Kilka dni temu z bloga Doktora No dowiedziałem się, że jeden z moich ulubionych komiksów został udostępniony w internecie za darmo. Z tej przyczyny postanowiłem napisać kilka słów o nim, tak, by zachęcić do lektury.
Ogólnie rzecz biorąc nie jestem miłośnikiem komiksów. Gorzej: kiedy w zeszłym roku chciałem zrobić ich toplistę okazało się, że nie jestem w stanie polecić ich wystarczającej ilości, by miało to sens. Z jakiegoś powodu jest to medium, z którym zupełnie się nie rozumiemy: dla mnie komiksy są czymś pośrednim między książką, a kreskówką, pozbawioną zalet obydwu, ale posiadające ich wady. Dlatego też, jeśli któryś mi się spodoba, to jest to święto (jeszcze gorzej jest nawiasem mówiąc z mangą: czarno-białą, krzywo rysowaną i wydawaną na papierze toaletowym).
Status 7 należy do tych nielicznych wyjątków, które podobały mi się bezwarunkowo (pozostałe to: Fables, Wieczna Wojna, Lobo i Asteriks).
Co to jest?
Status 7 jest polskim komiksem cyberpunkowym, najpierw drukowanym w odcinkach w kultowym magazynie komputerowo-kulturalnym Reset, a następnie, na początku XXI wieku wydanym w formie zeszytowej. Autorami są Tobiasz Piątkowski oraz Robert Adler (ten od Boli Blog). Fabuła rozplanowana była początkowo na więcej tomów, ukazały się jednak zaledwie dwa.
Pod względem fabularnym jest to dość prosta, kryminalna komedia. Tak więc w pierwszym tomie widzimy historię kilku gangsterów i złodziei szykujących się do skoku życia. W drugim natomiast specjalna sekcja policji próbuje udaremnić bandzie anarchistów przeprowadzenie zamachu terrorystycznego, który ma zburzyć współczesne społeczeństwo.
Fabuła, sposób narracji i budowania nastroju na myśl przynoszą amerykańskie filmy kryminalne pochodzącymi z lat 90-tych w rodzaju „Zabójczej Broni” czy „Tango and Cash”. Dialogi i plansze pełne są natomiast nawiązań, zarówno do ówczesnej rzeczywistości, wymienionych już filmów oraz innych komiksów. Bohaterowie nazwani jak w hollywoodzkich superprodukcjach cytują więc „Psy”, czytają Akirę, w tle, jako symbol złowrogiej korporacji widnieje logo (znienawidzonej w latach 90-tych) „Tepsy” (która ograniczała nam dostęp do Internetu), a „W starym kinie” emitowany jest „Matrix”.
Co w tym takiego niezwykłego?
W momencie w którym wziąłem pierwszy raz do rąk System 7 wywarł on na mnie ogromne wrażenie. Spowodowane było to dwiema rzeczami: komiks ten był na wskroś „nasz” oraz jednocześnie był na wskroś optymistyczny…
To ostatnie słowo budzić może zdziwienie. Akcja toczy się bowiem w mrocznej przyszłości, w skrajnie zatłoczonej, dystopijnej Warszawie, gdzie ludzie strzelają do siebie co kilka chwil, popełniane są straszne zbrodnie, a policji wydaje się albo nie być (tom pierwszy), albo też jest skrajnie przytłoczona pracą (komiks drugi). Z drugiej strony…
Przecież właśnie o to chodzi (i to jest świetne) w Cyberpunku. Status 7 natomiast pokazywał nam, że mamy przyszłość, co więcej ta przyszłość, mimo, że nie idealna jest świetna. Będą w niej przygody, masa elektroniki, świetnych gadżetów, a wszystko układać się będzie jak w hollywoodzkim filmie.
W latach 90-tych wcale nie było łatwo o taką wizję. Wprost przeciwnie: okres ten był epoką dość kiepską. Były to lata, gdy tak naprawdę wszystko było szare, może nie aż tak jak w PRL-u, ale nadal w otoczeniu dominował przyćmiony kolor brudu. Szare w szczególności były osiedla, których podówczas jeszcze nie malowano kolorowymi farbami. Ludzie już w prawdzie nie walczyli o przetrwanie i w sklepach było prawie wszystko, jednak mało kto miał pieniądze, społeczeństwo bowiem nie dzieliło się na bogatych i biednych, jak dzisiaj, tylko na biednych i biedniejszych. W supermarketach ofertą dnia były przecenione kości do zupy, zakupy robiło się na obskurnych, pełnych Rosjan targowiskach, knajpy były drogie i obskurne. Przestępczość była wysoka, ale jednocześnie same przestępstwa były drobne: w mordę można było dostać dlatego, że komuś spodobał się twój zegarek wart 20 złotych. Wszędzie było pełno blokersów.
Żeby polska firma lub naukowcy coś osiągnęli w zasadzie się nie słyszało. Jeśli chodzi o kulturę, literaturę i muzykę, to chyba tylko Kazik i Sapkowski byli coś warci, a o kinematografii lepiej nawet nie myśleć. Przeciwnie: w głowie się nie mieści, jakie kloce potrafili w latach 90-tych polscy filmowcy postawić…
I nagle trafił się System 7.
Atmosfera:
Przenosimy się do Warszawy późnego, XXI wieku. Miasto jest typowo cyberpunkową metropolią pełną ludzi wszelkich ras i przekonań, ogromnych wieżowców, złych korporacji, kolorowych reklam i swobody obyczajowej. Kadry, mimo dość prostej kreski są niezwykle tłoczne, atakują czytelnika zarówno licznymi dymkami, jak i szczegółami tła. Warszawa jest tu prawdziwym miastem międzynarodowym, pełno w nim mniejszości, co więcej proces ten musi trwać długo, bowiem co jakiś czas pojawiają się postacie o wyraźnie podwójnej tożsamości: czarni obrońcy ojczyzny, Azjaci o polsko-japońskich nazwiskach etc. sprawiający wrażenie zasiedziałych i wyraźnie wrośniętych w społeczeństwo.
Realia świata nie są szczególnie dobrze opisane. Wiadomo, że była jakaś wojna, w trakcie której Islamu ruszył przeciwko Europie, oraz, że stoczono ją głównie gdzieś w Europie Wschodniej. Prawie na pewno też druga strona została pokonana.
Akcja toczy się w otoczeniu nowoczesnej technologii, przy czym jest to technologia rodem z powieści cyberpunkowych z lat 90-tych. Ludzie posługują się telefonami komórkowymi, jest internet i wirtualna rzeczywistość, jeden z bohaterów jest hakerem, komputery kontrolują wszystko, pełno jest cyberwszczepów i cyberpunków. Przy czym sieć to nadal jest Web 1.0 z lepszą grafiką, i nikt nie słyszał o Facebooku. Autorzy posługują się bardzo interesującym zabiegiem, traktując wszystko, co wygląda na im współczesne jako antyki, dzięki czemu wizja ta jest atrakcyjna nawet dzisiaj. I tak wyglądająca jak z lat 90-tych komórka okazuje się być kupiona w antykwariacie za duże pieniądze.
Gadżetów technicznych jest masa. Wśród zachodnich i japońskich marek migają też polskie (np. Pancerz podskórny Huta Stalowa Wola „nie pęka, kiedy ty wymiękasz”), lecz ich wybór jest eklektyczny. Nikt nie rozpływa się nad „dobre bo polskie” jak u Pilipiuka, nikt jednak nim też nie gardzi, jak w latach 90-tych. Ot po prostu jest to normalne. I w ten sposób faktycznie czuć, że nasze marki dorównują zachodnim.
Wszystko to toczy się wśród prawdziwej orgii przemocy oraz obyczajowej swobody. Życie w Warszawie przyszłości jest raczej tanie, trup ściele się gęsto, na przemoc ludzie zdają się nie reagować. Gołych cycków też jest sporo.
Postacie:
Jak to w niezakończonym, dwutomowym cyklu ważnych postaci jest raczej niewiele. Wymienić warto pięć z nich:
Kenner:
Główny bohater pierwszego tomu. Podejrzany „biznesman” oraz oszust i kombinator starający się dorobić fortuny, raczej nie przebierając przy tym w środkach. Kenner raczej nie jest znany z lojalności wobec swoich kolegów, współpracowników i sojuszników, w odróżnieniu od lepkich palców, przez które nawet w warszawskim półświatku nie jest witany z otwartymi ramionami.
Osobowość Kennera, podobnie jak większości postaci nie jest zbyt rozbudowana. Mamy tu raczej do czynienia z archetypami, do tego większość bohaterów znamy przez zaledwie kilkanaście stron, przez co trudno sobie wyrobić o nich zdanie. Kenner jest więc typowym gangsterem średniej kategorii: poziom na którym operuje jest dość wysoki, pieniędzy mu nie brakuje, a przestępstwa, jakich dokonuje niebezpieczne, ale ani żadna z niego mafia.
Swich:
Haker, sądząc z wyglądu oraz faktu, że Kenner musi płacić łapówkę by wpuszczono go do nocnego klubu: nastoletni. Mimo to dobry specjalista o dość szerokim zestawie umiejętności (fałszowanie kart kredytowych, okradanie bankomatów, włamania do banków, tworzenie fałszywych tożsamości etc.) oraz rozległych znajomościach.
Podobnie jak w wypadku Kennera ponownie mamy do czynienia z postacią wręcz archetypiczną. Tym razem otrzymujemy typowego dla lat 90-tych, nastoletniego kombinatora-geniusza rodem z filmu „Gry Wojenne”.
Switch jest jedynym bohaterem, który pojawia się na kartach obydwu tomów.
Nelson Górski i Franc Petelka:
Dwóch bohaterów tomu drugiego. Policjanci w hollywoodzkim stylu, mocno czerpiący z komedii kryminalnych ery odtwarzaczy wideo. Jeden jest czarny, zrównoważony, doświadczony i odpowiedzialny, drugi biały, również doświadczony, jednak szurnięty. Sprawy rozwiązują dzięki intuicji oraz wielkim gnatom niejednokrotnie przy tym omijając regulamin.
Śledztwo w ich wykonaniu jest więc ciągłą strzelaniną poprzetykaną dowcipami i kąśliwymi komentarzami.
Alex:
Komunistyczny (a raczej: socjaldemokratyczny) fanatyk od równości oraz post-kapitalistycznego, anarchistycznego raju. Nacodzień, jak większość takich pajaców zatrudniony w duże korporacji w centrum. Po godzinach planujący przeprowadzenie zamachu, który zburzy żywiący go system.
Zamach ten ma odbyć się za pomocą urządzenia nazwanego „bombą logiczną”, będącego, sądząc po opisie i efektach działania jakiegoś rodzaju mega atakiem DDOS, mającym za zadanie sparaliżować całą infrastrukturę miasta oraz doprowadzić do totalnego chaosu.
Podsumowując:
Problemem System 7 jest moim zdaniem fakt, że komiks ten wyszedł w Polsce, kraju o niezbyt niestety rozbudowanym światku komiksowym i nikłych tradycjach czytelniczych. Gdyby ukazał się w innym kraju: USA, Francji albo Japonii prawdopodobnie odniósłby znaczący sukces i dziś uchodziłby za klasyka gatunku.
Niestety ukazał się w Polsce, w efekcie czego dziś, poza głębokim fandomem komiksowym pozostaje praktycznie nieznany.
No właśnie – „kraju o niezbyt niestety rozbudowanym światku komiksowym i nikłych tradycjach czytelniczych”.
Ja bym prędzej powiedział, że problemem tego tytułu jest raczej fakt, że ktoś nie uwzględnił realiów naszego rynku i wpadł na pomysł, by wydawać to jednak w formie zeszytowej. Skoro radził sobie będąc „drukowanym w odcinkach w kultowym magazynie”, to trzeba było przy tym zostać. Może dalsze odcinki pojawiałyby się do teraz, o wiele bardziej rozbudowując ten świat, którego opis brzmi faktycznie zachęcająco.
Bo co do mangi – „krzywo rysowaną i wydawaną na papierze toaletowym”
Styl rysunku chyba ma taki sam, jak lubiane wszak przez ciebie anime?
A na czym jest wydawana – a co to kogokolwiek mogłoby obchodzić? – w internecie masz pełny przekrój dowolnych gatunków, tematyki, itd. – za darmo. Online. Wystarczy wpisać tytuł u wujka Google i zaraz trafiasz na strony, gdzie całe serie(i po kilkaset rozdziałów nawet, w dodatku często gęsto tłumaczone na bieżąco prosto z japońskich skanlacji prosto z ichnich magazynów z mangami) tylko na ciebie czekają.
Więc jak coś, co jest wydawane na papierze miałoby się przebić? Trzeba zapłacić, ruszyć dupę do sklepu, w ogóle znaleźć takiż, w którym w ogóle to będzie…
A wydawca musi jeszcze przecież płacić za druk, dystrybucję, niesprzedane egzemplarze do niego wrócą, gdzieś je będzie musiał zmagazynować…
Jak, no powiedz JAK on miałby konkurować w takich realiach? Bez szans.
Oczywiście – ja wszystko rozumiem – że jak tworzysz komiks, chcesz zarobić, itd. – ale jednak w NASZYCH realiach potrzebujesz do tego o wiele, wiele lepszej i szerszej promocji, niż wydawanie w odcinkach przez jakiś czas „w kultowym magazynie komputerowo-kulturalnym”(o którym np. ja pierwsze słyszę, btw).
Na przykład – musisz najpierw wypromować go w internecie. Za darmo. Na tyle długo, by ludzie wsiąknęli w ten świat, tą historię, ten styl. I w miarę szeroko – dotrzeć do jak największej grupy ludzi – by było o nim głośno, by każdy o nim słyszał, każdy go znał.
Bo inaczej kończy się to właśnie tak, jak podsumowujesz – „dziś, poza głębokim fandomem komiksowym pozostaje praktycznie nieznany”…
Mam więc nadzieję, że skoro już został udostępniony w internecie za darmo, nie oznacza to śmierci projektu, tylko właśnie chęć szerszego rozpromowania go, by móc wydawać go dalej, być może już na innych zasadach – bo jak mówię – opis jest naprawdę zachęcający. 😉
Co do argumentu, że gdyby został wydany w USA, Francji, czy Japonii, to byłby bardziej znany.
Raz – gdyby wydano go tam, to nie miałby tej naszej specyfiki, więc zatraciłby chyba to, co go wyróżnia, więc nie byłby to taki sam komiks, jakim jest teraz.
Dwa – oni tam mieli cyberpunków na pęczki, jeden więcej nie zrobiłby różnicy. Zginąłby w tle.
Trzy – świat przestawiony – że gdzieś tam w przeszłości odbyła się wojna z najazdem islamskim – nie spotkałem się jeszcze z wizją przyszłości Europy, która by to w ogóle uwzględniała – zawsze jest tylko rozwój elektroniki, cyberwszczepów, chipów, korporacje, itd. – a ten temat jakby nie istniał – przekreślałoby go to na starcie, bo poprawność polityczna czyni to tematem tabu…
P.S.
Oczywiście dzięki za polecenie tego ciekawego tytułu.
(Skoro za darmo) chętnie się z nim zapoznam. XD
P.S.2
A co masz do polskich filmów z lat dziewięćdziesiątych?
W trochę innej kolejności:
1) W wypadku mangi problemem nie jest styl rysowania (który owszem, jest zwykle podobny do anime), a raczej ogólnie niska staranność rysunku. Po prostu są rysowane kiepsko, często przez słanych rysowników, tak więc nie trzymają perspektywy, postacie tracą proporcje i ogólnie wygląda to brzydko.
Papier natomiast ma jak najbardziej znaczenie. Może mieć różny kolor, różną fakturę i w różny sposób chłonąć farbę. Tak więc jego gatunek przekłada się na ostrość kreski, stopień jej wyraźności, jej czytelność (szary kolor na szarym tle) oraz ogólne wrażenie estetyczne.
2) Reset. W momencie wydania pierwszego tomu Reset był o jakiegoś półtora roku zbankrutowanym, kultowym czasopismem.
3) Nie róbmy z tego kolejnej dyskusji o piractwie. Te są nudne i do niczego nie prowadzą. Ponadto mówimy tu o roku 2002, kiedy realia były jednak trochę inne.
4) Co do decyzji biznesowych. Clausewitza w „O wojnie” napisał, że jedynym sposobem ocenienia planu jest wcielić go w życie. Te, które się udadzą należy nazwać „odważnymi”, a te, które zawiodą „nadmiernie śmiałymi”. Ogólnie rzecz biorąc strasznie łatwo jest prowadzić biznes kilka lat po fakcie, nie inwestując w to swojego czasu i pieniędzy oraz z góry znając wynik.
Ps. Nic, poza Szamanką, Panem Tadeuszem, Ogniem i Mieczem, Prostytutkami czy Wirusem.
1. „nie trzymają perspektywy, postacie tracą proporcje”
Ja tam nigdy tego nie zauważyłem. Poza może intencjonalnymi „komediowymi” kadrami(zapomniałem, jak to się nazywa, a jakoś się chyba nazywa), które jednak – ponownie – w anime również występują. I to w ruchu.
Co do papieru, to chodziło mi o to, że mangi w ogóle nie musisz mieć „w ręce”, żeby ją czytać, co – niezależnie od przyczyn – uważam za zaletę.
2. To jak był już wtedy zbankrutowany(nie wychodził?), to jak oni tam komiks wcisnęli?
3. Nie miałem takiej intencji, żeby robić z tego „dyskusję” o piractwie. Chciałem po prostu stwierdzić fakt.
Te realia, które były trochę inne… ich inność polegała chyba również, takim moim małym skromnym zdaniem, że nie tylko na tym, że internet był biedniejszy…
… ale potencjalni nabywcy komiksu również…
… a więc w „kraju o niezbyt niestety rozbudowanym światku komiksowym i nikłych tradycjach czytelniczych”…
… rezultatu można byłoby się domyślić, nieprawdaż?
I Clausewitz tu nic nie pomoże. ;P
Filmy – wymieniłeś tylko kilka tytułów, na dziesiątki wyprodukowanych. To tak jakbyś jechał po całym Hollywood, bo obejrzałeś kilka filmów Uwe Bolla…
1) To się nazywa „superdeformed”. I nie. Nie mówię tutaj o intencjonalnym zniekształceniu postaci.
2) Przecież to oczywiste: najpierw gazeta wychodziła, a oni wydawali w niej komiks. Potem zbankrutowała. Poszli do Egmontu i zaczęli wydawać go w formie zeszytowej. Coś się nie udało i linia wydawnicza została zamknięta. W sumie dość typowa historia.
3) Ktoś wsadził w to kasę i to ktoś z dużego i doświadczonego na rynku komiksów wydawnictwa (Egmont) więc jakieś tam szanse musiały być. Tak naprawdę nie wiemy co poszło źle. Sprzedaż mogła być mała. Mogła zawieść reklama. Hurtwonik mógł wydymać wydawcę. Dystrybutorowi finalnemu mogła nie spodobać się duża ilość gołych cycków i nie wyłożył towaru na półkę… Wszystko mogło się stać.
Co do filmów: Porównania do Szamanki moim zdaniem obrażają Uwe Bolla. Kiedyś miałem napisać notkę o tym, co nie podoba mi się w polskiej kinematografii, ale podobno sieję strasznie dużo negatywnych emocji, więc zmieniłem profil z narzekania na chwalenie tego, co było lepsze.
1. A więc innego zniekształcenia nie zauważam. A zaglądam do (prawdopodobnie) większej liczby tytułów, niż ty(skoro ty nie czytujesz żadnych). Ale dobra – może jestem przyzwyczajony i po prostu nie zwracam uwagi. 😉
3. Tak czy siak – ktoś tam powinien to przewidzieć i podjąć jakieś działania zapobiegawcze (promocja, promocja, promocja – bo cyberpunk to mimo wszystko jakaś tam nisza, a „polski cyberpunk” to tylko ciekawostka, która sama w sobie nie utrzymałaby ludzi na dłużej, niż kilka rozdziałów). Szczególnie takie „duże i doświadczone na rynku komiksów wydawnictwo”.
Ale – ja się tylko tak czepiam(znęcam ;P).
A więc proszę o wybaczenia mistrza Uwe Bolla za to haniebne porównanie. XD
I napisz taką notkę. Już jestem ciekaw. Chwalić za dużo też nie zdrowo. 😉
Zresztą – możesz to zrobić w satyrycznej formie – jak np. „Jak napisać sztampowe fantasy”. Jako taki niby poradnik, ale każdy widzi, o co chodzi. Tą o filmach nazwałbyś „Jak nakręcić sztampowy polski film na miarę nieodżałowanych lat dziewięćdziesiątych”, czy coś w ten deseń. To dopiero byłaby beka. Zresztą – nie musi być tylko o latach 90-tych, ale ogólnie o całej polskiej kinematografii.
Ba! Jakbyś odniósł się w niej do odpowiednio dużej liczby „kultowych” tytułów, to wyświetleń też pewnie byś se nabił. 😉
BTW
Zdaje się, że miałeś napisać coś o starszych anime(lata 70-80 ?) oraz coś o najnowszych(z ostatnich lat), prawda?
O starszych anime było już ze 2 miesiące temu. O nowszych będzie, ale nie w tym miesiącu.
Jeśli chodzi o polską kinematografię, to widzę następujące problemy:
1) Praca kamery. Prawie zawsze 2-3 ujęcia.
2) Długość ujęć i scen. Strasznie dużo czasu poświęca się na pierdoły. Przykładowo w amerykańskim fimie facet wchodzi do sklepu i mówi „poproszę karmę dla kota” i scena się kończy. A w polskim:
Facet: Dzień dobry.
Sklepowa: Dzień dobry panu…
F: Chciałbym zrobić zakupy…
S: To zapraszam, zapraszam, coś konkretnie podać…
F: Jedzenie, ale nie dla mnie, dla kotka… Bo widzi pani mam kota perskiego.
S: A to już podaję…
I tak przez pół godziny.
3) Brak umiejętności posługiwania się rekwizytami. To mi się w oczy rzuciło w „Drogówce”, skąd inąd dobrej. Scena na stołówce, jedzą i gadają. Aktor pakuje se w gębę parówę i gada, przekazuje ważne dla fabuły informacje, a słychać tylko BLEBLEBLEBLE mlask BLEBLEBLE.
4) Takie totalne oderwanie od rzeczywistości. Bohaterowie noszą ksywy, jakich nikt nie nosi, jeżdżą samochodami, którymi nikt nie jeździ, słuchają muzyki, której nikt nie słucha. Dobrze to widać w serialach. Mamy dajmy na to biedną studentkę, która przyjechała ze wsi i zakochała się w bogatym biznesmanie. Mieszka ta biedna studentka w ośmiopokojowym mieszkaniu w centrum Warszawy i codziennie jada w restauracji.
5) Taka mania tworzenia filmów-ilustracji. Zamiast wprawnie poprowadzonej fabuły dostajemy ciąg scen, który da się zrozumieć pod warunkiem, że zna się lekturę, która została zekranizowana / scenariusz filmu przed jego obejrzeniem.
LOL. No wziąłem i normalnie zapomniałem…
Sorry więc.
Polskie filmy – dla przekory wezmę podane przykłady w obronę ;P
1. A w innych filmach jest inaczej? Nie zauważyłem, by „nasze” wyglądały jakoś inaczej, niż „obce”. A czegoś takiego raczej nie dałoby się przegapić?
Krótko mówiąc – snob jesteś pretensjonalny, że takie coś wymyślasz. 😛
2. Ale ty chyba mówisz o filmach obyczajowych, czy innej „prozie życia”? Dla których takie właśnie sceny są normą? No sorry, ale Polski nie atakują co tydzień kosmici, czy inne cyborgi z przyszłości(bo brak w niej kasy na efekty specjalne), więc można robić tylko takie właśnie filmy: „dialogowo-życiowe”. Tudzież komedie(które na tym samym się opierają). Zwyczajnie nie ma w polskich filmach miejsca na tyle akcji, by wyparła ona „głębokie dialogi, które poruszają tak ważne dla polaków sprawy”. XD
3. Cóż, sceny owej nie widziałem, ale – jak znam polskie filmy oczywiście – taki był zapewne „zamysł artystyczny”. Wiesz – realizm, realizm, realizm życia zwykłego Polaka. A taki jak je, to i gada przecież. Więc skoro bohater jest na stołówce, to je. Musi o czymś powiedzieć, to gada przy okazji. Normalne.
Ba! Tutaj powiedziałbym wręcz, że amerykańskie filmy nie zachowują realizmu. Te wszystkie sceny w restauracjach, czy innych barach. Weźmie taki zawodnik raz kęs(góra!), a potem gada, gada, gada. Trzyma żarcie w łapach(hamburgera), albo leży na stole i stygnie(restauracja).
A potem wychodzi. Kiedy niby zjadł?
Toż to dopiero upraszczanie na potrzebę fabuły i brak zachowania realizmu! 😉
4. Studentka, bogaty biznesmen, ośmiopokojowe mieszkanie – jeśli jej sponsor naprawdę taki bogaty, jak opisujesz, to nie widzę nic nierealnego. 😉
(Ale co do imion, to fakt – raz oglądałem taką zdaje się bardzo stylizowaną na oryginał (którego polska wersja jest na licencji) komedię – dziejącą się w Polsce – w której nikt nie nazywa się po polsku – co wśród tych podrabianych komedii staje się coraz powszechniejsze).
5. A w czyichś innych jest inaczej?
1) Jest zdecydowanie lepiej. I to nie tylko w filmach, ale także w programach rozrywkowych. Porównaj jak wygląda praca kamery w np. jakimś Jamie Oliwierze i Jakubiak Lokalnie. I tak, będę to brał pod uwagę. Generalnie przy realizacji filmu trzy osoby są najważniejsze: reżyser, główny montażysta i główny kamerzysta (w tej kolejności), bo to one ostatecznie decydują o charakterze dzieła.
2) Nawet „proza życia” i obyczajówki mają jakąś fabułę i akcję. Mówię tu o takim zwykłym spamie. Takich pustych słowach, które nic nie wnoszą, tylko nabijają linie dialogowe. Powiedziałbym, że chodzi tu właśnie o ten „zamysł artystyczny”, bo to niby realistyczne. Zresztą, nie ja pierwszy to zauważyłem: https://www.youtube.com/watch?v=4ZGlBIdz39w
4) O, tototo…
5) Tak. Jakoś wprowadzają te postacie, rozbudowują, budują atmosferę. A w polskim „jedzie dwóch gości przez las, nagle ni z tego ni z owego wyskakuje na nich Żebrowski i mówi coś od czapy” a człowiek ma ochotę się go zapytać „Co ty tutaj robisz, do jasnej ciasnej”.
1. Nie oglądam naszych programów rozrywkowych, bo nie mam na nie czasu, a jeszcze obcych będę szukał?
A w filmie najważniejszy jest… producent. Reprezentujący interes finansowy wytwórni.
2. Większość słów i przez nas wypowiadanych na co dzień nic nie wnosi do fabuły naszego życia.
No to skoro się zgadzamy, że taki jest zamysł artystyczny, to w czym zarzut?
A poza tym – jest wiele filmów, w których gada się tak naprawdę o dupie Maryni, ot np. filmy Quentina Tarantino. I ciężko z tych dialogów o niczym uczynić zarzut. 😉
Oczywiście – porównanie z kosmosu, ale chodzi mi o to, że takim „spamem” również można osiągać zamierzony efekt artystyczny. Może polscy reżyserzy są w tym słabsi, a może nie mają aż tak spójnej wizji, a może po prostu… o to właśnie chodzi. Że pokazują taką właśnie szarą prozę życia, która składa się z rozmów o niczym przy kupowaniu bułki. Takie szare, bure nico. Wprowadzają w ten sposób atmosferę zniechęcenia, beznadziei(starczy, bo zaraz popłynę ;P), która jest idealnym tłem dla przekazywanego przez nich przesłania, itd., itp.
5. Stwórz ten wpis, serio.
Bo teraz co – będę zgadywał? Że może to była jakaś retrospekcja, a może to auto to była retrospekcja, a może taki montaż, że gdzieś jechali, ale już dojechali i się z nim spotkali, a może ten Żebrowski był wizją, która im się ukazała?
Nie wiem, o co chodzi, więc ciężko cokolwiek odpowiedzieć…
Stwórz swój wpis, tak jak ci mówię – o „szczytowych osiągnięciach” polskiej kinematografii, taki jak tylko ty potrafisz – w tym twoim satyryczno-ironicznym stylu. Tak dla beki chociażby. Takie prześmiewcze wpisy z przymrużeniem oka też są potrzebne.
I mówię ci – otaguj go „kultowymi” tytułami – a nabijesz sobie wejść. 🙂
Bardzo dziękuje za podlinkowanie do mojego bloga.
Sam o „Status 7” rozpisałem się dość obszernie tutaj, więc nie będę się powtarzał: http://doktorno.vot.pl/content/seria-status7-breakoff-overload-robert-adler-i-tobiasz-piatkowski
Za wyjątkiem jednej rzeczy: „Status 7” – jak gospodarz bloga słusznie zauważył – jest produktem lat 90-tych. Jest fantazją o „amerykańskim śnie” z Hollywood w polskich realiach, co jest typowe dla krajów peryferyjnych w systemie-świecie. Zachowywaliśmy się wtedy jak tytułowy „Kiler” który naśladował płatnego morderce biorąc za wzór amerykańskie filmy sensacyjne na kasetach VHS…