset innych gatunków żyjących w tym kraju. Ponosimy odpowiedzialność za los ich użytkowników.

Po drugie: wiele z żyjących w naszym kraju gatunków jest zagrożonych w ten czy inny sposób. Z czystego szacunku i miłości do ojczyzny nie powinniśmy się przykładać do ich wymierania. Dobrym przykładem tego typu roślin są przebiśnieg (masowo „kradziony” z lasów) oraz czosnek niedźwiedzi, który ostatnimi czasy zrobił się (na swoje nieszczęście) modny jako przekąska.

Po trzecie: w wypadku zwierząt domowych ponosimy moralną odpowiedzialność za ich los, gdyż błędy opiekunów, często nawet głupie mogą zakończyć się dla nich śmiercią. Przykładowo, kiedy jeszcze mój ojciec prowadził przychodnię weterynaryjną zdarzyło mu się ratować królika-miniaturkę, którego ktoś w dobrej wierze wykąpał. Otóż: królików się nie kąpie. To może się dla nich zakończyć śmiercią w wyniku hipotermii.

W przypadku zwierząt dziko żyjących dużym niebezpieczeństwem jest też możliwość zniszczenia ich siedlisk, lub w okresie rozrodczym spowodowanie porzucenia potomstwa. Wiele gatunków nie jest skłonnych chronić swoich młodych, kierując się zasadą „matka, co się martwisz? Zrobimy nowe!”. Niektóre ptaki i ssaki, widząc, że obok ich gniazd lub nor, w których znajdują się młode kręci się człowiek (np. fotograf, który przeczytał poradnik „gdzie znaleźć cośtam”) może swój lęg zostawić na pastwę losu.

Doradztwo finansowe jest szczególnie wredne. Mimo, że sam gram na giełdzie nigdy nie ośmieliłbym się namawiać kogokolwiek do udziału w tego typu inwestycji, a już w szczególności doradzać mu, jak ma lokować pieniądze, które papiery kupić etc. Powód jest prosty: konsekwencje w postaci możliwych strat materialnych, w szczególności u ludzi, którzy wkładają w tą działalność swoje, często wcale nieduże, za to ciężko wypracowane oszczędności.

Ostatnim powodem, dla którego należy uważać w tych dziedzinach jest fakt, że zarówno my jak i nasi czytelnicy możemy ponosić odpowiedzialność karną za sam fakt doradzania lub wcielania w życie takich rad. Przykładowo: w Polsce przestępstwem jest posiadanie wytrychów. Pisząc poradnik jak taki wykonać możemy wpakować kogoś w niezłe kłopoty. Podobnie nawiasem mówiąc doradztwo finansowe bez uprawnień było jeszcze niedawno przestępstwem. I być może nadal jest, choć mieli to deregulować.

Grzechy lżejsze: bogata wyobraźnia i brak krytycyzmu

3305_7e86_390Kultura popularna to na szczęście taka dziedzina, w której nie grozi nam wywołanie znacznego uszczerbku na zdrowiu lub stanie posiadania naszych czytelników. Nie znaczy to, że nasze poradniki są pozbawione błędów.

W sprawach drobnych niestety grzeszą dwoma cechami: nadmiarem wyobraźni i niewystarczającą ilością krytycyzmu. Dobrym przykładem mogą być tutaj gry fabularne. Otóż: jestem niemalże pewien, że znaczna część poradników dotyczących tego hobby zawiera porady i „sprawdzone patenty” których ich autorzy nigdy nie użyli w praktyce. Zresztą, nie jest to wyłącznie problem tego hobby. Czytuję sobie ostatnio o fotografowaniu i jestem dziwnie pewien, że spora część pomysłów tego, co można zrobić z aparatem nie wydaje mi się nigdy sprawdzona. Przykładowo jestem przekonany że osobnik, który wymyślił, że – zamiast kupować obiektyw do zdjęć makro – można poradzić sobie fotografując przez lupę nigdy tego w praktyce nie spróbował.

Nie można (tzn. można, pod warunkiem, że ma się w pełni manualny aparat analogowy, a szkło ma dokładnie tą samą średnicę, co obiektyw). Na zdjęciach widać światło odbijające się od szkła lupy.

Część z tego typu pomysłów rodzi się w głowach ich twórców w trakcie samego pisania artykułu, w nagłych przypływach natchnienia. Po prostu przychodzi takiemu do głowy jakiś patent, więc go pisze. Bo po co testować, jeśli domyśla się, że będzie działał?

Jest to szczególnie niebezpieczne, gdy uboga wiedza i brak doświadczenia tego typu autorów. Poradniki do RPG nierzadko pełne są porad aktorskich i scenopisarskich dawanych przez ludzi, którzy nigdy nawet nie byli w teatrze, dotyczących opisów i prowadzenia dialogów z ust ludzi, którzy nigdy nic (prócz licznych poradników) nie napisali i podobnych złotych myśli.

Co śmieszne bardzo często do tego typu poradników trafiają też patenty co do których od lat wiadomo, że nie działają albo wprost przenoszone z gier o zupełnie innym duchu, jak porady wyjęte z gier mrocznych lub wprost w konwencji horroru przenoszone do gier heroicznych.

Wynika to moim zdaniem z kolejnej kwestii: braku krytycyzmu odnośnie źródeł, na których się bazuje. Generalnie: poleganie na doświadczeniu innych nie jest niczym złym. Gdyby nie to, to znaczna część ludzkich osiągnięć nigdy by nie powstała. Przykładowo nigdy nie narodziłaby się nauka. Trzeba jednak prowadzić jakąś krytykę źródeł oraz zachować zdrowy sceptycyzm wobec.

Częstym źródłem problemu (choć raczej nie w światku RPG-owców) jest fakt, że spora część piszących poradniki ekspertów jest tak naprawdę twórcami treści, od których oczekuje się, że będą stukać poradnik za poradnikiem.

Niedokładność:

2259_9f5fDawno, dawno temu był sobie miesięcznik komputerowych szulerów o nazwie „Gambler”. W owym Gamblerze pracował redaktor o nazwisku Jacek Piekara. Recenzował głównie gry cRPG, pisał też masy solucji, a jako, że miał świetny styl pisarski jego teksty doskonale się czytało. Niestety wszystkie one miały pewien drobny, na pierwszy rzut oka niedostrzegalny feler. Jacek Piekara pisał bardzo niedokładnie.

Zmieniał nazwy potworów w stosunku do gry. Zapominał o kluczowych NPC-ach, z którymi trzeba było porozmawiać, zagadkach, które trzeba było rozwiązać by zdobyć kluczowe przedmioty. I cała masa tym podobnych rzeczy.

Słowem: z uwagi na jego niedokładność z poradników tych nie dało się korzystać.

Dostosowanie do polskich warunków:

Kolejna rzecz, co do której należy się uczulić jest fakt, że mieszkamy w Polsce, a nie np. USA czy Australii. Znaczna część poradników dostępnych na naszym rynku jest tłumaczeniami z języków obcych, dominują tu oczywiście język angielski oraz co może być nieoczywiste: niemiecki. Zawarte w nich porady często są nieadekwatne do tego, co dzieje się w Polsce. Zwyczajnie: mamy inne środowisko naturalne, inną biosferę, inne regulacje prawne, inne ukształtowanie terenu oraz inaczej zaopatrzone sklepy.

Przykładowo: Tłumaczka przekładała kiedyś poradnik ziołolecznictwa medycyny naturalnej, który odnosił się do flory USA i Kanady. Oczywiście w Polsce większość tego nie rosło. Jednak jej za to płacili, więc co miała zrobić?

Innym przykładem, o którym warto wspomnieć są książki kucharskie. Znaczna część dostępnych na naszym rynku książek ugina się np. od przepisów z baraniny i jagnięciny. Owszem, Polska jest jednym z największych producentów tego typu mięs, ale w Polsce praktycznie ich się nie jada. Są za to popularne w krajach anglosaskich i w Niemczech właśnie.

Podobny przykład to moje ukochane „obiad wcale nie musi składać się z tradycyjnego steku” tak kochane przez wszystkich pseudodietetyków i kinderwegetarian. Tradycyjnego w jakim kraju?

Druga strona też nawiasem mówiąc nie jest lepsza. Po dziś dzień pamiętam panią, która „polecała wołowinę wagyu do wszystkiego”. Zapewne jest to dobra rada, jeśli ma się kasy jak lodu i prywatny odrzutowiec, który by ją nam z Japonii dostarczył.

Jak czytać poradniki?

Odpowiedź jest krótka: ostrożnie. Z dużą ilością rozwagi. Oraz konfrontując je z innymi, w miarę możliwości niezależnymi źródłami.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Pisanina, Wredni ludzie i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

12 odpowiedzi na „Aspekt etyczny pisania poradników:

  1. DoktorNo pisze:

    „Podobnie nawiasem mówiąc doradztwo finansowe bez uprawnień było jeszcze niedawno przestępstwem. I być może nadal jest, choć mieli to deregulować.”

    Tak o to niszczy się rynek pracy w Polsce…

      • DoktorNo pisze:

        Skoro zawody są zderegulowane to 1.)Posiadane wykształcenie i certyfikaty tracą znaczenie (brak egzaminów itp. wstępnych) 2.)Tracą znaczenie związki zawodowe, cechy i stowarzyszenia (każdy może robić bez bycia ich członkiem) 3.)Gorszy pieniądz wypiera lepszy, zaczyna się wyścig na sam dół w myśl zasady „kto zrobi za mniej”, na koniec nikt nie może się utrzymać za pracę w danym zawodzie.

      • Velahrn pisze:

        To ciekawa kwestia, niszczy się rynek pracy czy niszczy się kartel?
        Oczywiście, zrozumiałym jest, że pewne zawody muszą być regulowane. Są to zawody, od których zależy zdrowie i życie ludzkie, jak również takie, które posiadają szczególne uprawnienia (głównie w zakresie reglamentacji towarów i u usług). Dobrym przykładem jest lekarz. Gdyby każdy mógł otworzyć praktykę lekarską, byłaby to sytuacja po prostu niebezpieczna (czy wasz dziadek lub babcia naprawdę byłby w stanie rzetelnie sprawdzić wartość tych certyfikatów, które wisiałyby na ścianie pana „doktora”?). Po drugie, lekarze mogą wypisywać leki, które nie powinny być ogólnodostępne – nas przykład narkotyki, benzodiazepiny, antybiotyki.
        Czy należy jednak regulować każdy zawód? Na przykład taksówkarza? Sam nie wiem, przecież jedyne co mi grozi, to podróż z niekompetentnym kierowcą. Potencjalne spóźnienie lub wyższy rachunek jest porównywalne ze źle ułożonymi kafelkami w łazience – przykre, ale nie widzę sensu w tworzeniu licencji i monopoli. Pytaniem otwartym pozostaje czy doradca finansowy powinien mieć licencję, czy nie. Jestem chyba zdania, że nie – uwalnianie wielu zawodów (np. agenta nieruchomości – też kiedyś trzeba było mieć lciencję, WTF??) ma chyba więcej plusów niż minusów.

      • Pierwsza rzecz jest taka, że istnieją dwie kategorie doradców finansowych: prawdziwi oraz tak zwani doradcy finansowi. Prawdziwi doradcy doradzają przy wyborze pakietów inwestycyjnych i tym podobnych rzeczy, kierując się rzetelną wiedzą. Są raczej rzadcy, a zajmują się najczęściej klientami z górnej półki. Takich osób jest raczej niewiele, obracają natomiast kwotami zaczynającymi się od 100.000 złotych. I na tym poziomie powinny istnieć odpowiednie certyfikaty.

        Druga grupa to sprzedawcy, najczęściej ubezpieczeń wykorzystujący tą samą nazwę (mimo, że IMHO nie powinni). I tu bym się poważnie zastanowił.

      • Strategiusz pisze:

        Mógłbym udowodnić konieczność robienia uprawnień dla każdego zawodu i niemal każdej czynności (oddychanie i kilka innych by nie wymagało certyfikatu). Ktoś kto sobie korzysta z nadanego przywileju jest oderwany od rzeczywistości i nic nie wie o rynku pracy. Co najwyżej dobrze się orientuje w biurokratycznych przepisach.

      • Ja w ten sam sposób mógłbym udowodnić, że żaden zawód nie powinien być regulowany. To jednak ne prowadzi do niczego, prócz przerzucania się argumentami ad absurdum.

        Prawda jest taka, że należy znaleźć jakiś konsensus.

      • Strategiusz pisze:

        „Prawda jest taka, że należy znaleźć jakiś konsensus.”
        Prawda jest taka, że przy zamykaniu zawodu nikt nie protestuje, a przy próbie otwarcie protestują wykonawcy tego zawodu. Gdyby nie to, że zawody powstają wciąż nowe, a stare zanikają, to z czasem prawie każdy zawód stałby się zawodem zamkniętym.

  2. eV pisze:

    Nie pamiętam, kiedy ostatni raz przeczytałam jakiś poradnik nie dla beki. A jest się z czego śmiać. Poradnik jak oszczędzać pieniądze, mówiący, że mam nie palić. Nie palę, gdzie moje dolary? Poradnik jak schudnąć, mówiący że po godzinie 20 nie powinno się nic jeść (a jak ma się w pracy nockę?). Wszelki poradniki okołolifestylowe, okołozwiązkowe, zdrowotne, czy właśnie związane z różnoraką kulturą – nawet ich nie otwieram, bo z góry zakładam, że szansa że trafię na specjalistę a nie osobę piszącą bez większej wiedzy jest prawie zerowa. Denerwuje mnie część blogów, których autorzy uznają się za specjalistów w jakiejś dziedzinie, na tyle wykwalifikowanych aby mówić innym jak żyć, co jeść i jak zarządzać swoim czasem.

    • DoktorNo pisze:

      Hint: jeżeli w tytule jest odmiana słowa „kwantowy” to na 100% jest to bujda na resorach.

      Swoją drogą to przyszło do nas z Ameryki; gdzie społeczeństwo jest silnie zindywidualizowane i łase na różne mody które pozwolą niby przetrwać w turbokapitalistycznym wyścigu szczurów… 😛

  3. slann pisze:

    Co do wilczej jagody problem wynika z nazewnictwa bo https://en.wikipedia.org/wiki/Goji też się nazywa wilczą jagodą i pewno stąd tyle pomyłek.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s