Jest to kwestia warta wyjaśnienia, tym bardziej, że musiałem na to pytanie odpowiadać już kilku osobom.
Zanim jednak zacznę chciałbym poświęcić chwilę czasu na mały disclaimer dla ewentualnych trolli. Otóż: dziękuję za uwagę, ale wszyscy czujemy się dobrze. „Gambit Mocy” sprzedaje się nieźle, co, zważywszy na fakt, że książka wydana została przez debiutanta, w małym wydawnictwie oznacza, że sytuacja jest nad podziw dobra. Prawdę mówiąc myśleliśmy nawet o dodruku. Pomysł ten jednak nie został urzeczywistniony z powodu zawirowań na poziomie Bussines-to-Bussines. Nic więc nie wskazuje, żebym miał ogrzewać dom „Gambitem Mocy”.
Powód zmiany konwencji książki jest prosty. Otóż uważam, że pisząc ją w zupełnie innym stylu mam większe szanse nawet nie na większą sprzedaż, ale na to, żeby zaistnieć. Ułatwiam też sobie życie.
1) Trudny gatunek
Po pierwsze: jak już pisałem fantasy jest bardzo trudnym gatunkiem. Już w trakcie pisania „Gambitu Mocy” czułem, że porwałem się z motyką na słońce i że, niestety, wybierając inny gatunek mógłbym napisać lepszą powieść mniejszym wysiłkiem. Wbrew złej prasie, jaką „cieszy się” ten rodzaj twórczości napisanie porządnej powieści science fiction, akcji, sensacyjnej, kryminału, romansu, paranormal-romance i wielu innych, popularnych gatunków jest technicznie łatwiejsze niż napisanie porządnej powieści fantasy. Wynika to z faktu, że z jednej strony liczba potencjalnych błędów, jakie możemy popełnić jest mniejsza, z drugiej: znacznie łatwiej znajdować inspiracje.
Doświadczenia z „Tym, co walczy z potworami” wykazały, że niestety miałem rację. W szczególności dużo łatwiej pisze się wątki science-fiction i ocierające się o tego typu tematykę. Wystarczy wejść na „Węglowego Szowinistę”, „Niebezpiecznik”, „Pochodne Kofeiny” (przy czym to jest bardziej blog społecznie zaangażowany, niż naukowy) lub wziąć do rąk pracę socjologiczno-ekonomiczną w rodzaju „Końca Pracy” Jarreda Rifkina, by mieć pomysł na milion fajnych patentów.
Należy zauważyć też, że sceny walk z użyciem naprawdę ciężkiego sprzętu w rodzaju czołgów, samolotów czy armatohaubic wychodzą IMHO fajniej, niż te z użyciem mieczy czy mocy paranormalnych. I ponownie: łatwiej je się pisze. Nie są nawet w połowie tak trudne jak pojedynki na miecze.
Choć oczywiście konwencja science-fiction ma też i swoje ograniczenia. Jedną z nich jest błyskawiczne tempo rozwoju technologii. Przykładowo: kiedy zaczynałem pisać książkę zdalnie sterowane drony były totalną awangardą i zastanawiałem się, czy wprowadzając ich motyw nie przestrzeliłem trochę (bo czy ktokolwiek będzie to w Polsce miał? i kiedy?). Jednak jeszcze zanim książka trafiła do zapowiedzi okazało się, że każdy, kto ma zbędny tysiąc złotych może sobie drona kupić (co IMHO jest nawet lepsze dla atmosfery utworu: bo postacie z jednej strony mają dostęp do sprzętu, który jeszcze długo pozostanie topowym, a z drugiej: nie jest to już wyposażenie z kosmosu).
Główny powód ku takiej decyzji polegał jednak na czymś innym. Otóż: moje umiejętności wzrosły, na tyle, bym zdołał uniknąć wielu błędów „Gambitu Mocy”. Jednak nie na tyle, bym napisał znacząco lepszą powieść fantasy. Byłbym w stanie w najlepszym razie zniwelować wady (co IMHO już widać po mojej trzeciej książce), a nie wyeksponować zalety nowego dzieła. A niestety: posiadanie zalet jest ważniejszą cechą, niż ewentualne nie posiadanie wad.
2) Paradoks popularnego gatunku
Drugi problem z fantasy polega na tym, że jest to gatunek bardzo popularny i to zarówno wśród czytelników (co jest zaletą) jak i pisarzy (co jest poważnym problemem). Efektem jest bowiem fakt, że niestety w naszym kraju żyje całkiem pokaźna grupa ludzi, którzy chcieliby być drugim Tolkienem, Sapkowskim albo innym Paolinim. Tudzież wie, że fantasy sprzedaje się dobrze, więc tworzy, bo ma nadzieję na tym zarobić. Problem, którego istnienie stopniowo zacząłem sobie uświadamiać w momencie rozsyłania Gambitu do wydawców polega na tym, że ludzie ci faktycznie piszą. I również wysłali swoje dzieła.
Efekt jest taki, że wydawcy są zasypani powieściami w rodzaju „Przygody mojej czarodziejki w Diablo”, które ludzie opiniujący książki do wydania muszą czytać. Większość z nich rzyga więc już elfami, smokami i czarodziejskimi mieczami. Najgorszy odruch wymiotny powodują w nich natomiast mroczne, słowiańskie fantasy usiłujące stylizować się na Sapkowskiego. Takich są tony.
Jeśli ktoś zajmował się sprzedażą, to z pewnością zna zasadę 20-2-20. Według niej masz dwadzieścia sekund, by wzbudzić zainteresowanie swojego klienta, dwie minuty, by przekonać go do zakupu i dwadzieścia by wypełnić wszelkie formalności. Zgadnijcie, co – w ciągu 20 sekund – będzie łatwiej przedstawić recenzentowi w wydawnictwie jako książkę wartą jego zainteresowania: przedstawiciela gatunku, którego 30 przedstawicieli odrzucił on tylko w tym tygodni, czy dowolnego innego?
3) …i stosy w sklepach…
Drugim efektem tego, że fantasy jest popularnym gatunkiem jest fakt, że wydawcy je bardzo chętnie wydają (dlaczego nie zachodzi tu sprzeczność logiczna z wcześniejszym akapitem napiszę w punkcie piątym). W efekcie, jeśli już jakaś pozycja zostaje przyjęta do druku, to natychmiast trafi do księgarni, gdzie zostanie umieszczone między – powiedzmy – czterystoma przedstawicielami swojego gatunku, gdzie będzie kusić czytelnika. Książka wbrew pozorom ma bardzo niewielkie możliwości przywabienia takowego (zwłaszcza, że musi to zrobić w te 20 sekund). Narzędzia książki to: jej grzbiet, gdzie znajduje się (atrakcyjny) tytuł, nazwisko (na które pracuje się latami) autora (wiadomo, zwykły czytelnik chętniej sięgnie po nową książkę powiedzmy Pilipiuka niż Muszyńskiego), logo wydawnictwa (zwłaszcza jeśli znane jest z wydawania dobrych książek), obrazek na okładce oraz tekst z jej odwrotu.
Jeśli książka trafi na półkę z fantasy zostanie nawet zauważona przez czytelnika, to ten ostatni zostanie uraczony tekstem, identycznym jak na okładkach konkurencji. Problem w tym, że w wypadku fantasy trudno o coś nowego. Kolejne, nowy świat, kolejny czarodziej / barbarzyńca / księżniczka, kolejny tron do odzyskania. Reguły gatunku są niestety ogólnie znane. I trudno je złamać. Tak więc szanse, że czytelnik sięgnie po akurat moją książkę są niewielkie.
Zwyczajnie: łatwiej jest zostać usłyszanym w sali, w której jest pusto, niż w takiej, w której panuje tłok.
4) …oraz stosy u recenzentów.
Ogólnie rzecz biorąc przebicie się z książką rozrywkową (obojętnie jakiego gatunku) do „mainstreamowych mediów” jest trudne. W efekcie wydawcy skazani są na reklamę internetową, na blogach lub serwisach oraz wysyłanie książek do gazet w nadziei, że ktoś je weźmie i zrecenzuje. Wbrew pozorom natura pracy wszystkich trzech typów recenzentów jest niemal identyczna: wszyscy robią to, na co mają ochotę (większość recenzentów w działach „Kultura” różnych gazet nie otrzymuje pieniędzy za swoją pracę, tylko książki / filmy / wejściówki na premiery) i kiedy mają ochotę. Zwykle więc skupiają się na tych rzeczach, które ich zainteresują, pozostałe pozycje zostają natomiast odstawione „na potem” gdzie ich stos urośnie do takiego stopnia, że zacznie przeszkadzać. Wówczas to zostaje rozdany znajomym, sprzedany na Allegro lub zwyczajnie wyrzucony.
Recenzenci natomiast kierują się takimi samymi zasadami jak zwykli czytelnicy. To znaczy, że najpierw skupiają się na rynkowych hitach, potem na ich ulubionych gatunkach lub książkach, które przejściowo ich zainteresują. Przebicie się z fantasy ponownie jest bardzo trudne: książek tego typu jak pisałem jest bardzo dużo. I niestety w większości są to gnioty. Tak więc bardzo trudno zostać zauważonym.
Nawet, jeśli recenzent lubi książki fantasy, to niestety istnieją duże szanse utknięcia w tłumie setki książek o bardzo podobnym opisie z tyłu okładki.
5) Zagraniczni konkurenci:
W momencie, gdy zaczynałem „Tego, Który Walczy Z Potworami” nie brałem pod uwagę faktu, że Oficynka zechce wydać moją drugą książkę. Przeciwnie: byłem na 90% pewien, że nie uda mi się wydać pierwszej i to nie tylko w tym wydawnictwie, ale w ogóle w żadnym. Historia potoczyła się na szczęście inaczej. Rękopis Tego, Co Walczy nawiasem mówiąc złożyłem kilka tygodni przed publikacją Gambitu.
Powód dla którego nie wierzyłem, że uda mi się wydać taką powieść (kiedy zaczynałem pisać Gambit byłem młodszy i dużo głupszy) było wiele. Najważniejszym jest prosta obserwacja: otóż każdy wydawca, który chciałby inwestować w promowanie nikomu nieznanego (w Polsce) pisarza może zdecydować się na jednego z licznych pisarzy amerykańskich. Owszem, jest to droższe, niemniej jednak otrzymuje się pisarza, który jest już wypróbowany na rynku, dostał już jakieś recenzje, jego powieść się sprzedała i generalnie ktoś o nim słyszał.
Czytelnicy nawiasem mówiąc nadal wolą czytać amerykanów, co przejawia się tym, że zagraniczne książki generalnie sprzedają się lepiej. Myślę, że spowodowane jest to faktem, że obcy twórcy cieszą się większą renomą. Zawdzięczają ją nie zaściankowości i kompleksom naszego narodu, lecz temu, że kupując napisane przez nich książki raczej nie trafia się na gnioty. Owszem, trafia się na książki słabe lub średnie, ale nie na takie, których wartość literacko-rozrywkowa jest ujemna. Faktu tego oczywiście nie zawdzięczamy też geniuszowi narodu amerykańskiego, tylko temu, że trafiające do nas, zagraniczne powieści są zwykle przepuszczone przez kilka sit (recenzenci obcych wydawnictw + obce wydawnictwa + obcy rynek + selekcjonerzy i recenzenci polskich wydawnictw + polscy wydawcy), w efekcie czego najgorsze ich płody do nas zwyczajnie nie trafiają.
W efekcie uznałem, że najlepiej skupić się na tematyce, która dla Polaka może być interesująca, a której Amerykanin raczej nie podejmie.
6) GoT + Hobbit + WoW + Wiedźmin 3: Dziki Gon
Ostatnim problemem, jaki przychodzi mi na myśl jest nieustająca popularność World of Warcraft zbiegająca się z trzecią częścią Hobbita, popularnością serialowej wersji Gry o Tron oraz (co jakiś czas oddalającą się) premierą trzeciego Wiedźmina. Z jednej strony to bardzo dobrze, że gatunek jest popularny. Z drugiej: popularność ta nie jest żadnym, nowym odkryciem, w odróżnieniu od np. takiego Harrego Pottera, który w swoim czasie udowodnił, że młodzież jednak chce czytać książki. Obawiam się więc, że pozycje te mogą wyssać zainteresowanie: po prostu każdy w Polsce, kto będzie miał ochotę na fantasy najpierw zainteresuje się tymi czterema tytułami i zanim sobie z nimi da radę, to zdąży się znudzić.
Obawiam się wręcz, że mogą one zrobić z gatunkiem to samo, co Zmierzch z Wampirami. To jest: wypalić zainteresowanie nim do cna. Zauważcie, że kilka lat temu wampiry były na każdym kroku. Rynek jednak tak się nimi nasycił (co powoli jednak ustępuje), że obecnie nikt nawet nie próbuje ich parodiować.
I to chyba byłoby na tyle. A w nowym roku pewnie wyjaśnimy sobie dlaczego zdecydowałem pisać pod pseudonimem.
Napisałbyś czego jeszcze nauczyłeś się przy pisaniu „Gambitu mocy”?
Cóż, to kolejny przypadek gdy ktoś zajmujący się czymś zawodowo pisze o „kuchni” – i w efekcie czuję się zniechęcony i tak naprawdę wolałbym o tym wszystkim nie wiedzieć.
Patrzę na sprawy zupełnie inaczej niż wszelkiego rodzaju „zawodowi pisarze”. W moim przypadku nie jest prawdą,że mógłbym napisać opowiadanie innego gatunku mniejszym nakładem sił. Nie mógłbym napisać wcale. Ani jednego akapitu. Bo inne gatunki (za wyjątkiem może sci-fi) mnie po prostu nie interesują i choćby nie wiem ile mi oferowano, nie napisałbym innego tekstu niż fantasy lub sci-fi.
Tak więc owszem, zdobędziesz nowych fanów pisząc inny gatunek niż fantasy. Ale też spora część ludzi nawet nie weźmie tej nowej książki do ręki. Choćby ja sam. Jedynym autorem nie piszącym fantasy lub sci-fi jakiego więcej niż jedną książkę w życiu czytałem był Tom Clancy. Bez urazy, ale nie wierzę, żebyś był aż tak dobry jak on.
A co do „bycia drugim Tolkienem, Sapkowskim albo innym Paolinim” to nie wiem co Paolini robi obok Tolkiena i Sapkowskiego. Powiem brutalnie, Paolini gdy napisał „Eragona”, był całkiem przeciętnym gówniarzem, a książka jest nudna i przewidywalna jak cholera. Udało mu się wydać ten gniot dlatego tylko, że jego rodzice całkiem przypadkiem mieli własne wydawnictwo. Ośmielę się twierdzić, że w Polsce szanowny Paolini nigdy by tej książki nie opublikował, bo nikt zdrowy na umyśle by jej do publikacji nie puścił.
Gdyby moi starzy mieli własne wydawnictwo, pewnie już dawno temu by hulały po rynku książki o ReWord. Publikacja książki w takich warunkach nie jest szczególnym osiągnięciem. Zaś sam sukces „Eragona” w porównaniu do serii „Zmierzch” czy sagi o Harrym Potterze był więcej niż umiarkowany. Szczególnie, że film okazał się klapą i nikt nawet nie pomyślał o kontynuacji.
Tak naprawdę już wolę nie mieć na kącie żadnej książki niż móc ją wydać tylko dzięki osobistym koneksjom tak jak Paolini.
Skończyłam ostatnio pierwszy tom mojej trylogii fantasy z elementami psychologicznymi itp. i zgadzam się, że jest to dość pracochłonny i trudny gatunek. Mam już w planach równoległą książkę: obyczajową.